Paweł Zaręba: A wszystko zaczęło się w 1999 roku w Białymstoku…
Bartosz Bielenia: O Boże, tysiąc razy opowiadałem tę historię. Ale dobra, opowiem jeszcze raz. Grałem sobie w koszykówkę, chociaż moja mama twierdzi, że bawiłem się w piaskownicy. Moim zdaniem się myli.
P.Z.: Nie doszliście do tego, jak było naprawdę?
B.B.: Ja to wiem, bo to przeżyłem. Przyszła mama mojej koleżanki z podstawówki Ali i powiedziała, że wracając ze spaceru po plantach białostockich – tak, w Białymstoku też mamy planty – przechodziła obok Teatru Dramatycznego im. A. Węgierki i zobaczyła ogłoszenie, że szukają małego blondynka do spektaklu. A że lubiłem recytować, wygrałem już niejeden konkurs recytatorski i bardzo mi się podobało wygrywanie konkursów, to pobiegłem do mamy i zaproponowałem jej, żeby zabrała mnie jutro na casting. Mama pomyślała: „O, świetny pomysł, zabiorę go, przegra i odechce mu się na zawsze”. Niestety, nie udało mi się przegrać i wpadłem w ten zawód jak śliwka w kompot już na zawsze. Jest taki wywiad z Tomaszem Hynkiem, bo mówimy o spektaklu Mały Książę w jego reżyserii, dla Telewizji Białystok, który mój tata oczywiście nagrał na VHS-ie, gdzie Hynek mówi, że, niestety, chyba Bartosz złapał bakcyla. Pokazywali mi przy okazji świąt to nagranie.
P.Z.: Rodzice pogodzili się z twoim wyborem zawodowym?
B.B.: Jakoś sobie poradzili z tą sytuacją, że jestem aktorem, i starają się dźwigać ciężar moich poczynań artystycznych.
P.Z.: Nie było tak łatwo, kiedy postanowiłeś zdawać do szkoły teatralnej?
B.B.: Bardzo się przejmowali moją przyszłością, trudnością wykonywania tego zawodu. Nie jest to coś, co na pewno przyniesie bezpieczne i dostatnie życie. Raczej na pewno nie. Jest to wybór marzenia i pasji niż stabilnego dochodu. Ale ufali mi bardzo i pomagali. Jestem ich jedynym dzieckiem, więc mogli mi pomóc i pozwolić spełnić moje marzenia. Jestem im bardzo wdzięczny. Myślę też, że przekonało ich, już w liceum, parę głosów, że coś ze mnie będzie, że faktycznie mam do tego predyspozycje i mogę to robić w przyszłości. Zaufali mi, żebym spróbował. Przecież też nie trzeba podejmować od razu decyzji na całe życie, można ją zmieniać, warto więc spróbować i zawalczyć o marzenia.
P.Z.: I dostałeś się do aż dwóch szkół teatralnych, do Łodzi i do Krakowa. Wybrałeś Kraków.
B.B.: Tak, Kraków od zawsze był moim marzeniem. Będąc na wycieczce klasowej do Krakowa, miałem romantyczną wizję mieszkania tam na poddaszu i chodzenia po jego magicznych uliczkach. Ale najbardziej chciałem dostać się do Warszawy, bo tam miałem przyjaciół. Chciałem być i blisko domu, i blisko przyjaciół, ale odpadłem na drugim etapie, więc zostały mi Łódź i Kraków. Kraków wybrałem, podążając ze sercem. Chociaż do Łodzi też ostatecznie bardzo chciałem iść, ponieważ w trakcie egzaminu bardzo się zaprzyjaźniłem z ludźmi, którzy ze mną zdawali, i szkoda mi było tego, co się tam zbudowało. W Krakowie okazało się, że nie mogłem lepiej trafić, jeśli chodzi o podobne podejście do aktorstwa i sztuki, dzięki ludziom na moim roku: Monice Frajczyk, Maćkowi Sajurowi, Monice Roszko, Bartkowi Kwiatkowskiemu i całej reszcie. To było naprawdę bardzo twórcze i piękne spotkanie.
