W ostatnim felietonie obiecałam powrót do Bonn, a właściwie do muzeum, nazywanego Domem Historii. Można w nim zobaczyć potężną wystawę „Nasza historia. Niemcy od 1945 roku”. A więc początek datowany jest bezpiecznie – na koniec epoki Hitlera. Przesunęłabym zakres ekspozycji do roku 1933. Rozszerzyłabym ją o dwanaście lat panowania „tysiącletniej Rzeszy”. Powinna zaczynać się wtedy, kiedy społeczeństwo dopuściło do władzy „pajaca” (jak pisał wtedy Antoni Słonimski), bo pragnęło przełamać „wstyd wersalski” i poczuć na nowo dumę narodową i wielkość Niemiec. Tego rodzaju wystawy mówią, co ludzie powinni pamiętać – mają charakter formacyjny, służą budowaniu tożsamości. Równocześnie bardziej upraszczają, niż wyjaśniają procesy historyczne.
W książce „Etyka pamięci” Avishai Margalit podpowiada, że „ludzkość powinna pamiętać raczej o moralnych koszmarach, niż o momentach tryumfu człowieka”. Izraelski filozof zakłada, że takie miejsca jak Gułag, Treblinka czy Hiroszima są „znakami ostrzegawczymi w moralnej historii ludzkości”, że powinny być przypominane, mają działać jak szczepionka, chroniąca przed kolejnymi katastrofami. Co prawda na wystawie w Bonn można zobaczyć, co wydarzyło się przed 1945 rokiem, ale jej punktem ciężkości jest historia demokratyzacji i rozwój gospodarczy państwa.
Zwiedzający muzeum wyjdą usatysfakcjonowani – zapewne zapamiętają sukienki uszyte ze spadochronów, albo bańki na mleko zrobione z metalowych pocisków. A może kartkę, na której prezydent John Kennedy zapisał fonetycznie po angielsku słynną frazę „Ish bin ein Bearleener”, „Jestem berlińczykiem”, a już na pewno zapamiętają błyszczące samochody, symbolizujące kolejne etapy postępu cywilizacyjnego powojennych Niemiec.
Dwa eksponaty otwierają wystawę: imponujący wagon kolejowy z ekskluzywną salą konferencyjną, z wygodnym gabinetem, z błyszczącą retro łazienką, ba nawet z kuchnią. Kanclerz – Willy Brandt – jeździł tym pociągiem, ale, ale… wagon zbudowano w latach 30., więc z tej „salonki” korzystali wcześniej dygnitarze Trzeciej Rzeszy. Oglądam z gorzkim zdziwieniem, że pociąg, który służył nazistom stoi w muzeum i ma obrazować pracę elit politycznych w powojennych Niemczech zachodnich. Rozumiem, że przedmioty żyją dłużej niż reżimy, ale wagon robi na mnie odrażające wrażenie, mimo swojej wysublimowanej estetyki. Nazistowski glamour. Tuż obok stoi czarna limuzyna kanclerza Konrada Adenauera. Mercedes wygląda jak klejnot motoryzacyjny, ale ja cały czas odwracam oczy i patrzę w okna pociągu Trzeciej Rzeszy. Oba pojazdy zdają się atrybutami majestatu władzy, jak konie starożytnych wodzów.
W opisowym wprowadzeniu do wystawy można przeczytać zachętę: „Wyrób sobie własną opinię”. Wyrabiam sobie. Tu powinien stać zupełnie inny wagon… Jeden z tych wagonów, którym wysyłano ludzi do Treblinki.
Początkowe sale muzeum pokazują stan społeczeństwa w okresie tużpowojennym, eksponują cierpienie. Nie mam współczucia. Nawet liczby uchodźców z „terenów okupowanych” nie robią na mnie wrażenia: trzy miliony dwieście tysięcy ludzi ucieka ze Śląska, milion czterysta tysięcy z Pomorza, z samego Gdańska ewakuuje się dwieście dziewięćdziesiąt tysięcy osób. Pokazane są także liczby Niemców powracających z centralnej Polski – siedemset tysięcy. Nie trzeba specjalnej wyobraźni, żeby uświadomić sobie, co robili w Generalnym Gubernatorstwie i po jakiego rodzaju posady przyjechali na Wschód.
