Felietony

Felieton dla najwybitniejszego felietonisty

| 10 minut czytania | 1548 odsłon

Przez literaturę wypowiada się dusza narodu w najbardziej idealnych pierwiastkach, to stwierdzenie powinniśmy nieść na sztandarach w protestach o przywrócenie jej roli w polityce kulturalnej, o unormowanie rynku książki, o ubezpieczenia i stypendia dla twórców i pisarzy, o udział dramatu w literaturze.

Zamknęłam dziś książkę o Tadeuszu Boyu Żeleńskim autorstwa Moniki Śliwińskiej i nie mogę pozbyć się wrażenia ciągnącego się za ostatnią stroną dojmującego smutku, tym wierniej przywiązującego mnie do bohatera tych sześciuset stronic. Bo jego życie, do tej pory znane przeze mnie zdawkowo, przy bliższym przyjrzeniu okazało się ciągłą walką, walką w imię idei, w które wierzył, walką z oponentami, którzy na czele z Kościołem Katolickim, nie zostawiali na nim suchej nitki, a na końcu walką o powszechny dostęp do kultury, którą tłumaczył i wydawał niestrudzenie i wbrew wszystkiemu przez wiele lat. Poznając go na kartach tej biografii nagle wydał mi się kimś niesamowicie bliskim, co chyba zresztą stało się też udziałem autorki, bowiem ta biografia jest imponująca pod względem mnogości źródeł, zakresu pracy ale także sprawności z jaką Śliwińska zgrabnie manewruje pomiędzy wątkami z życia prywatnego i publicznego autora „Słówek” – czyniąc go człowiekiem z krwi i kości, nie tylko figurą ze szkolnych opracowań. Ta czułość w obserwacji życiorysu jednego z najwybitniejszych literatów polskich sprawia, że gdy zapowiedziana na pierwszej stronie, a i wiadoma mi przecież z historii literatury, egzekucja pisarza wraz z lwowskimi profesorami dokonana przez hitlerowców w lipcu 1941 roku w końcu wydarza się na kartach książki, „Książę” mam łzy w oczach. 

Dzięki Śliwińskiej i Boyowi zanurzam się w czasy dwudziestolecia międzywojennego i nie umiem się nadziwić, że prowadziliśmy całkiem podobne spory: o aborcję, o rolę Kościoła Katolickiego w państwie, o model rodziny i małżeństwa, o dostęp do medycyny dla najuboższych, o emancypację kobiet i oddanie im należnej im roli w społeczeństwie, o mniejszości seksualne. Wszystkie te dyskusje rozpoczęły się właśnie tam, za pośrednictwem tego niestrudzonego, samotnego bojownika, zwanego złośliwie boyownikiem, i choć tematy, jak widać wcale nie przebrzmiały – nie doczekaliśmy się współcześnie jego godnego następcy, z wyraźną szkodą dla publicystyki, literatury i dla sprawy. 

To były czasy! To były czasy, gdy prawicowy periodyk nazywał się bezwstydnie „Tęcza”, a znany awangardysta Witkacy pisywał (o zgrozo) w innym prawicowym czasopiśmie „Zet” artykuły atakujące Boya, a wpisujące się w linię tego pisma, dyktowaną przez tytuły „Atakujemy Boya”, „Boy – pogromca Wyspiańskiego”, „Czy Boy jest mędrcem?”, „Boy – boyówka – boyszewizm”.

Witakcy, który, żeby sprawa była jeszcze bardziej pikantna, prywatnie był bardzo bliskim przyjacielem Zofii Żeleńskiej, żony Boya, który z kolei za przyjaciółkę serca miał Irenę Krzywicką. Wszyscy oni żyli śmiało, nie ograniczając się, w trójkątach, czworokątach, podobnie nie oszczędzali się pisząc, polemizowali, poligamizowali, kłócili się, a nawet wyzywali w sposób elegancki,lub nawet i mniej elegancki. Wszystko to odbywało się na łamach prasy, która spory o odbronzowianie Mickiewicza czy „Plotkę o Weselu” drukowała chętnie, podobnie, jak zdjęcia z prywatnego życia literatów, na przykład zdjęcie Boya, który wraca do Stolicy z francuskich wojaży, witany na stacji przez żonę i syna. Nasuwa się refleksja, że to właśnie rozpalało opinię publiczną, to było dla niej ciekawe, i z żalem pozostaje stwierdzić, że trudno sobie wyobrazić podobne treści w dzisiejszych mediach.

