Czytelnia

Nazywać rzeczy po imieniu.
Rozmowa Pawła Zaręby z Janem Peszkiem

| 25 minut czytania | 425 odsłon

Uwalniamy teksty.
Rozmowa pochodzi z numeru 88–89/2022 „Notatnika Teatralnego”.

 

Nie możemy pozwolić, żeby ludzie, którzy mówią źle po polsku, decydowali o wymazywaniu największych wartości
kulturowych tego kraju i tego narodu. Nie możemy na to pozwolić. Osobiście do końca nie ustąpię bez względu na to, co mnie czeka.

Paweł Zaręba: Pretekstem do naszego spotkania są Dziady w reżyserii Mai Kleczewskiej, ale po raz pierwszy wcielił się pan w postać Senatora w 1995 roku w spektaklu Dziady – dwanaście improwizacji w reżyserii Jerzego Grzegorzewskiego. Jakim doświadczeniem było to pierwsze spotkanie?

Jan Peszek: Granie Senatora w realizacji Grzegorzewskiego jest nieporównywalne z doświadczaniem tej postaci w spektaklu Kleczewskiej. Prezentują dwa zupełnie różne światy. Dziady Grzegorzewskiego były przedstawieniem zawieszonym poza polityką. Wobec samej polityki Jerzy nie był obojętny, ale myślę, że nie był na nią czuły. W związku z tym to przesunięcie formalne, ideowe, ideologiczne odbyło się u niego w inną stronę. Kleczewską interesuje, tak jak i mnie, usytuowanie tekstu Adama Mickiewicza w rzeczywistości, która nas otacza i która próbuje nas zdominować, a sam Senator dzisiaj budzi dość oczywiste skojarzenia. Grzegorzewskiego to nie interesowało. Senator w Dziadach – dwunastu improwizacjach był poza tak silnie brzmiącymi, wibrującymi kontekstami, ale nie był postacią obojętną. Teraz dostrzegam pewne podobieństwo między Senatorem w ujęciu Grzegorzewskiego a Senatorem w ujęciu Kleczewskiej: jako rasowy polityk, wysłannik wschodniego rodzaju myślenia jest kompletnie obojętny wobec interesu narodu, wobec interesu jakiejkolwiek grupy społecznej. Zajmuje się sobą i swoimi interesami i jest wierny tym, w których imieniu działa. I to było wspólne w obu inscenizacjach. Wspólne jest też to, jak myślę, również dla polityków jako takich, którym ostatecznie naprawdę obojętne jest dobro społeczne narodu przez nich reprezentowanego, tylko zajmują się na ogół swoimi ciemnymi interesami – i to bez względu na frakcję, ugrupowanie itd.

Wróciłem niedawno ze Szwajcarii i jestem pod wielkim wrażeniem systemu tego państwa. Dla mnie to była niezwykła konstatacja związana między innymi z postacią niejakiego Ulricha Zwinglego, człowieka, który Szwajcarię złożoną z wielu narodowości i grup społecznych oderwał od systemu wpływów kościoła katolickiego na przełomie piętnastego i szesnastego wieku. Od tego momentu kraj ten stał się opływającym we wszelkie dostatki. Nie badając historycznego tła i mówiąc najkrócej, było to dla mnie poruszające odkrycie, które bezpośrednio wiąże się z naszą narodową sytuacją. Mówię o tym, bo właśnie Dziady tej „newralgii” dotykają.

P.Z.: Senator u Grzegorzewskiego nie budził skojarzeń z polityką, bo lata dziewięćdziesiąte były na tyle spokojne, że nie musiał?

