To był też sezon, który dotykał mocno spraw ostatecznych, przy czym częściej niż o miłości, mówił o śmierci.
To był sezon, w którym pojechałam do jednego teatru na wesele pary przyjaciół, a do drugiego, żeby być świadkiem rodzinnej awantury na wernisażu. A w jeszcze inne miejsce, żeby wziąć udział w stypie, na którą zamiast bliskich zmarłej, zaproszono zupełnie obcych sobie ludzi. Sezon, w którym częściej niż śmiać się, zdarzało mi się płakać w teatrze, choć jeszcze niedawno wydawało się, że jeśli chodzi o wyciskacze łez absolutnie niedościgniona jest dziesiąta muza. Trudno się dziwić zresztą, bo był to też sezon, który dotykał mocno spraw ostatecznych, przy czym częściej niż o miłości, mówił o śmierci. Także o śmierci teatralnej polskiej klasyki, która w ubiegłorocznym secie, pomijając nieliczne wyjątki, wydała się martwa i odporna na reanimacyjne wysiłki inscenizatorów. I nad którą akurat nie wylałam ani jednej łzy.
Policzyłam, bo w podsumowaniach dobrze jest sięgnąć po liczby. A zatem osiem – tyle razy płakałam rzewnymi łzami na przedstawieniach w tym sezonie. Przy czym tego, ile razy wzruszenie nie dotarło do kanalików łzowych, ograniczając się do mocnego ucisku na gardło, nie jestem w stanie zliczyć. I jest to ewenement, swoisty rekord teatralnych wzruszeń, bo jeszcze całkiem niedawno, kiedy niemal wszystkich twórców pętała maska ironistów, zdarzało mi się nie płakać w teatrze latami!
Zaczęło się od Skrzywankowych „Spartakusów”, dwóch, bo do Szczecina wróciłam – i za każdym razem ściśnięte gardło puszczało, kiedy w finale „niezgodnie z obowiązującym w Polsce prawem” przysięgały sobie wierność i to, że się nie opuszczą nieheteronormatywne pary. Przy czym za drugim razem łez pewnie było więcej, bo przed dożynkowym ołtarzem stanęli Witek i Mateusz, zakochani w sobie chłopcy z mojej ulubionej dolnośląskiej wioski.
No a potem to już poszło – gdyby podliczyć, łez zebrałoby się na solidną fontannę. Płakałam więc na „Niepokój przychodzi o zmierzchu” w reżyserii Małgorzaty Wdowik, niejako za główną bohaterkę, która obiecała sobie, że płakać nie będzie; na „Jak nie zabiłem swojego ojca i jak bardzo tego żałuję” Mateusza Pakuły, bo na tym spektaklu płacze każdy, kto choćby otarł się o doświadczenie umierania w bólu bliskiej osoby; i na „Genialnej przyjaciółce” Eweliny Marciniak, której z dwóch części tetralogii Ferrante udało się wykroić czułą opowieść o siostrzeństwie; ale też na „Melodramacie” Anny Smolar w Powszechnym – kilka razy, ale najbardziej w finale – wtedy przyczyną moich łez była świadomość, że taka dawka wzajemnego zrozumienia i empatii, jaka zrodziła się między bohaterkami to bardzo rzadki ptak, nie pospolitość. Płakałam jeszcze na „Chamstwie” Agnieszki Jakimiak, z osobistych powodów – kiedy słyszałam fragment pamiętnika mojej babci Heli, czytany przez Dominikę Probachtę. I dwa razy na gali „Niech będzie Pogodno” Marcina Libera – przy wykonach Emose Uhunmwangho i Marty Malikowskiej.
Płakałam, i chyba nie tylko ja zresztą, choć jednocześnie miewałam wrażenie, że ten płacz starej wyjadaczki na teatralnej widowni jest jakąś wstydliwą czynnością, do której trudno przyznać się przed światem – co może tłumaczy, dlaczego dopiero pod koniec sezonu zdecydowałam się na ten łzawy coming out. Śmiać się – jak najbardziej, no i trwać w trzeźwym osądzie, w wyczuleniu na formalne i dramaturgiczne rozwiązania, którym trzeba będzie oddać sprawiedliwość w recenzji. Ale mazać się? Ulegać tym łatwym wzruszeniom, pogrążać się w nich, tracić grunt pod nogami? No jakoś tak nie uchodzi.
I chyba nie tylko ja ukradkiem wycierałam nos i oczy, wmawiając sobie, że to początki przeziębienia, sienny katar, zapalenie spojówek. Słyszałam, jak kilku mocno osadzonych w teatralnym świecie panów, w przekonaniu, że im łzy jeszcze mniej przystoją, utyskiwało na emocjonalny szantaż stosowany coraz częściej przez artystów wobec widzów. Tak jakby obowiązująca do niedawna konwencja, w ramach której niemal wszyscy teatralni twórcy jakby umówili się, że ironia i dystans tak, ale przed tonacją serio i dostępem do wzruszeń niech nas wszystkich ręka boska broni, ustawiła na teatralnych widowniach niewidzialne, choć czytelne dla wszystkich ostrzeżenia: „Zakazuje się płakać!”.
Ten wyraźnie łzawy sezon coś nam mówi o zmianie dokonującej się w teatrze, który zrzuca ochronne pancerze, pokazując miękkie podbrzusze, czułe punkty – o tym, na ile jest trwała przekonamy się za jakiś czas. Ciekawa jest przy tym perspektywa recenzentki/recenzenta. Bo jak uparcie utrzymywać, że nie wzrusza, skoro wzrusza właśnie? I co z tym wzruszeniem, z tymi wylanymi łzami recenzyjnie zrobić, bo gdzieś je podziać trzeba, skoro są elementem odbioru? Może pora przestać upychać ze wstydem mokre chusteczki po kieszeniach, tylko pracowicie wyciskać je nad klawiaturą, rozprowadzać w tekstach? Skończyć z jakże szkodliwym stereotypem, że „krytycy nie płaczą”. I pojawić się na kolejnej premierze w koszulce z napisem: „Płakałam na »Melodramacie«” albo „Łzy lałam na »Spartakusie«”.
Magda Piekarska
Komentarze
Komentujesz tekst: RECENZUJEMY SEZON.
Magda Piekarska