Człowiek, który dał nam setki przekładów najważniejszych dzieł literatury francuskiej od Moliera i Balzaka z „Komedią ludzką”, przez Marcela Prousta na „Ubu królu” Jarrego, skończywszy musiał sam zabiegać o druk i kolportaż swoich genialnych tłumaczeń, nie miał wsparcia w nikim, a z czasem zaczęto prowadzić przeciw niemu agresywną kampanię nazywaną „likwidacją Boya” w zemście za jego reformatorskie felietony, co i nawet ten jego samotny, karkołomny projekt uczyniło jeszcze trudniejszym. Oto, jak sam komentował swoją działalność wydawniczo-translatorską: „We wskrzeszonej »Bibliotece Boya«, wraz z żoną moją, niezrównaną towarzyszką pracy, utopiliśmy wszystkie nasze finansowe rezerwy i wspólny nasz trud; »Bibljoteka Boya« ma obecnie wszystkiego dwustu niepewnych odbiorców, siedzi po uszy w długach, wydanie każdego nowego tomu połączone jest z deficytem – ale wychodzi”[1]. Skarży się na gęstniejącą wokół niego atmosferę, podsycaną między innymi przez Karola Irzykowskiego: „Na przykład pewien bardzo znany krytyk, obejmując swoją komiczną nienawiścią do mnie i francuskie arcydzieła, orzekł przed paru laty, że »co najmniej połowa (!) przekładów Boya jest zbyteczna«; że »od Boya zaczął się zalew polskiego czytelnictwa obcą kulturą« (!!); potępił mnie za kult »francuskich bronzów ociekających spermą« (!), i jeszcze nie zaspokojony tem wszystkiem namiętnie „dyskredytował mnie przed czytelnikami jako »księgarza i wydawcę« (używając tych słów w sensie… obelżywym), »prowadzącego lukratywne przedsiębiorstwo«”[2].

Przyznam, że jest to dla mnie niewyobrażalne odkrycie, że gdyby nie tytaniczna praca i straceńczy zapał Żeleńskich nie mielibyśmy zapewne do tej pory tych setek tłumaczeń, które zmieniły naszą kulturę. Dobrze, że Żeleńska miała posag, który sfinansował to przedsięwzięcie, bo ani wydawnictwa ani ministerstwa ani władza na żadnym szczeblu nie były tym najwyraźniej zainteresowane.

Na szczęście innemu pomysłowi polskich literatów, z Żeromskim na czele, w końcu przed samą wojną przyklasnęli decydenci krajowi i tak w 1933 roku rozpoczęła działalność Polska Akademia Literatury, wspaniała instytucja mająca na celu promowanie polskiej literatury w kraju i za granicą, podnoszenie jej poziomu poprzez celowe stypendia, konkursy i wyróżnienia, wspieranie programów rządowych dotyczących kultury i wydawanie opinii w sprawach języka, rozwijanie sieci bibliotek, a także prowadząca (sic!) własną działalność wydawniczą! Miała w swoich szeregach śmietankę literacką tamtego okresu, nazwiska większości członków nie są nam obce nawet dziś, co chyba stanowi o jej skuteczności. „Pierwszych siedmioro członków mianuje minister wyznań religijnych i oświecenia publicznego. Są to: Wacław Berent, Piotr Choynowski, Juliusz Kaden-Bandrowski, Miriam, Wacław Sieroszewski, Leopold Staff i Zofia Nałkowska. Ci wybierają kolejnych ośmioro: Kazimierę Iłłakowiczównę, Karola Irzykowskiego, Juliusza Kleinera, Karola Huberta Rostworowskiego, Wincentego Rzymowskiego, Andrzeja Struga, Tadeusza Zielińskiego, Tadeusza Żeleńskiego”.

Ciekawe z dzisiejszej perspektywy rozważań o roli kultury w społeczeństwie jest uzasadnienie powołania Akademii: „Rozporządzenie Rady Ministrów powołujące PAL głosi, że literatura jest narzędziem, „poprzez które wypowiada się dusza narodu w najbardziej idealnych pierwiastkach”. 

Przez literaturę wypowiada się dusza narodu w najbardziej idealnych pierwiastkach, to stwierdzenie powinniśmy nieść na sztandarach w protestach o przywrócenie jej roli w polityce kulturalnej, o unormowanie rynku książki, o ubezpieczenia i stypendia dla twórców i pisarzy, o udział dramatu w literaturze, bo to właśnie dramat zwycięża w drugiej edycji nagrody przyznawanej przez Akademię! Tym zwycięskim dramatem jest „Niespodzianka” Karola Rostworowskiego.