J.P.: Wynikało to z porozumienia pomiędzy mną – aktorem – a reżyserem, który był niejako dyrygentem spektaklu. Reżyser wyznaczył kierunki, rytmy, pulsy, ale przede wszystkim sensy i znaczenia. Nie był zainteresowany nawet faktem, że Senator jest wysłannikiem Wschodu do naszego rozkraczonego kraju. Wiemy przecież, kto był pierwowzorem tej postaci. Kleczewska również nigdy nie naciskała podczas pracy na czerpanie z wzorców jakichś konkretnych polityków, a one się same dzisiejszemu odbiorcy nasuwają. Czasy, w których żyjemy, wyznaczają interpretacje, konteksty, akcenty. Pomawiano mnie, że gram Kaczyńskiego albo Putina. Nigdy ani reżyserka, ani ja nie mieliśmy takich aspiracji. Chociaż Senator to oczywiście cyniczny, pozbawiony skrupułów polityk, który zajmuje się własnymi przyjemnościami i usatysfakcjonowaniem samego siebie. To, że dzisiaj Dziady tak silnie rozwścieczyły rządzących, oznacza tylko to, że oni mają problem. Spektakl ukazał wszystkie lęki, którymi władza się żywi. Dziady wywołują lęk władzy przed ujawnieniem jej prawdziwej twarzy. Okazuje się, że kiedy działa ona fałszywie, cynicznie, używając różnego rodzaju masek, to tekst Mickiewicza, przecież niemłody, nagle kompromituje z całą otwartością stan kłamstwa, które władza sobą reprezentuje. Pomijając, oczywiście, fakt, że reprezentuje sobą najwyższy stopień niedojrzałości politycznej i głupoty. Głupota ma tę między innymi cechę, że nie zdaje sobie sprawy z tego, że jest głupia, stając w obronie własnych interesów. Przypomina mi się zdanie Leonarda da Vinci, które wygłaszam w Czarnym mnichu Antona Czechowa: „O ludzka głupoto, czyż nie dostrzegasz, że jakkolwiek przebywasz ze sobą przez całe swoje życie, to jeszcze nie zdajesz sobie sprawy z tego, że rzeczą, którą posiadasz w najwyższym stopniu, jest Twoje szaleństwo”. Obecnie mamy do czynienia z ekstremalnym szaleństwem władzy, która panicznie boi się ukazania prawdziwego oblicza. A Dziady za sprawą Mickiewicza, nie za sprawą Kleczewskiej czy aktorów, to dokładnie odsłaniają. I oczywiście władza nie zdaje sobie sprawy z tego, że odmawiając wizyty w Teatrze im. J. Słowackiego, uderza bezpośrednio sama w siebie i co więcej, uderza w samego Mickiewicza. Ta skala głupoty, niekompetencji i szaleństwa przekroczyła w gruncie rzeczy wszystkie granice. A odpowiadając na pańskie pytanie już w skrócie: rzeczywistość formułuje interpretacje i reakcje władzy na Dziady. Tak w przypadku tego dramatu było zresztą zawsze, zaczynając od słynnej Dejmkowskiej inscenizacji w Teatrze Narodowym w Warszawie, którą jako młody człowiek oglądałem. To sytuacja polityczna skazała Kazimierza Dejmka na banicję, nie poziom artystyczny przedstawienia. U niego Diabły to maszkarony z papier mâché, u Kleczewskiej to współcześni, doskonale czujący się i panujący nad językiem i zorientowani politycy, czego nie można powiedzieć o naszych politykach. To musiało zaboleć i wprowadzić rządzących – obojętnie, czy dotyczy to terenu małopolskiego, czy ogólnopolskiego – w stan paniki. To jest wielkość Mickiewicza, który nie bał się nazwać pewnych tematów tabu w Polsce po imieniu, po imieniu nazywa też funkcję instytucji kościoła. Jeśli w spektaklu Kleczewskiej na scenie Teatru im. J. Słowackiego stoi ołtarz Wita Stwosza, to sprawa lokalizuje się dosadnie i prosto. Dotyczy tyleż Krakowa, co poza nim całej Polski. To jest także sygnał w stronę tych patriarchów kościelnych, którzy dzierżą władzę w Krakowie. Mam nieodparte wrażenie, które nie jest tylko moje, ale też części środowiska, wybitnych reżyserów również, że cała afera wokół tej premiery, ta chora sytuacja, została nakręcona przez instytucję kościelną w Krakowie. To on się poczuł dotknięty w osobie konkretnego hierarchy sprowadzonego nam na nasze nieszczęście z Łodzi. W związku z tym jesteśmy w klinczu, w którym dogorywający kościół będzie się panicznie bronił.

P.Z.: Pracował pan z najwybitniejszymi polskimi reżyserami, ale z Kleczewską po raz pierwszy. Jakie było to spotkanie?

