Wszyscy wiemy, o jaką sprawę chodzi – to bardzo dziwne, że na koniec dwudziestu dwóch lat dyrektorowania, Jan Englert postanowił zakończyć kadencję w sławie człowieka nepotycznego, wysługującego się pracownikami do obrony swojej pozycji. Co się stało, to się nie odstanie – powstała obsada „Hamleta”, ruszyły próby do spektaklu, w którym główną rolę gra afera o zatrudnienie jego córki i jej domniemanego chłopaka, Rada Artystyczna Teatru Narodowego odśpiewała swoje „Łubudubu niech nam żyje prezes naszego klubu”, zaatakowano przy tym z bardzo wysokiego „c” dramaturżkę Małgorzatę Maciejewską i nie oszczędzano w środkach, by zdusić krytykę, kasując komentarze pod postami i rozdając na prawo i lewo retoryczne pogróżki. Środowisko, jak to środowisko, momentalnie się podzieliło (tym razem znów wystąpiły inne podziały niż zwykle). Zajęto puste od pewnego czasu barykady i rozpoczęto ostrzał przeciwnika. Pomyślałem – napiszę posta! Ale teraz nie piszę już postów, tylko felietony.
O swoich felietonach myślałem zawsze trochę inaczej – chciałem, żeby ktoś, kto będzie je kiedyś czytał – w końcu w Internecie nic nie ginie – miał trochę „uniwersalnych” kwestii, z którymi może popolemizować. Skoro jednak biją mi koleżankę, która wśród licznych wątków swojego tekstu ośmieliła się delikatnie skrytykować politykę obsadową przy „Hamlecie”, postanowiłem być raz dżentelmenem i wystąpić w jej obronie, tym samym jednocześnie występując przeciwko czemuś, co oburzyło mnie bardzo głęboko i kazało bać się o los i kariery moich studentów, którzy w większości nie mają wysoko postawionych rodziców, lub jeśli nawet mają takowych, to ani oni, ani owi rodzice nigdy nie starają się grać tą kartą w rozmowach z pracodawcami. Wykorzystam więc ten jeden raz moją platformę, by zająć się kwestią tak aktualną, że niemal plotkarską.
Zacznijmy od rozgrzewki, krótkiego testu, czy może eksperymentu myślowego – skoro znów Trump jest na tapecie, pogadajmy chwilę o Jaredzie Kushnerze. Jared Kushner to mąż Ivanki Trump, córki prezydenta Trumpa. W 2017 roku zatrudnienie go przez Trumpa na stanowisku doradcy do spraw Bliskiego Wschodu wywołało kryzys relacji na linii USA i państw owego regionu. Oprócz spłodzenia trójki wnucząt Donaldowi Trumpowi, Jared Kushner może pochwalić się węgierskim Krzyżem Komandorskim Orderu Zasługi, który nadał mu w 2022 roku Viktor Orban i meksykańskim „Azteckim Orłem”.
Teraz powiedz, które z poniższych zdań jest Ci bliższe:
„Jared Kushner jest najlepszym możliwym człowiekiem do kontaktów USA z Bliskim Wschodem, bo jako zięć Donalda Trumpa ma nieoceniony wgląd i najlepszą wiedzę o tym, czego od owych relacji oczekuje prezydent” – czy – „Jared Kushner jest najgorszym możliwym człowiekiem do kontaktów USA z Bliskim Wschodem, bo to trudny region, a jego doświadczenie w polityce sprowadza się do słuchania teorii Trumpa wygłaszanych przy niedzielnym obiedzie”? Czy przypadek Jareda Kushnera to dla ciebie nepotyzm, który należy potępić, bo stawką jest dobro publiczne, czy normalna sytuacja, bo przecież wszyscy zatrudniają rodzinę?
Wracając do „Englertgate”.
Merytorycznej krytyki działań Englerta nie można oprzeć o zarzut, że reżyseruje w swoim teatrze. W ostatnich czasach taka praktyka spotyka się oczywiście z krytyką, jednak nie zabraniają jej żadne regulaminy, a mamy dostatecznie dużo dowodów na to, że zna on swoją docelową widownię, jego metody pracy rezonują z zespołem (w większości składającym się z jego byłych studentów), specjalizuje się w „produktach teatru narodowego”, które – choć przez część środowiska uznawane są „nijakie” – gromadzą znacznie większą liczbę widzów, niż pozornie eksperymentujące dzieła z progresywnych placówek, czy wreszcie, jest profesjonalnym fachowcem w dziedzinie reżyserii.