W końcu zatrzymujemy się z Jackiem (wspaniałym przewodnikiem) przy gazetce ze zdjęciami dzieci. Przestaję widzieć Niemców. Malutkie twarze z wielkimi oczami i podobnie brzmiące opisy: numer ewidencyjny zamiast zwykle nieznanego imienia i nazwiska; kolor oczu i włosów (pomijam w skróconych cytatach); ewentualnie strzępy informacji.
Patrzą na nas zagubione dzieci:
„828. Tzw. Heidi. Dziecko znalezione w piwnicy. Nic nie wiadomo o krewnych”.
„402. Ur. ok. VII 1945. Dziecko zostało przekazane przechodzącej kobiecie przez Rosjanina ze słowami: Kobieto zabierz dziecko ze sobą, matka zabita, ale dziecko żyje. Żołnierz wyniósł dziecko z domu”.
„895. Ur. ok. 1940. Prawdopodobnie pochodzi z Gdańska-Wrzeszcza. Opowiada o dwóch starszych braciach. Mówi się, że matka zmarła na tyfus. Nic więcej nie wiadomo”
„879. Ur. ok. 1943. Dziecko przybyło z Prus Wschodnich krótko przed kapitulacją. Nic nie wiadomo o krewnych”.
„632. Dziecko zostało znalezione samo podczas wędrówki ze wschodu. Nic nie wiadomo o krewnych”
„401. Imię Alexa Ingrid, ur. 29 września 1946. Oczy niebieskie, włosy rudobrązowe. Dziecko zostało przy obecnej zastępczej matce po podróży na linii kolejowej między Waikenried (Saksonia) a Nordheim (Badenia-Wirtembergia). Matka dziecka, nieznana kobieta, była zajęta dwójką innych dzieci. Podczas przesiadki w Nordheim przybrana matka straciła z oczu kobietę z dziećmi”.
„440. Annemarie ur. ok. 1941. Mówi, że matka została zastrzelona. Podobno ma jeszcze troje rodzeństwa i ciocię Lange”.
„738. Christa, ur. ok 1942, dziecko pochodzi ze Śląska. Ojciec był ostatnio w Rosji, matka podobno nie żyje”.
„418. Gisela, ur. ok 1943. Przyjechała jako ostatnia z Konradswalde [Konradów koło Lądka Zdroju]. Mówi o siostrach i wielu dzieciach, z którymi kiedyś mieszkała”.
„439. Marta, ur. 1940/41. Dziecko przyjechało ze Śląska, Mówi o wielkim domu, który stał w lesie”.
„644. Zwany Heini, ur 1943. dziecko znalezione w rowie pod Szczecinem”.
„546. Kurt, ur. ok. sierpnia 1943, prawdopodobnie pochodzi ze Śląska, podobno zostało znalezione na peronie w Katowicach”.
„647. Nazywany Karl-Heinz, ur. ok. sierpnia 1943. Mówiono, że matka była robotnicą ze Wschodu. Nic nie wiadomo o krewnych”.
„674. Nazwisko nieznane, może Brojel lub podobnie. Imię Hans, ur. ok. 1937. Hans mówi, że mieszkał w Memel [Kłajpeda]. Ma 4 rodzeństwa. Jego ojciec był rolnikiem i handlował w mieście. Stracił rodzinę podczas próby ucieczki”.
„404. Dziecko leżało w śniegu przy drodze koło Glottau [dziś Głotowo koło Olsztyna]
Siedem tysięcy innych eksponatów na wystawie w Domu Historii Niemiec mogłoby nie istnieć.
Co zrobiliście waszym dzieciom? Trzeba byłoby zapytać polityków z lat 30., którzy jeździli tym ekskluzywnym pociągiem, pokazywanym w pierwszej sali.
Do tej szachownicy zdjęć i opisów można dodać tysiące innych zagubionych dzieci w całej Europie, łącznie z Tereską, dziewczynką sfotografowaną przez Davida Seymoura w roku 1948 w sierocińcu w Polsce, z tym, że rodziców ani krewnych Tereski nawet nie próbowano szukać. Wiadomo było, że zginęli w Zagładzie.
Margalit ma rację – lepiej pamiętać momenty upadku, a nie momenty tryumfu. Dlatego nie przekonują mnie muzea historyczne, które służą wzmacnianiu narodowej tożsamości i podkręcają narodową dumę. Bo a nuż komuś znowu zamarzy się powstanie z kolan. A po wszystkim zostaną dzieci w piwnicy, w śniegu, w gruzach, które nie zdążyły poznać swojego pierwszego imienia.
Urszula Glensk