J.P.: Zaczynając tę opowieść, powiem najpierw krótko – nadzwyczajnie. Oglądałem wcześniej jej spektakle i zawsze miałem poczucie, że obcuję z talentem, z kimś, kto chce powiedzieć i mówi rzeczy ważne. Bardzo często miałem natomiast wrażenie pewnych niejasności. Kiedy otrzymałem od teatru i od niej samej propozycję zagrania Senatora w jej reżyserii, przede wszystkim byłem wypełniony ciekawością. Zawsze jestem bardzo ciekaw spotkań z ludźmi, z natury mojego zawodu z reżyserami, a zwłaszcza z tymi, których prace dla mnie samego mogą się okazywać kontrowersyjne. Z przekory i ciekawości podjąłem się tej współpracy. Okazało się, że od pierwszego spotkania nie mamy właściwie żadnych oporów, że jesteśmy absolutnie na siebie otwarci, zaciekawieni sobą. W pełni zaakceptowałem jej rozumienie czy raczej odczuwanie Dziadów. Miałem jednak szereg pytań dotyczących faktu obsadzenia aktorki, świetnej aktorki, w roli Konrada. Jak również w przypadku scen w celi, która u Mickiewicza wypełniona jest mężczyznami, a u Kleczewskiej poranionymi, poniżonymi kobietami. Zadawałem sobie pytanie, co z tego może wynikać, czy nie będę miał do czynienia z bardzo silną, feministycznie nastrojoną struną. Okazało się, że nie. Taka jest rzeczywistość, w której żyjemy. Kleczewska zrozumiała, że ster istotnych, przywódczych działań, działań buntowniczych, przejmują dzisiaj kobiety, które w sposób bezwzględny odsuwają nas, mężczyzn, w cień. Szybko zrozumiałem, że Konrad-kobieta jest dzisiaj absolutnie uzasadniony i właściwie przestałem myśleć, że jest inna możliwość obsadzenia tej postaci. Kiedy wsłuchuję się w protest kobiet w tej celi, słyszę, że jest on częścią naszej rzeczywistości. Nie ma więc innej możliwości przedstawienia tej sceny dzisiaj. Poza tym poczucie humoru, skojarzenia, adresy, którymi się zawsze posiłkujemy w literaturze, w muzyce czy w doświadczeniu innych konkretnych ról, powodowały, że się bardzo szybko z Mają porozumieliśmy. Mam nadzieję, że nie jest to wrażenie jednostronne. Dawno nie miałem tak satysfakcjonującej pracy, która w żadnym punkcie nie przewidywała tak idiotycznej, ograniczonej, prymitywnej reakcji rządzących. Jak się okazuje, jest ona niestety dotknięta szaleństwem. Oczywiście szaleństwem, które jak wcześniej mówiłem, dyktuje lęk. W związku z tym władza nie rozprawia się z dyrektorem Krzysztofem Głuchowskim, z Kleczewską i zespołem – ona w swojej indolencji rozprawia się z Mickiewiczem.

P.Z.: Reżyserka mówi, że od początku wiedziała, że to pan musi zagrać Senatora. Pan mówi o pewnej jednomyślności w pracy z nią. Jakiego klucza szukaliście wspólnie w interpretowaniu postaci Senatora A.D. 2021?