Merytorycznej krytyki Englerta nie można też oprzeć o to, że angażuje do roli Gertrudy żonę – jest ona etatową pracowniczką teatru, w którym reżyseruje spektakl. Nie trudno zresztą ją sobie wyobrazić jako matkę Hamleta – gdybym sam robił „Hamleta” w Narodowym, pani Ścibakówna byłaby pewnie mocną kandydatką do tej roboty. Nie widzę powodu, dla którego nie mogłaby grać w produkcji swojego teatru, tylko dlatego, że akurat to przedstawienie reżyseruje jej mąż. Nie ma po co też bronić Englerta argumentami z porządku „Szczęśniak robi scenografię Warlikowskiemu i nikt się nie czepia” – bo scenografowie (jak zresztą też pozostali realizatorzy) zatrudniani są prawie zawsze z zewnętrz zespołu, bo ich wkład w koncepcję reżyserską różni się znacznie od roli, jaką w spektaklu spełnia aktor.
Merytorycznej krytyki Englerta nie można oczywiście oprzeć o to, że jego córka jest rzekomo niezdolna – na tyle na ile się znam, jest zdolna, a prowadzona przez doświadczonego reżysera może zrobić niezłą rolę Ofelii, trochę bardziej „zadziornej”, podobnej bardziej do tej z „H.” Jana Klaty niż do Heleny Bonham Carter z filmu Mela Gibsona, co może ciekawie skontrować klasyczną estetykę, do jakiej przyzwyczaił nas reżyser. Niestety jednak – ku mojemu wielkiemu ubolewaniu – jakość artystyczna od pewnego czasu przestała być uznawana za rzecz obiektywną, więc nie można na tej kategorii oprzeć żadnej merytorycznej krytyki.
O co zatem jest problem?
Oczywiście, o pieniądze. I nie, nie mam pojęcia ile zarobi na spektaklu Englert, jego córka czy potencjalny przyszły zięć – można to sprawdzić w trybie informacji publicznej, ale nic mnie to nie obchodzi, bo nie o tych pieniądzach tu mowa. Mowa o pieniądzach, które jako podstawę etatu otrzymują co miesiąc aktorzy i aktorki Teatru Narodowego: sześciesiąt dwie osoby zatrudnione, by rozwijać się i tworzyć sztukę w narodowej instytucji. Sześćdziesiąt dwie osoby, a wśród nich: Ewa Bukała, Paulina Korthals, Justyna Kowalska, Michalina Łabacz, Zuzanna Saporznikow, Paulina Szostak i Hanna Wojtóściszyn, reprezentujące różne typy urody i aktorstwa, wszystkie możliwe do wyobrażenia sobie jako Ofelię, wszystkie w wieku zbliżonym do córki dyrektora, wszystkie obiektywnie zdolne i zatrudnione przez Jana Englerta na podstawie jego doświadczeń w pracy z nimi, jako studentkami Akademii Teatralnej. Tym artystkom teatr płaci miesięczną pensję za sam fakt bycia do dyspozycji reżyserów – za granie spektakli płaci się im osobno. Te artystki stanowią kapitał publiczny – ich praca, ich rozwój, ich działalność artystyczna są w ten sposób zasobem kultury narodowej. Raczej nie jest też tak, że każda z wyżej wymienionych aktorek gra tak dużo, że nie da się złożyć obsady, która nie kolidowałaby z innymi przedsięwzięciami teatru.