P.Z.: Marzenie o mieszkaniu na poddaszu też się spełniło?
B.B.: Mieszkam teraz w Warszawie na Mariensztacie, prawie na poddaszu, w przedwojennej kamienicy. Śmieję się, że dobrze mi się mieszka w Warszawie, od kiedy nie mieszkam w Krakowie.
P.Z.: Jeszcze jako student zagrałeś w Edwardzie II w reżyserii Anny Augustynowicz w Narodowym Starym Teatrze im. H. Modrzejewskiej w Krakowie, i to u boku profesora Jana Peszka.
B.B.: To była rzetelna, klasyczna praca. Tak jak opowiedziana została nam praca nad spektaklem, tak on powstał. Usiedliśmy do prób stolikowych, przegadaliśmy, jak to sobie wyobrażamy. Augustynowicz zaprezentowała nam swoją wizję i następnie ją wykonaliśmy. Zagraliśmy. To było bardzo ciekawe spotkanie, szczególnie dla mnie, bo trafiłem tam prosto ze Stambułu, gdzie założyliśmy grupę teatralną Teatru Fizycznego. Zrobiliśmy spektakl i tworzyliśmy tam przez trzy miesiące, więc wskoczenie z takiego bardzo kolektywnego, półamatorskiego świata, który opierał się tylko na znakach, symbolach i ekspresji ciała, w teatr Augustynowicz było dla mnie ciekawym przeskokiem. Bardzo fajnie mi się obserwowało wtedy dojrzałych aktorów, którzy zmagają się z Christopherem Marlowe’em i próbują go jeszcze raz obrócić w swojej wyobraźni. Bardzo przyjemne doświadczenie zobaczyć, że pomimo wielkich doświadczeń oni dalej zmagają się z rolą i to się nigdy nie kończy. Za każdym razem jak podejdziesz do nowego materiału, do nowego tekstu, do starego tekstu na nowo, podchodzisz do niego z taką samą niewiedzą. Może ci się coś trochę więcej wydaje, ale ostatecznie i tak rewiduje to scena.
P.Z.: Tak sobie wyobrażałeś pracę nad spektaklami? Żadnego rozczarowania?
B.B.: Wtedy jeszcze nie, jeszcze się nie rozczarowałem, bo wszystko było dla mnie ciekawe. Nowe i ciekawe. Na pewno do wszystkiego podchodziłem z taką radosną naiwnością i ciekawością doświadczenia. Tak, tak sobie wyobrażałem pracę nad spektaklem, jak najbardziej. Wyobrażałem sobie ją też w każdy możliwy sposób, bo już miałem doświadczenie pracy w Instytucie Grotowskiego we Wrocławiu [Mauzer Heinera Müllera – przyp. red.] i zrobiłem spektakl Idiota w reżyserii Norberta Rakowskiego w Teatrze Bagatela rok wcześniej. Dotknąłem różnych języków, skrajnie różnych języków, zarówno w szkole, jak i poza szkołą, gdzie poszukiwałem doświadczeń. U Augustynowicz nic mnie nie zaskoczyło. Za to następne produkcje w Starym już tak.
P.Z.: Bo niedługo po Edwardzie II dostałeś propozycję angażu w Starym Teatrze, którą przyjąłeś.