J.P.: Po pierwsze, żadnych wzorców politycznych, żaden Kaczyński czy Putin, bo to zawsze jest ograniczające i prymitywne. Nie sądzę, żeby Maja nawet na podstawie ról, w których mnie oglądała, i na bazie pewnych wyobrażeń, dla których obsadziła mnie w tej roli, miała gotowy wzorzec Senatora. Podobnie i ja sam byłem bardzo ciekaw. Jestem uwrażliwiony na brzmienie postaci wobec rzeczywistości, w której żyję. Jan Peszek, ja człowiek, ja aktor i ja Polak. To we mnie dojrzewało. Z całym zespołem przyglądaliśmy się, jak funkcjonują imponderabilia w Senatorze, czyli co jest dla niego naprawdę najważniejsze. Mówiłem wcześniej, że liczy się dla niego jego własny interes, ale trzeba było to uzasadnić tekstem Mickiewicza. Znaleźć jego sposób reagowania na Księdza Piotra, na Rollisonową i wreszcie na nieprawdopodobną radość i jego uwolnienie psychiczne, kiedy pojawia się bal. Cała grupa, która w tej scenie tańczy menueta, daje mu ogromną satysfakcję, bo tym, w czym Senator się spełnia, jest taniec. Ten taniec wśród złoceń Teatru im. J. Słowackiego to metafora i może przypominać taniec wśród złota kremlowskiego, a w Polsce nazwalibyśmy go tańcem chocholim. Szybko z Mają zrozumieliśmy priorytety Senatora i doszliśmy do wspólnego wniosku, że to, co łączy wszystkich polityków na całym świecie i wszystkie ugrupowania polityczne, to to, że w istocie obywatel jest dla nich na szarym końcu. Politycy, nawet jeśli nie zdają sobie z tego sprawy na początku swojej kariery, później bardzo szybko zaczynają się doskonale poruszać w tej politycznej wodzie, realizując wyłącznie swoje interesy przez nepotyzm i całą machinę układów. Dla Senatora taniec jest spełnieniem, zwieńczeniem politycznych fantazji i zapomnieniem trudów, których się podjął jako polityk. W spektaklu tańczy do Mozartowskiego menueta, w którym pobrzmiewają frazy Beethovenowskiej Ody do radości, która stała się hymnem Unii Europejskiej, co sytuuje go w dzisiejszym świecie.

P.Z.: Odrzucaliście już w samych założeniach pracy nad tą postacią bezpośrednie skojarzenia polityczne, ale czy podczas prób nad spektaklem pomyślał pan chociaż przez chwilę, że ta interpretacja może wywołać polityczną burzę?

J.P.: Wiedziałem to, co wiemy wszyscy, że Dziady zawsze rezonują w myśl polskiego przysłowia: „Uderz w stół, a nożyce się odezwą”. Nie sądziłem natomiast, że ten spektakl może to zrobić aż w takiej skali. Dopiero po jakimś czasie zrozumiałem niezwykły związek reakcji polityków – obojętnie, czy tych reprezentujących frakcje małopolskie, czy ogólnopolskie – z reakcjami kościoła. Jak kościół podniesie pałeczkę dyrygencką, tak władza gra. Ta władza, która jest obecnie na pasku instytucji kościoła katolickiego i wiadomo, że tańczy w rytm muzyki Ojca Dyrektora. Bal u Senatora nagle otworzył więc jednoznaczne skojarzenia bez takiego wstępnego założenia ani ze strony reżyserki, ani zespołu. Naprawdę nie spodziewałem się takich reakcji. Bardzo często podejmuję się zagrania ról z powodu możliwości powiedzenia jednego zdania albo jakiejś sekwencji słów, które są dla mnie ważne, z którymi się utożsamiam. I tak na przykład w granym w warszawskim Teatrze Polonia tekście Thomasa Bernharda mój bohater Minetti mówi: „Na łeb, na szyję w dzieło sztuki duchowym przedmiotem przeciwko duchowemu zaśmieceniu. Dziełem sztuki przeciwko tępocie. Tępocie nałożyć duchową czapkę. Nie możemy się poddawać. Jeżeli ustąpimy, wszystko skończone”. Ten wywód jest dokładnie po drugiej stronie rozumienia czy nierozumienia powołania sztuki w życiu każdego społeczeństwa przez naszą władzę. Zajęta sobą totalnie tego nie jest w stanie zrozumieć. Zajęta zabezpieczaniem swojej przyszłości musiała tak zareagować na premierę, ponieważ poczuła się osobiście dotknięta. Nie rozumie takich struktur, figur, jak metafora, którą serwuje Mickiewicz. Wieszcz, który nie mógł wiedzieć, że niejaka partia, która tytułuje się „Prawo i Sprawiedliwość”, będzie tak gorączkowo protestować przeciwko jego widzeniu mechanizmów kościoła czy poniżeniu jego bohatera, zwłaszcza jeśli jest to kobieta.

P.Z.: To rodzaj myślenia o Dziadach, ale też szerzej literaturze, teatrze czy sztukach wizualnych, bardzo dosłownie, nie szukając nowych kontekstów dla uniwersalnych znaczeń i sensów. A przecież akurat Dziady są przykładem formy otwartej.

