Na fali dyskusji o tym, czy dramat może uzurpować sobie prawo do bycia literaturą dotarło do mnie przykre, tłumione długo w podświadomości rozczarowanie, otóż nasze szeroko pojęte środowisko literackie nie ma zielonego pojęcia o sztuce teatralnej w kraju, w którym żyje i tworzy.
Nasz rodzimy świat kulturalny nie przestaje zaskakiwać, nie tylko licznymi ostatnio aferami, takimi jak wiele lat zamiatany pod dywan mobbing w krakowskim Bunkrze Sztuki czy podejrzane etycznie praktyki jury najbardziej rozpoznawalnej polskiej nagrody literackiej „Nike” (przypadkowo mającej tę samą oskarżoną o mobbing osobę na pokładzie). Ostatnio dotarł do mnie jeszcze jeden szokujący fakt, dotarł raczej do mojej świadomości niż do wiadomości, a mianowicie na fali dyskusji o tym, czy dramat może uzurpować sobie prawo do bycia literaturą dotarło do mnie przykre, tłumione długo w podświadomości rozczarowanie, otóż nasze szeroko pojęte środowisko literackie nie ma zielonego pojęcia o sztuce teatralnej w kraju, w którym żyje i tworzy.
Twórcy teatralni od lat zapatrzeni są w polską literaturę, śledzą nowinki wydawnicze, prenumerują „Magazyn Książki”, wiedzą skąd literacki wiatr wieje, adaptując i przenosząc na scenę kolejne polskie (i nie tylko) powieści. Gdyby ktoś chciał naszkicować wykres treści stanowiących materiał teatralny polskich scen, jestem przekonana, że adaptacje literatury stanowiłyby w nim pokaźną ilość premier. Można na dowód wskazać choćby wynik Konkursu na Wystawienie Polskiej Sztuki Współczesnej, w którym zwyciężyły „Dropie” Natalki Suszczyńskiej, czyli właśnie adaptacja, właśnie niedawno wydanej, głośnej i nagradzanej powieści (swoją drogą bardzo, bardzo fajnej!). Na inną dyskusję pozostawiam pytanie, czy lawina adaptacji modnych i/lub nowych książek nie zjada większej części tortu finansowego przeznaczonego na produkcje – nie pozostawiając tym samym prawie nic dla nowego polskiego dramatu? To osobny temat.
Słowem polskie środowisko teatralne jest w środowisko literackie zapatrzone z pełnym umiłowania zainteresowaniem, szkoda, że jak widać z dyskusji o miejscu dramatu w literaturze, jest to zapatrzenie jednostronne, kompletnie bez wzajemności.
Nie wiem, czym środowisko literackie jest tak zajęte (chyba obfitością wewnętrznych skandali, za którą rzeczywiście ciężko nadążyć), żeby nie sprawdzić od czasu do czasu, co się dzieje na rodzimych scenach. Może gdyby zaglądali do teatru nie musieliby dziwić się, że dramatopisarze umieją pisać? A Mateusz Pakuła bynajmniej nie jest debiutantem?
Zastanawia mnie ten dziwny impas we wzajemnych stosunkach i nie umiem go sobie do końca wytłumaczyć. Przecież nie może być tak, że wynika on tylko i wyłącznie z tradycji teatru nowoczesnego, która sama sobie winna, bo zmieniła układ sił – z prymatu dramatu na prymat reżyserii i zepchnęła tym samym dramat do roli li jedynie scenariusza przedstawienia.
Lata mijają, teatr przechodzi rewolucje, prymat reżyserii się kruszy, wypierają go kreacje zbiorowe i równość w procesie twórczym, dramat korzystając z zamieszania również wraca chyłkiem na salony, ale w naszym krajowym pejzażu literackim nic a nic to nie zmienia.
Może nie musi? Dlaczego bowiem ta dyskusja w ogóle ma miejsce? Dlaczego chcemy dramat przywrócić do przedwiecznej świętej trójcy gatunków? Epika, tak to znamy, rozumiemy i drukujemy, setki egzemplarzy, liryka to już mniej, ale drukujemy chociaż te dziesięć dla rodziny i znajomych autora, ale dramat? Nie znamy, nie drukujemy, bo… nie rozumiemy?
Lata lekceważenia musiały pozostawić ślad w umiejętności obcowania z tym gatunkiem, być może po prostu nasi redaktorzy i krytycy mają problemy z (jego) czytaniem?