B.B.: Jan Klata i obecny dyrektor Teatru Dramatycznego w Wałbrzychu Sebastian Majewski zaproponowali mi pracę. Pamiętam, że dwa lata później, jak pracowaliśmy nad Królem Learem w reżyserii Klaty, on się zdziwił, że kończę jeszcze szkołę. Nie dopytał wcześniej, ile mam lat czy na którym jestem roku w szkole teatralnej, a przyjęli mnie na trzecim roku. W zasadzie od września, od początku czwartego roku, byłem już na etacie. Na piątym roku, jak już pisałem magisterkę i kończyłem studia, to Klata się dziwił: „Czyli ty jeszcze studiujesz? Nie skończyłeś szkoły dwa lata temu?”. Dosyć zabawnie więc, ale coś ich do mnie przekonało w tym spektaklu Augustynowicz. Co mnie dzisiaj ostatecznie dziwi, jak sobie nad tym myślę, bo uważam, że niczego nadzwyczajnego tam nie pokazałem, szczerze mówiąc. Być może zaufali jakimś swoim przeczuciom.
P.Z.: U Klaty zagrałeś w Królu Learze, Weselu, Długu czy Matce Joannie od Aniołów. Czujesz się jego aktorem?
B.B.: Nie mam poczucia bycia niczyim aktorem. Wychowało mnie wiele doświadczeń teatralnych i moich własnych poszukiwań. Klata wielokrotnie mi zaufał i jestem mu za to ogromnie wdzięczny, bo zaproponował mi wiele bardzo ciekawych materiałów do pracy. Udało mi się poznać jego tryb pracy i zrozumieć go jako człowieka i twórcę, co na pewno pozwala mi się odnaleźć w jego teatrze.
P.Z.: Pamiętam twoje świetne role, na przykład w Hamlecie w reżyserii Krzysztofa Garbaczewskiego czy we wstrząsających Podopiecznych w reżyserii Pawła Miśkiewicza, którzy niedawno zeszli z afisza, czego bardzo żałuję. A najważniejsza dla ciebie rola w Krakowie?
B.B.: Hamlet na pewno. Zdecydowanie Hamlet i Podopieczni. Te dwie prace. Pierwsza przez niezwykły indywidualizm, potrzebę indywidualnego znalezienia sobie miejsca, swojego pomysłu na interpretację. A druga przez głęboką kolektywną pracę zespołu. Te dwie bezkompromisowe propozycje powstały z zupełnie dwóch różnych dynamik i to właśnie do tych dwóch produkcji wracam najmocniej jako do najważniejszych doświadczeń teatralnych. Ale ważny też był Kopciuszek w reżyserii Anny Smolar, bo nigdy nie dostałem tak wiele dobrego od widowni. Trudno się też dziwić, dziecięca widownia jest najwspanialsza, ale też okrutna. Dzieciaki niezwykle kochały ten spektakl.
P.Z.: Dorośli również.
B.B.: Myślę, że to był taki nasz krakowski Shrek, w którym jest i coś dla dzieci, i coś dla dorosłych.
P.Z.: W Kopciuszku miałeś piękną scenę śpiewaną.
B.B.: Kompozycja disco polo, po którą sięgnąłem do moich białostockich korzeni.
P.Z.: I w pewnym momencie Piotr Gliński, po zniszczeniu Teatru Polskiego we Wrocławiu, postanowił wkroczyć do Narodowego Starego Teatru w Krakowie.
B.B.: No i nie udało mu się. Teatr Narodowy dalej stoi w Krakowie, gra spektakle i ma swój wspaniały zespół. Tworzą dalej.
P.Z.: Ale udało mu się spowodować odejście młodych, zdolnych aktorów – ciebie, Jaśminy Polak, Frajczyk czy przechodzącej tę historię po raz drugi Małgorzaty Gorol. Ty ze Starego Teatru w Krakowie trafiłeś do Nowego Teatru w Warszawie. Jak się znalazłeś w zespole na Madalińskiego?