J.P.: Dokładnie. Przecież obecny minister oświaty, nie oglądając spektaklu, nazwał Dziady, jak nazwał [chodzi o określenie „dziadostwo” – przyp. P.Z.]. Zagrałem teraz we wznowieniu Wesela Wyspiańskiego w reżyserii Jana Klaty w Narodowym Starym Teatrze. Gram tam Stańczyka, który mówi: „Błaznów coraz więcej macie, nieomal błazeńskie wiece”. Mądra władza, która nie ma kompleksów, nie weźmie tego do siebie. Ale ta weźmie to do siebie bardzo, bo składa się z błazeńskich frustratów. Przytoczony przeze mnie tekst Bernharda również dotyczy tępoty władzy. Władza pokroju PiS-u kompletnie nie rozumie znaczenia, jakie w życiu każdego narodu ma kultura. Uznają za wzorzec disco polo. Albo nie uznają tak naprawdę, co chyba jest jeszcze gorsze, bo znaczy, że cynicznie zdobywają prymitywny elektorat. Jeśli tacy ludzie są u władzy, to przez nich kraj stacza się w przepaść, a społeczeństwo nigdy nie otworzy się na Europę. Doprowadza mnie do tej diagnozy to, co mówiłem, cytując Bernharda o duchowym zaśmieceniu, o tępocie; do diagnozy, którą też w Dziadach stawia Mickiewicz.

P.Z.: Na ostatnim wznowieniu Wesela w reżyserii Klaty mocno zapadła mi w pamięć dalsza, przejmująca część monologu Stańczyka, którą mówi pan w spektaklu:

„A cóż tobie niepokoje
tych, co w grobach leżą?
Myślisz – że się trupy odświeżą
strojem i nową odzieżą –”.

J.P.: I w tym właśnie jest wielkość pisarzy, dramatopisarzy i poetów. W tym panteonie Wielkich znajduje się Wyspiański. Scena Stańczyka jest przejmująca dlatego, że niestety to, co mówi Stańczyk, całkowicie odbija się w rzeczywistości, którą nam fundują rządzący. Ale oznacza też, że my sami, my Polacy jako naród, pozostawiamy wiele do życzenia, a władza, wykorzystując nasze braki społeczne, podkreśla nasze nieprawdopodobne znaczenie w Europie i na całym świecie. Wszystko to bierze się oczywiście z kompleksów. I naszych, i władzy. Fraza, którą pan przytoczył, dotyczy bezpośrednio chociażby wydarzeń z Krakowskiego Przedmieścia, ale przecież Wyspiański nie mógł przewidzieć miesięcznic smoleńskich, a jest to zwierciadło podłożone tej strasznej konieczności rozdrapywania żywcem ran. Najlepiej byłoby teraz wyrzucić i Wyspiańskiego, i Mickiewicza, i Słowackiego, i Norwida, a na końcu Gombrowicza ze świadomości młodych Polaków, bo wtedy zaistniałoby społeczeństwo w postaci pędzących tępo bawołów, które można w najłatwiejszy możliwy sposób przekierować jednym ruchem w każdą stronę. Grupa wieszczów jest szalenie niewygodna i to zjawisko potwierdziło się w przypadku Dziadów. Znamienne w ich przypadku jest również to, że wszyscy atakujący ze strony rządzących nie widzieli tego spektaklu. Posiłkują się sygnałami nieszczęsnych donosicieli będących na pasku tego reżimu, przeinaczają prawdę i kompletnie nie odnoszą się do faktografii. Grając w spektaklu, byłem świadkiem uczestnictwa młodych ludzi, czasem całej widowni wypełnionej wyłącznie młodymi ludźmi i ich rodzaj reakcji jest przejmująco dojrzały. I ten odbiór, te reakcje publiczności są prawdą, prawdą, której ta zakłamana władza nie chce dostrzec.

P.Z.: W roku 2017 towarzyszył pan zespołowi Starego Teatru podczas pracy nad Weselem Klaty w czasie ogromnego napięcia, niepewności i wreszcie zmiany dyrektora wbrew woli zespołu. W 2022 jest pan z zespołem Teatru im. J. Słowackiego, który może powtórzyć los Narodowego Starego Teatru i mocą polityczną stracić dyrektora, będąc u szczytu swojej artystycznej formy. Wydaje się, że po raz kolejny poziom artystyczny i ranga wydarzeń mają tu najmniejsze znaczenie.