Czy zatem nie jest to marnotrawstwo publicznych środków, jeśli do i tak nadmuchanej do granic pojemności garderób obsady, dokłada się jeszcze – na główną rolę żeńską – inną młodą aktorkę? Marnowane są w ten sposób pieniądze płacone dyspozycyjnym młodym artystkom, którym chyba nic nie brakuje, skoro Jan Englert swojego czasu wybrał je do zespołu – do tego teatr traci pieniądze płacąc Helenie Englert gażę za przygotowanie roli i dodatkowe pieniądze za każdy spektakl, ponieważ stawka aktorki gościnnej jest z reguły wyższa, niż stawka aktorki etatowej. Teoretycznie ten sam problem dotyczy aktora grającego Hamleta, jednak jest znacznie mniej rażący, gdyż do realizacji dramatu potrzebne jest więcej chłopaków niż dziewczyn. Większość młodej męskiej kadry Narodowego zatrudniona jest przy spektaklu, więc tu pozostaje nam liczyć na to, że może inscenizacja da wyjaśnienia, dlaczego to właśnie Hugo Torres ma zagrać Hamleta, a Paweł Brzeszcz, Sebastian Dela, Jakub Gawlik, Kacper Matula i Henryk Simon muszą zejść na drugi plan, podczas gdy Hubert Łapacz i Robert Czerwiński w ogóle nie wezmą udziału w produkcji.
Czyli powtórzmy, żeby było wyraźnie – Jan Englert przez ostatnie lata zatrudniał swoim zdaniem najlepsze absolwentki warszawskiej AT, tworząc młodą żeńską część zespołu Teatru Narodowego. Osobiście wybierał swoje ulubione studentki, znając zapotrzebowanie wszechstronnego zespołu i potencjał twórczy każdej z nich. Wśród tych dziewczyn nie było Heleny Englert. Z tego co sam słyszałem, Helena Englert zawsze jasno deklarowała brak chęci dołączenia do zespołu TN, wolę skupienia się na karierze filmowej i serialowej, Jan Englert z kolei, nigdy nie deklarował chęci powiększenia zespołu o Helenę Englert jako brakujący element układanki artystycznej TN. Teraz, tworząc superprodukcję na zakończenie kariery, Jan Englert, zamiast wybrać jedną z siedmiu aktorek, którym płaci comiesięczną pensję za pozostawanie w gotowości roboczej, jedną z siedmiu aktorek, które sam wybrał do zespołu kierując się tylko i wyłącznie swoim gustem, zmysłem metodycznym i artystycznym smakiem, jedną z siedmiu aktorek marzących o największej roli w tragicznym repertuarze, jaką może zagrać młoda dziewczyna, angażuje jako Ofelię swoją córkę, celebrytkę bez większego doświadczenia teatralnego i to angażuje ją bez jakiegokolwiek wcześniejszego konkursu, castingu czy uzasadnienia dla takiej decyzji obsadowej, podejmowanej wobec pominięcia siedmiu pracownic teatru.
Dlaczego?
Oświadczenie rady artystycznej TN (w której dwoje na cztery zasiadające osoby są w obsadzie „Hamleta”) mówi o osobistym charakterze przedstawienia, będącego zwieńczeniem drogi artysty. Czy przedstawienie jest aż tak bardzo osobiste, że w roli Ofelii naprawdę musi występować córka dyrektora, bo nikt inny nie ma dostępu do jego wewnętrznego świata? Czego brakuje siedmiu studentkom profesora Englerta, które na przestrzeni lat osobiście wybierał do zespołu?
Oświadczenie rady artystycznej TN przywołuje postać Jerzego Grzegorzewskiego, który w swoim ostatnim przedstawieniu użył tekstu pisanego przez jego córkę. Jeśli Jan Englert by ogłosił, że postanowił użyć tekstów córki do scenariusza czy choćby jej malunków z przedszkola jako elementów scenografii – byłoby to zastanawiające, może nawet frapujące w kontekście osobistego charakteru spektaklu. Co to ma jednak wspólnego z zatrudnieniem córki do roli?
Oświadczenie rady artystycznej TN dwoi się i troi, żeby wykazać, że Jan Englert był człowiekiem honoru, „korzystał z przywilejów oszczędnie”, mógł zostać na stanowisku mimo odwołania dyrektora naczelnego (ciekawe), a w ogóle przecież sami pamiętacie, jak na Luperkalia chcieliśmy wszyscy go ukoronować, lecz on trzy razy gestem odmówił, trzykrotnie korony nie przyjął, a kiedy widział nędzarza, to płakał.
Oświadczenie rady artystycznej TN, moim zdaniem, kpi z inteligencji widzów, mieszając argumenty i ataki ad personam, niezwiązane ze sobą wątki z historii teatru i żale dyrektora naczelnego, sklejając to wszystko w nie do końca zrozumiały bełkot, niegodny poziomu osób podpisanych.