B.B.: Dosyć pragmatycznie. Wiedziałem, że nie jestem w stanie poświęcić moich wydaje mi się najbardziej erupcyjnych i twórczych lat na walkę z wiatrakami. Zdałem sobie sprawę, że sytuacja w Starym Teatrze nie będzie konfrontacją bezpośrednią, tylko będzie wymagała wielu lat dyplomacji. I ja na to nie miałem czasu, będąc dwudziestopięcio-sześcioletnim aktorem zaraz po szkole. To miejsce było dla mnie żywym domem, w którym spędzałem dwadzieścia cztery godziny na dobę, i ktoś mi tam wjechał z butami. Miałem ochotę powiedzieć: nie. Okazało się, że to nie jest możliwe, więc postanowiłem znaleźć sobie miejsce, w którym wydarzy się coś, no właśnie, nowego, innego.
P.Z.: Co cię przyciągnęło do Nowego Teatru w Warszawie?
B.B.: Od zawsze fascynowałem się teatrem Krzysztofa Warlikowskiego. Kiedy byłem w liceum, jeździłem na spektakle, które grane były jeszcze w studiu ATM. Oglądałem piratowane przez brata koleżanki z amatorskiego kółka teatralnego płyty z nagraniami Kruma i Burzy. Płyty CD-R podpisane rozmazującym się mazakiem. Wydawało mi się to więc naturalnym krokiem, szczególnie że już miałem możliwość brania udziału w spektaklach Warlikowskiego, na przykład we Francuzach zrobiłem zastępstwo za Piotra Polaka, będąc jeszcze w zespole Starego Teatru. Zagrałem za niego we Francji. Znałem już trochę ten zespół i doświadczałem go też, interesując się teatrem Krzysztofa, zatem było to miejsce, po które naturalnie sięgnąłem. Powiedziałem, że najprawdopodobniej będę zmieniał teatr, i zapytałem, czy mieliby ochotę ze mną współpracować.
P.Z.: Zespół Nowego Teatru to bardzo zżyty zespół, ale składających się z bardzo silnych indywidualności.
B.B.: Miałem ze sobą czteroletnie doświadczenie pracy z niezwykle silnymi osobowościami Narodowego Starego Teatru, więc obcowanie z legendami było dla mnie czymś normalnym. Pracowałem z Krzysztofem Globiszem, Peszkiem, toteż nic mnie w tym nie przerażało. Miałem za to dużo więcej ekscytacji i poczucie, że siedziba Nowego Teatru istnieje zaledwie od dwóch lat. Jest świeżą i dosyć pustą plamą na mapie teatralnej i jest tam przestrzeń na nowe i inne. Czułem, że trzeba czymś wypełnić to miejsce, i to mnie bardzo interesowało. Też przerzucenie się z perspektywy tego, co miałem przez ostatnie lata, czyli Krakowa pełnego tradycji, pamięci, portretów dawnych reżyserów i aktorów na ścianach, do miejsca, które jest bardzo świeże, a które wybudowało się na ogromnych sukcesach zespołu.
P.Z.: Jak układają się relacje w zespole złożonym nie tylko z silnych osobowości, ale również skrajnie różnych światopoglądów?
B.B.: Wiesz, to znowuż nic nowego dla mnie. W Starym Teatrze mieliśmy tak samo. Cały przekrój pomysłów, jak społeczeństwo powinno funkcjonować, co niezwykle wyszło przy pracy nad spektaklem Podopieczni Miśkiewicza. To też dzięki temu była to naprawdę niezwykła praca, ponieważ przy stole spotkała się dwudziestka osób, które miały naprawdę skrajnie różne opinie na temat nadchodzącej rzeczywistości. Mam po tych latach poczucie, że za bardzo się w tamtym czasie, w 2016 roku, nie pomyliłem – że również zapukają do naszych drzwi: „Uwaga, idziemy, idziemy do was, też tu będziemy, przygotujcie się na to, nie pozbędziecie się nas, jak bardzo byście chcieli, my idziemy i będziemy iść”. Dojmująco dzisiaj dla mnie brzmi ta końcówka spektaklu, dlatego też żałuję, że zszedł z afisza. Ale dał mi wgląd, jak twórcze i jak mocno uziemiające jest doświadczenie, kiedy nie fantazjujemy sobie w ramach swojej bańki i samozadowolenia, że mamy podobne opinie, będziemy ich nauczać i pouczać innych, ale w ramach własnego zespołu też zmagamy się ze sobą. Staramy się przekonać i staramy się znaleźć argumenty, które będą najtrafniejsze, żeby powiedzieć to, co chcemy powiedzieć jako twórcy, jako artyści. Zróżnicowany, pełen różnych światopoglądów zespół to bardzo zdrowy zespół. Miałem ostatnio szkolenie dla osób zaufania w teatrze. Są konflikty ideologiczne, których w przestrzeni miejsca pracy nie da się rozwiązać. Tylko konflikt często dla twórczości, dla sztuki jest twórczy, pobudza kreatywność, bardzo. Mnie to osobiście interesuje. Nie widzę, żeby tworzyło to podziały, złość czy zawiść, raczej buduje empatię i wrażliwość na inne punkty widzenia.