J.P.: Pańska diagnoza jest w pełni słuszna, ale nie może być inaczej, jeśli ma się do czynienia z głupią władza. Głupia władza to właśnie robi – niszczy. Zajmując się sobą, nie ma narzędzi, aby zarejestrować, że ma w ręku wybitne dzieło artystyczne. Nie rozpoznaje go i nie jest w stanie zdiagnozować jego poziomu. Jest w stanie wypatrzeć za to zagrożenia, jakie niesie dla jej pozycji, a chyba już nawet można mówić, mam taką nadzieję, o zagrożeniu jej bytu. Żyję już bardzo długo, jestem człowiekiem w podeszłym wieku i przeżyłem całe mnóstwo zmian w teatrach, od zdjęć z afisza przez sowiecki reżim wielu spektakli, przez działania usłużnych przedstawicieli władzy komunistycznej, do odwołań dyrektorów. Te mechanizmy są mi bardzo dobrze znane. Przytoczyłem Bernharda, który w ostatnim wierszu mówi: „Nie możemy się poddawać, jeżeli ustąpimy, wszystko skończone”. Wszystko – to znaczy nasza przyszłość, nasze samopoczucie, nasza przynależność i tożsamość narodowa. Nie możemy pozwolić, żeby ludzie, którzy źle mówią po polsku, decydowali o wymazywaniu największych wartości kulturowych tego kraju i tego narodu. Nie możemy na to pozwolić. Osobiście do końca nie ustąpię bez względu na to, co mnie czeka. Ta nieszczęsna decyzja władz małopolskich o odwołaniu dyrektora jest kuriozalna i chora. Nie ma żadnej możliwości porozumienia ani w strefie wartości kulturowych, ani w strefie języka. To jest wielki problem. Arogancja, bezczelność i fałszywe samozadowolenie osiągają jakiś niewyobrażalny poziom. Zapominają, że będą mieli swój koniec. Jak każda władza, oni też w końcu będą mieli swój koniec. Nie myślę o tym, ile będzie trzeba naprawiać, ile zmieniać i do czego wracać, ale myślę za Bernhardem, że nie można ustąpić, bo wszystko będzie skończone naprawdę. Do końca musimy trzymać się tego, na czym zostaliśmy wychowani, co dla tego kraju i dla nas samych jest ważne.

P.Z.: Dziady nie są jedynym powodem do odwołania dyrektora Głuchowskiego ze stanowiska. Oczywiście znamy powody, które podaje Urząd Marszałkowski i które są niewspółmierne, także te, aby „sprzeciwić się wulgaryzacji tej sceny”. Chodziło między innymi o koncert Marii Peszek, który miał odbyć się na scenie Teatru im. J. Słowackiego. Nie wiem, jak to skomentować. Koncert się odbył, i to z pana udziałem. Co pan czuł, wychodząc na scenę ze swoją córką podczas tego niemalże „zakazanego przez władzę” koncertu?