W końcu już w szkole utarło się myślenie, że to „coś” podzielone na dialogi to trudne, bo trzeba sobie więcej wyobrazić, trzeba jakby samemu wyświetlić sobie w głowie scenografię i aktorów, a nie każdy to potrafi.
Tylko, że nie.
Nie trzeba.
Trochę dziwne, że trzeba za to mówić w dobie przemijania paradygmatu postmodernistycznego, który z powieści uczynił twór, którego nie rozpoznaliby jej ojcowie i matki (Balzac zdziwiłby się mocno czytając Ou-Li-Po czy nawet Joyce’a), że trudność konstrukcji czy zapisu dramatu nie jest prawdziwą trudnością w odbiorze, bo ten tak zwany „modelowy czytelnik” już nie takie rzeczy miał w ręce, nie w takie gąszcze przypadkowych znaków zapuszczał wzrok, czytając na przykład serię eksperymentalną wydawnictwa Ha-art.
Więc, jak ustaliliśmy nie w specyfice graficznej tkwi ta rzekoma trudność w recepcji dramatu. Gdzież ona więc jest? Może chodzi tu jednak o zgoła, co innego?
Jak głosi stare porzekadło, gdy nie wiadomo, o co chodzi zazwyczaj chodzi o pieniądze.
Tajemnicą poliszynela jest przyczyna, dla której dramatopisarze zaczęli walczyć o miejsce dramatu w literackim światku i równie znaną wszystkim „tajemnicą” pozostaje, dlaczego ów światek tak się przed nimi broni.
Jasne, że walczymy również dla idei, bo pomijanie dramatu przez tyle lat jest po prostu nieetyczne. Nawet w duchu kapitalistycznym, jako marnotrawstwo potencjału. Ale chyba wszyscy wiemy, że walczymy również o widoczność, o rozpoznawalność, o władzę symboliczną, która wiąże się z długofalowymi korzyściami: większą stabilnością finansową, większą paletą możliwości zarobkowania. W końcu sytuacja zastana wygląda tak, że choćbyś nie wiem, ile lat pracował w teatrze, ile tekstów napisał i jak sprawnie serwował widzom kolejne oklaskiwane przedstawienia – dopóki nie opublikujesz książki – jesteś nikim. Dopiero publikacja w jednym z wydawnictw, pilnie strzeżonych przez skrzynki mailowe z automatycznym komunikatem „Czytanie zajmie nam wiele miesięcy. Nie obiecujemy, że odpiszemy, nie czekajcie i nie róbcie sobie nadziei, wy, którzy tu stoicie ze swoim rękopisem”, dopiero przejście obok wydawniczego Cerbera w postaci wielu wewnętrznych redaktorów otwiera magiczne wrota prawdziwej kariery! Kariery, która dla dramatopisarza w teatrze jest bardzo krótka. Nic więcej oprócz zagrania tekstu na scenie dramatopisarza nie czeka, spektakl za rok zejdzie z afisza, tekstu, nad którym człowiek pocił się miesiącami nikt już nigdy nie przeczyta. Odejdzie do archiwum-mauzoleum płodów talentu polskich pisarzy i pisarek teatralnych.
Za to w świecie literackim! Tu są prawdziwe profity wypływające z faktu, że umie się pisać. Tu są szanse na wywiady, okładki, spotkania autorskie, liczące się nagrody, o których ktoś słyszał, ekranizacje i inscenizacje, tu są potencjalne pieniądze i pozycja. No i w końcu, last but not least, wejście do małego, elitarnego klubu „prawdziwych pisarzy”.
Tam czeka to i jeszcze więcej. Wielu dramatopisarzy, których twórczość znam, zasłużyło na to wszystko o wiele bardziej niż wielu wydawanych dziś modnych powieściopisarzy, więc nie winię ich, że to miejsce chcą w końcu dla siebie wydrzeć. I wydzierają: dyskusjami, konferencjami, panelami, artykułami lub jak pisząca te słowa, felietonami. Tylko, że… nie chcę Was i siebie rozczarowywać. Tak jak Waszych dramatów i wysyłanych w tajemnicy propozycji wydawniczych – nikt tego wszystkiego najprawdopodobniej nie przeczyta.
Epika, liryka i psinco.
Małgorzata Maciejewska