P.Z.: O wyborach kolejnych ministrów kultury zdarza wam się dyskutować?
B.B.: Tak, z różnymi osobami z zespołu, które mają odmienne poglądy i skrajne opinie na ten sam temat, jak najbardziej zdarza nam się dyskutować. Zdarza nam się czasami ze sobą nawet zgodzić. Jestem generalnie za pluralizmem, jeśli chodzi o kulturę, więc trudno mi się nie zgodzić, że dla każdego jest przestrzeń w sztuce, za publiczne pieniądze szczególnie. Reszta to ostatecznie kwestia gustu, a z nim trudno dyskutować.
P.Z.: A ministra kultury Dominika Chorosińska?
B.B.: Nie mieliśmy czasu. Te dwa tygodnie tak szybko przeleciały, że nikt nawet nie zdążył się nad nią pochylić, ale we wspomnieniach pozostanie na zawsze.
P.Z.: Artyści coraz częściej wybierają życie freelancera, szczególnie jeżeli robią karierę filmową. A ty ją robisz, bo Disco polo, Boże ciało, Prime Time, ostatnio na ekranach kin Kos, a jednak pozostajesz na etacie teatralnym.
B.B.: Tak, etat jest stabilizacją i pozwala mi dokonywać wyborów artystycznych. Nie muszę się bardzo martwić, że nie będę pracował. Jestem aktorem i moja praca jest zależna w dużej mierze od tego, czy pojawię się w czyimś marzeniu. A i to ostatecznie nie wystarcza, bo najczęściej też musi mi się marzyć to, żeby spędzić w dany sposób czas i poświęcać moją energię, wyobraźnię i wrażliwość dla jakiegoś tematu. Ale w teatrze chyba jest większy margines, większa tolerancja na różnorodność sytuacji. Kocham eksperyment teatru, kocham to, że jest to laboratorium, w którym naprawdę dużo możemy zaryzykować. Możemy ryzykować co wieczór i próbować przeróżnych rzeczy. Film jest jednak obciążony dużo większym ryzykiem finansowym i zostaje zapisany na taśmie na zawsze. Po podjętej już decyzji trudno jest coś zmieniać. Czuję też, że teatr trzyma mnie w gotowości aktorskiej i intelektualnej do życia i tworzenia. Przeszkody też robią dobrze, bo jeśli jest twórca, z którym trudno mi się porozumieć, to prawdopodobnie dużo się z tego nauczę. Albo temat, który jak się zupełnie przypadkiem okazuje, osobiście na mnie oddziałuje. Poza tym bardzo cenię sobie też ludzi teatru. Kocham ich wyobraźnię. Uwielbiam obserwować ich przy pracy, więc bardzo trudno byłoby mi z tego zrezygnować. Nie wyobrażam sobie, jak miałbym w tym nie być, skoro mam dalej, pomimo wielu rozczarowań, tak miłosne objęcie. 19 czerwca 2024 roku minie dwadzieścia pięć lat od mojego debiutu, o którym wspomniałeś na początku. Dwadzieścia pięć lat mojej pracy na scenie. Chyba powinienem zrobić benefis w Teatrze STU i poprosić paru kolegów o piosenki i wiersze satyryczne na mój temat. A wiesz, że na premierze Małego Księcia była Justyna Łagowska? Ostatnio przypomniała mi o tym, że była na tym spektaklu, bo się znali z Hynkiem ze studiów.