Oświadczenie rady artystycznej TN, moim zdaniem, godzi w interes zespołu TN, który Jan Englert swoją decyzją obraża, ukazując się jako król instytucji, który na zakończenie pokaże nam nawet coś takiego i co mu zrobicie, w końcu i tak go, niewdzięcznicy, wyrzuciliście, więc zatańczy ostatni taniec do własnej, ulubionej piosenki.
Rada artystyczna TN powinna zajmować się przygotowaniami do przejęcia teatru przez nowego dyrektora, porządkowaniem oczekiwań programowych zespołu, by przedstawić je nominatowi ministerstwa, a nie ślepym bronieniem zachcianek odchodzącego dyrektora, który zleca kasowanie i ukrywanie na Facebooku komentarzy, zawierających merytoryczną krytykę. Takie oświadczenie rady artystycznej TN nie powinno powstać, a na pewno nie w tej formie – jedyna dopuszczalna byłaby taka, w której na podstawie koncepcji reżyserskiej spektaklu wyjaśniono by konieczność powołania obsady w takim kształcie. Jan Englert zaś nie powinien zatrudniać do roli Ofelii swojej córki – a przynajmniej nie powinien robić tego w tak nietransparentny i niegospodarny sposób, generujący skandal wokół produkcji, w którą zaangażowane jest dziesiątki zaszachowanych obecną sytuacją osób. Osoba o klasie i statusie Jana Englerta nie powinna zachowywać się w sposób będący spełnieniem wszystkich definicji skrajnego nepotyzmu.
A oto anegdotka z moich spotkań z Janem Englertem.
Na początku 2022 roku, namówiony przez narzeczoną, jak również pod wpływem licznych głosów kolegów z zespołu TN, postanowiłem uderzyć do nestora polskiego teatru, by zrealizować tam przedstawienie. Umówiłem się z dyrektorem i dotarłem na rozmowę, która przebiegła w całkiem miłej atmosferze. Co prawda Janowi Englertowi nie bardzo dało się wejść w słowo, ale cóż, mi często się nie da, więc po prostu poczułem jak to jest, kiedy ktoś ciągnie i ciągnie swoje zdania w nieskończoność, a ty możesz tylko przytakiwać, nawet jeśli zgadzasz się tylko częściowo.
W końcu dotarliśmy do konkretu: „co chciałby pan zrealizować w narodowym teatrze?” – zapytał dyrektor Englert. Przygotowane jako propozycje miałem: „Noc iguany” Williamsa, „Tylko koniec świata” Lagarce’a i „Grę snów” Strindberga. Gdy dotarliśmy do ostatniego punktu, Jan Englert okazał wreszcie zainteresowanie: „O, ciekawe. Dawno tego tekstu nie czytałem. Niech pan rozwinie”.
Zacząłem opowiadać o dramacie, lecz po pewnym czasie dyrektor przerwał mówiąc: „Pan mówi o tym tekście bardzo podobne rzeczy, jakie mówił o nim Erwin Axer, tylko wie pan, ja grałem w tym przedstawieniu Axera, grałem w tej jego »Grze snów« główną rolę męską i niech mi pan wierzy, to nie było dobre przedstawienie”. Skoro nie, to nie – pomyślałem i zacząłem mówić o pozostałych pomysłach. Po kilku tygodniach znów spotkałem się z dyrektorem Englertem. Poprosił, żebym przypomniał, co proponowałem – on ma to zapisane w swoim zeszycie, ale łatwiej będzie kiedy ja przypomnę. Powtórzyłem: „Noc iguany” Williamsa, „Tylko koniec świata” Lagarce’a i „Grę snów” Strindberga. „O, nie” – powiedział Englert. – „Strindberga będzie robił Sławek Narloch”‚ „Jak to?” – zapytałem zdziwiony. „Ja kiedyś grałem u Axera w »Grze snów«, grałem tam główną rolę męską, ale to nie było dobre przedstawienie, jednak jakiś czas temu przypomniałem sobie o nim i pomyślałem, że można by to było zrobić i, że najlepszy byłby do tego Narloch, no więc Narloch to robi, co prawda nie był zachwycony, chciał co innego, ale udało mi się go namówić, bo uważam to za dobry pomysł, to jest tekst potrzebny Teatrowi Narodowemu”.