J.P.: Jako artysta czuję przede wszystkim jedno – powinność, której muszę sprostać. Ta powinność sprowadzała się w przypadku koncertu Marii, uporczywie przekręcanej przez marszałka Małopolski jako Peszko, nawet nazwiska nie potrafił się nauczyć i zapamiętać, do bezwzględnego przekonania co do wartości artystycznej przedsięwzięcia. Koncert nie był inicjatywą Marii. Jego idea pojawiła się wspólnie, a propozycja została złożona przez dyrekcję, która uznała, że ta wypowiedź jest ważna. Koncert okazał się ogromnym sukcesem. Wchodząc na scenę, czułem, że nikt nie jest w stanie mi zakazać wypowiedzi i jej formy. Nie ma takiej władzy, która by mnie ograniczyła. Chyba że mnie zamknie do więzienia czy użyje jakichś innych środków represji. Ale przede wszystkim było w tej powinności poczucie solidaryzowania się z jakąś niezwykłą walką dyrektora Głuchowskiego, a w ślad za nim Kleczewskiej, która nie mogła przewidzieć skali reakcji. Solidaryzowania się z poglądami ludzi, którzy wyznają wolność w życiu jako wielką wartość. W związku z tym nie miałem żadnych wątpliwości. Euforyczna reakcja publiczności była tylko potwierdzeniem sensu i ważności działań artystycznych Marii. Czułem niezwykłe poparcie publiczności i dalej to czuję. Nigdy nie będę milczał i nikt mnie do tego nie zmusi. Będę nazywał rzeczy po imieniu, chociaż nie mam monopolu na rację. To, co mnie ukształtowało, to absolutna nieakceptacja wszelkiej formy ubezwłasnowolnienia. Nie poddam się żadnej władzy, nie dam się zwariować i przejąć jej modelu myślenia. Nie dam się żadnej formie nacisków z ich strony. Ten koncert był przejawem wolności w każdym fragmencie tej wypowiedzi artystycznej. Wulgaryzacja? Odwoływanie się do wulgaryzmów jest upośledzeniem władzy, która po prostu nie czyta. Niczego nie czyta. Niech spróbuje zacząć i sięgnie choćby po Wyspiańskiego czy kogokolwiek, kto protestował, to znajdzie cały szereg wulgaryzmów. Po prostu nie znają literatury swojego kraju.

P.Z.: Inaczej wychodzi się na scenę ze świadomością, że gra się „ten” spektakl, „ten” koncert?

J.P.: Nie, ja nie mam takiego poczucia, ale mam świadomość, że publiczność jest podekscytowana czy – używając kolokwializmu – nakręcona tą sytuacją. W niemożność dostania biletów na Dziady wpisana jest sensacja. Bardzo często jestem świadkiem zawodu, który oznajmiają widzowie: „Ale o co właściwie chodzi? Tutaj nie ma kompletnie nic, co byłoby naruszeniem czegokolwiek, czego politycy się czepiają?”. Mam pewność, że nie biorę udziału w żadnej prowokacji politycznej, w żadnej walce z tą władzą. Nie. Za sprawą Mickiewicza to jest walka o jasność poglądów, o prawo do wolności, również wolności słowa, o nienaruszalność demokracji. To słowami Mickiewicza formułuje Kleczewska. Jeśli ktokolwiek ma z tym problem, to znaczy, że Mickiewicz ma rację.

P.Z.: Mówił pan dzisiaj i w innych wywiadach: „Ja się nie boję”, czasami idzie pan dalej, pytając: „Co mogą mi zrobić, zamknąć mnie do więzienia?”. Uważa pan, że jako społeczeństwo doszliśmy do takiego momentu?

J.P.: A pan tak nie uważa? Jeśli łamane są kości młodych kobiet, to z czym my mamy do czynienia? To są fakty. Inwigilacja, naciski, wyrzucanie z resortu kultury wszystkich cennych dyrektorów… Teraz mogę wymieniać wszystko to, co zostało zniszczone: poczynając od przejęcia Trybunału Konstytucyjnego, przez sędziów, i tak dalej, i tak dalej. Cynizm rządzących polega na tym, że dla nieświadomej oszustwa części społeczeństwa cały czas grają oni rolę zbawcy. Dlatego u Kleczewskiej Diabłami są po prostu politycy. Doszliśmy do tego, tak, owszem. Nie mam żadnych wątpliwości.

P.Z.: Wierzy pan jeszcze, powtarzając za Mickiewiczem, że „słońce wolności zaświeci”?

J.P.: Inaczej wyjechałbym z tego kraju. Zaszyłbym się gdzieś i nie brał udziału w spektaklach, które za sprawą światłych autorów są w stanie rezonować i odbijać tę rzeczywistość. Teatr jest powołany do tego, żeby nazywać rzeczy po imieniu i w bardziej lub mniej skrzywionym zwierciadle pokazywać prawdę o rzeczywistości, w której się żyje. Do tego jestem powołany, bo do tego powołany jest aktor. Jestem przekonany, że tak jest, i dlatego nie ustąpię. Nigdy w życiu!

Rozmawiał Paweł Zaręba

Komentarze

Komentujesz tekst: Nazywać rzeczy po imieniu.
Rozmowa Pawła Zaręby z Janem Peszkiem