P.Z.: Co dla ciebie oznacza pracować „z najlepszymi”?
B.B.: Ciekawe bardzo pytanie. Ale pytasz o aktorów czy reżyserów?
P.Z.: A co ci pierwsze przyszło na myśl?
B.B.: Pomyślałem o aktorach, bo szczerze mówiąc, z reżyserami to w większości po prostu się spotkałem w pracy – albo zrobiłem u nich zastępstwo, albo zrobiłem z nimi spektakl. Z większością pracowało mi się bardzo dobrze, może wymieniłbym kilka nazwisk, o których powiedziałbym, że nie. Bo faktycznie, jeśli chodzi o pracę z najlepszymi, to muszę powiedzieć, że te oba zespoły Starego i Nowego są najwyższej próby, jeśli chodzi o gotowość, zaangażowanie i wyobraźnię. Szczególnie w Starym Teatrze, bo naprawdę poziom zaangażowania i oddania temu miejscu przez nich jest niezwykły. I przez to jeśli ktoś nie pracuje w ten sposób, to wydaje mi się to absolutnie skandaliczne, nie do wyobrażenia. Cieszę się, że miałem okazję jeszcze spotkać się z Globiszem. I wracam tutaj do Podopiecznych. Bardzo ci dziękuję, że ich przypomniałeś. Ostatnio z moją partnerką i z moim przyjacielem Maćkiem Charytonem, który jest w Starym Teatrze, wspominaliśmy nasze burzliwe początki i rozmawialiśmy o Podopiecznych. To był jakiś niezwykły spektakl. Myślę, że do końca życia będę nosił w sercu i wspominał moment, kiedy siedzimy w Jeziorze Kawy z Martą Ścisłowicz z tyłu na drewnianych fotelach i obserwujemy monolog Globisza mówiącego tylko dwa słowa. Jak obłędnie, z jaką wirtuozerią zabawiając się emocjami i żalem publiczności nad tym, w jakim jest stanie, pięknie podsycał to i zaraz wyśmiewał. To są dla mnie niezapomniane doświadczenia, móc wtedy siedzieć i obserwować taką wirtuozerię aktorską. Połączeniem doświadczenia, dystansu, wyobraźni i szczęśliwości na jednej scenie na pewno w moim życiu był Globisz. W Podopiecznych był też Peszek, który niezwykle się zmagał ze swoim tekstem w jednej scenie. Obserwowaliśmy go na proscenium i pamiętam szept starszej pani z pierwszego rzędu, który zgotował nawet Peszka: „Mój Boże, jaki on jest wspaniały”. Publiczność więc na pewno tego również doświadczała. Jestem bardzo wdzięczny, że mogłem z nimi pracować. Teraz też na co dzień widzę, jak pracują aktorzy w Nowym Teatrze, na jaki poziom wirtuozerii potrafią się wspiąć, z jaką wrażliwością podchodzą do każdego tematu. To dzięki nim wszystkim jest to też mój standard pracy. I tak jak mówiłem, bardziej mnie dziwi, kiedy ktoś tego nie robi. Dziwi mnie dlatego, bo co innego robić, jak już się pracuje w tym teatrze na etacie?
P.Z.: Ważne jest dla ciebie, żeby teatr poruszał istotne kwestie społeczne i polityczne?