Poprosiłem go, żeby sprawdził, co ma zapisane w swoim zeszycie pod moim nazwiskiem, bo jestem przekonany, że to ja mówiłem mu o chęci realizacji tego dramatu. „Niemożliwe” – odparł, otwierając zeszyt. Przebiegł oczami po kartce, zatrzymał się w jednym miejscu, zagryzł wargę i dodał: „A nawet jeśli, to ja go już od dawna czytałem i chciałem do repertuaru”.
„Aha, Radek! Tu cię mamy!” – powiecie. „Jesteś cięty na Englerta, bo ci podebrał pomysł. Nie lubisz go, bo nie dał ci zrobić przedstawienia, dlatego teraz próbujesz go kąsać?”.
Nie, nie dlatego. Ta anegdota pokazuje dla mnie to, jaki stosunek ma Jan Englert do ludzi „poniżej jego poziomu”, a ja jestem cięty, bo marnowane są publiczne środki i nie lubię go, tak ja nie lubię każdego, kto uprawia nepotyzm i nawet nie ma na tyle wstydu, żeby się z tym kryć, a swoich pracowników używa do obrony jego straconej pozycji.
Jestem synem nauczycielki języka polskiego z Pionek pod Radomiem i dawno zmarłego (jako bezrobotny narkoman) ojca. Nikt nie stał za moim rozwojem kariery, oprócz tych, którym udowodniłem swoją wartość i którzy zdecydowali się pomóc synowi wdowy.
Nie godzę się na nepotyzm w Teatrze Narodowym – instytucji, której misja kulturalna nie może być sprowadzona do roli czegoś na kształt darowanego córce różowego cadillaca. Wszyscy powinniśmy sprzeciwić się takiemu zachowaniu. Nie tachlować sprawy mówiąc, że „zawsze tak było” (kiedyś mówiono tak o męskiej dominacji w kulturze), że „przecież to stary/zasłużony/profesjonalny człowiek” (nie czyni go to „zaszczepionym” na błędy) , „poczekajmy na efekt” (przecież nie o efekt tu chodzi), że „takie jest prawo artysty” (a co z obowiązkami artysty?).
Inaczej obudzimy się w środowisku tak samo zepsutym, jak to polityczne, z którego pan Englert ewidentnie bierze przykład.
Szanowny Panie Dyrektorze, któremu ktoś na pewno tekst ten przeczyta.
Może Pan mnie pamięta, może nie. Ma Pan o mnie notatkę w zeszycie i projekt obsady „Nocy Iguany”, w którym figuruje również moja narzeczona jako jedna z propozycji do jednej z mniejszych ról z pełnym uzasadnieniem, dlaczego warunków owej roli nie spełnia żadna z etatowych aktorek zatrudnionych u Pana w 2023 roku.
Uważa Pan, że zna się Pan na konwencjach teatralnych i zna swoją widownię.
Czy sądzi Pan, że na tyle panuje nad konwencją skandalu, żeby świadomie użyć jej w strategii marketingowej spektaklu, bez ryzyka, że wybuchnie Panu w twarz?
Czy naprawdę myśli Pan, że widownia zainteresowana Szekspirem w reżyserii Englerta lubi skandale?
Czy naprawdę uważa Pan, że tego rodzaju skandal i brak poszanowania zespołu jest dodatnio wpływającym na obsadę czynnikiem w pracy, którą Pan właśnie rozpoczął? Czy myśli Pan, że ludzie nie wymieniają się informacjami?
Czy przyszło Panu do głowy, że swoim stylem zarządzania stworzył Pan wokół siebie atmosferę, przez którą ludzie mówią Panu zupełnie coś innego, niż to co gadają między sobą?
I czy naprawdę wierzy Pan, że to mądre kończyć dwadzieścia dwa lata stabilnej kadencji w ten właśnie sposób?
Wiem, że jestem zbyt mały, by doczekać się odpowiedzi, więc pożegnam Pana – kto wie, być może na zawsze – słowami barda w przekładzie tak cenionego przez Pana Antoniego Libery:
Zło, jakie się czyni,
Ma to do siebie, że jest długowieczne:
Przeżywa tego, który je wyrządził;
Natomiast dobro przepada z nim w grobie.
I tak też będzie z dziedzictwem Cezara.
Radosław Stępień