B.B.: Nie da się inaczej według mnie. Oczywiście nie zawsze wprost i nie zawsze między oczy. Jestem wielkim orędownikiem subtelności, dlatego kocham pracować z Michałem Borczuchem, który jest absolutnie moim ulubionym reżyserem do współpracy. Kocham oglądać jego teatr, kocham z nim pracować, kocham robić z nim spektakle. Poruszamy tematy ważne, ale są one niezwykle poetyckie i subtelne. Trudno uciec od rzeczywistości albo udawać, że się jej nie widzi lub co gorsza świadomie odwracać wzrok. Ale z drugiej strony ważne staje się to, czym się zajmiemy. Byłem ostatnio w gdańskim Teatrze Wybrzeże na spektaklu Piękna Zośka w reżyserii Marcina Wierzchowskiego. I mimo że jest to historia sprzed ponad wieku, jest wciąż aktualna. Trudno mi było nie czytać tego spektaklu współcześnie, mimo że była nawet bardzo klasycznie zagrana, wręcz pozwalała przenieść się w czasie i doświadczyć ludzi z tamtego czasu albo wyobrażenia na ich temat. Nie dało się uciec od interpretacji teraźniejszej, sytuacji kobiet, społeczeństwa. Przypomniały mi się też antyczne Błagalnice. Teksty stają się uniwersalne przez znaczenie, które nadają im ludzie. Zobaczymy, które spektakle przetrwają w wyobraźni.
P.Z.: Jako aktorzy w Nowym Teatrze macie wpływ na kształtowanie repertuaru?
B.B.: Jest rada artystyczna, której jestem częścią. W tym roku jeszcze nie udało nam się spotkać, ale z tego, co wiem, podobno są dyskusje.
P.Z.: Nowy Teatr jest Międzynarodowym Centrum Kultury. Możemy znaleźć w jego programie literaturę, taniec czy sztuki wizualne. To wyjątkowa symbioza różnych dziedzin sztuki, która na mapie Polski właściwie się nie pojawia.
B.B.: Myślę, że byłby to dobry kierunek tylko dla kilku instytucji kultury w tym kraju, bo zróżnicowanie formatów dobrze robi. Bardzo szanuję model polskiego teatru, który jest dotowany z pieniędzy miasta, województwa czy ministerstwa. Słyszałem, że będziemy mieli nowy teatr narodowy. Świetnie, fantastycznie. Pozwala to tworzyć naprawdę dobrą sztukę ludziom, którzy o tym marzą, chcą to robić i dzielić się tym z publicznością. W założeniach Muzeum Sztuki Nowoczesnej też będzie spełniało taką funkcję bardzo zróżnicowanego ośrodka. To u nas uwielbiam, to dla mnie bardzo inspirujące jako aktora i artysty obserwować różne formy sztuki. Bardzo lubię chodzić na spotkania wokół premier nowych książek. Uwielbiam naszą księgarnię, można tam znaleźć same najlepsze i najciekawsze pozycje. Oczywiście, jeśli chodzi o finansowanie instytucji, przydałoby się więcej pieniędzy, żeby wypełniać tego rodzaju misję. Jednak nazwa Międzynarodowe Centrum Kultury zobowiązuje. Fajnie by było, gdyby było jeszcze bardziej międzynarodowo w tym miejscu. Ale udaje się to w dużym stopniu, czego przykładem tego jest ogromny moim zdaniem sukces showcase’u, gdzie faktycznie zjeżdżają się spektakle z całego świata. I to naprawdę bardzo dobre spektakle. Myślę, że jedne z najciekawszych propozycji ze świata jak na takiej wielkości festiwal, bo nie mówimy tutaj oczywiście o Awinionie i tego typu imprezach czy o ogromnych spektaklach, tylko raczej o takich mniejszych formach, ale na pewno najciekawszych nowych formach. Jest ogromny potencjał, tylko dobrze by było, żeby ktoś to jeszcze bardziej zauważał i doceniał.
P.Z.: Międzynarodowa koprodukcja to Gadający samochód w reżyserii Agnieszki Polskiej, w którym grasz i z którym niebawem wylatujesz do Belgii. Odkrywanie świata jest dla ciebie inspirujące?
B.B.: To była jedna z piękniejszych przygód w moim życiu. Myślę, że też w dużej mierze dzięki temu, że Agnieszka nigdy w teatrze nie pracowała i nie miała żadnych naleciałości ani wyobrażeń na temat tego, jak taki proces powinien wyglądać, tylko bardzo rzetelnie i z czułością nas przeprowadziła przez swoją wyobraźnię. Również dzięki Albano i Iris, z którymi jestem zamknięty w samochodzie. Zakochałem się w tych ludziach. Pamiętam, że już w pierwszych rozmowach na kolacji przez kilka godzin wymienialiśmy, jakie spektakle kochamy najbardziej na świecie – te, które nas zainspirowały do robienia i tworzenia czegoś. Przypomniało mi to, dlaczego to robię, dlaczego to kocham i dlaczego to mnie tak ekscytuje. Bardzo zatęskniłem za oglądaniem teatru, co też nadrabiam w ostatnim czasie. Chodzę oglądać spektakle jako widz, z czystą kartką, żeby się inspirować, bo to jest żywy świat. Przy Gadającym samochodzie mieszkaliśmy przez miesiąc w Lizbonie. Pojechaliśmy tam z żoną i psami. Jechaliśmy samochodem, więc przejechaliśmy całą Europę. Spektakl graliśmy tam w dwóch miastach, a czeka nas jeszcze tournée po Europie. To była niezwykła praca i jestem wdzięczny, że dzięki Nowemu Teatrowi mogło się to wydarzyć w moim życiu.
P.Z.: Publiczność w każdym kraju jest inna?
B.B.: Różnice są ogromne – co kraj, to inni widzowie. Choć akurat portugalska publiczność jest bardzo zbliżona do polskiej. Największe dla mnie skoki w odbiorze spektaklu przez widzów były, jak graliśmy w Petersburgu w Teatrze Aleksandryjskim. To było szokujące doświadczenie coś takiego zobaczyć, że przedstawienie może być kompletnie inaczej odbierane. Przez to rosyjskie umiłowanie teatru przygotowanie intelektualne było niezwykłe. Nigdy w życiu tylu wiadomości nie dostałem, że ktoś analizował spektakl tak bardzo głęboko. Nie tylko mówił, że fajnie, że się podobało, tylko głęboko analizował przedstawienie na wielu poziomach. I ta ekscytacja piszących ludzi. Nigdzie nie czułem publiczności aż tak.
P.Z.: Masz jeszcze jakieś zawodowe marzenie?
B.B.: Ostatnio Radek Stępień mnie zapytał, jakie jest moje marzenie teatralne, jeśli chodzi o tekst. I chyba mnie zapytał, bo po prostu znał odpowiedź. Są to Bachantki i rola Dionizosa. Bachantki, które bardzo mnie inspirowały na studiach, szczególnie monolog Dionizosa. To był też jeden z najważniejszych dla mnie egzaminów w trakcie studiów. I myślę, że zrobienie tego tekstu byłoby szalenie ciekawe. Dawno też nie widziałem antyku w teatrze.
P.Z.: Chciałbyś jeszcze zagrać w przedstawieniu Warlikowskiego?
B.B.: Robiłem zastępstwo w jego spektaklu. A taką moją rolę od pierwszej próby – czemu nie. Ale nie jest to już moje marzenie. Choć kiedyś było ogromne.
P.Z.: Czego życzyłbyś nowemu teatrowi?
B.B.: Czegoś nowego.
P.Z.: A czego życzyć tobie?
B.B.: Tego samego.
Rozmawiał Paweł Zaręba
Komentarze
Komentujesz tekst: POJAWIĆ SIĘ W MARZENIU
ROZMOWA PAWŁA ZARĘBY Z BARTOSZEM BIELENIĄ