Niedługo później Boy rewolucjonizuje kolejną dziedzinę, która i w naszym świecie domaga się reformy, udaje mu się doprowadzić do powstania „Młodego Teatru” stowarzyszenia promującego polską twórczość dramatyczną! Świadom, jak daleka droga dzieli utwór napisany od desek scenicznych postanawia stworzyć coś w rodzaju laboratorium, w którym młodzi twórcy mogliby szlifować swój warsztat zanim dostąpią zaszczytu wystawienia w teatrze. Wraz ze swoim zespołem pracują (znów!) pro publico bono, mają czytać setki nadsyłanych dramatów i rekomendować najlepsze z nich wprost do dyrektorów teatrów, a także udzielać uwag i wskazówek piszącym. 

Jeszcze w 1936 roku Boy w swoim tekście „Mój kanikularny projekt”, ogłosił kilka propozycji na poprawienie sytuacji dramatopisarzy: „utworzenie instytucji pośredniczącej między autorami a kierownictwem teatrów (!), laboratorium teatralne do prób i wystawień przed debiutem, baza nowych utworów scenicznych”, bo jak sam mówił: „Teatr szuka gotowych autorów, nie chce być – kosztem publiczności – szkółką; autorowie znowuż nie mają się gdzie wyrobić i wypróbować. Błędne koło”. Stowarzyszenie zakłada z jurorami konkursu Akademii Literatury: Tadeuszem Brezą, Jerzym Hulewiczem, Janem Lorentowiczem, Zofią Nałkowską, Arnoldem Szyfmanem, Kazimierzem Wierzyńskim. 

Szyfman znany z umiejętności pozyskiwania funduszy zdobywa pieniądze na pierwszą realizację: jest to sztuka „Dzieci nie chcą żyć”. Początkowo zostaje ona zablokowana przez władzę (ciekawe czemu) jednak Boyowi udaje się ją ostatecznie doprowadzić do jej wystawienia.

Konkurs na nowy polski dramat, podobnie jak coroczny konkurs literacki organizowany przez młodziutką Polską Akademię Literatury nie doczekają się wielu edycji. Można tylko marzyć o tym, jak mógłby wyglądać świat naszej literatury, jak umocniłaby się jej pozycja, jak rósłby jej autorytet, gdyby nie przyszła wojna. 

Boy jest zmęczony. Ciągłą walką, atakami na siebie i swoją twórczość. Gdy ucieka rządowym pociągiem z bombardowanej Warszawy nie chowa się, jak inni przed ostrzałem, tylko siedzi sam, w swoim wagonie, zgarbiony, z opuszczoną głową. Wyjeżdża nie wiedząc, że nie przeczyta swojej książki o Marysieńce Sobieskiej (która ściągnęła na niego proces sądowy o zniesławienie Sobieskiego!) w języku francuskim, nie zobaczy już swojej żony, ani swojej ukochanej Ireny. Nie wróci już do Warszawy. Jego śmierć wygląda na dzieło jego rezygnacji i przypadku, zostaje aresztowany jako szwagier pana domu, oprawcom nie są znane jego personalia. Ginie wraz z grupą lwowskich profesorów, odmówiwszy wcześniej ucieczki na zachód i na wschód, proponowanej i przez przyjaciół i przez wrogów. 

Wielki polemista, propagator nowoczesności, tłumacz, literat i społecznik już się nawalczył. Potem naziści wykopią jego zwłoki, spalą wraz z innymi rozstrzelanymi, a prochy rozsypią nad Lwowem. 

Jego życiorys, to w jaki sposób tworzył i wpływał na rzeczywistość, powinien być lekturą szkolną, dzięki ogromnej pracy Moniki Śliwińskiej ma szansę, by nią zostać. Mamy się czego uczyć od Boya: niedoścignionego warsztatu, determinacji, wiary, bezkompromisowości, odwagi. A nawet jeżeli to byłoby dla niektórych za duże wyzwanie, to chociaż wykorzystajmy to, co pisał: jego pomysły. W końcu jak się okazuje, stoimy przed tymi samymi od stu lat problemami, od wolności reprodukcyjnej kobiet przez wpływy „naszych okupantów” na legislację, na roli literatury i dramatu dla kultury skończywszy. 

Każdy powinien przeczytać tę książkę i wyciągnąć wnioski, może nie musielibyśmy wyważać na nowo otwartych drzwi? W końcu tyle recept już nam wypisał ten wybitny medyk społeczeństwa, doceńcmy go w końcu, posłuchajmy lekarza Tadeusza Boya Żeleńskiego.

[1] Monika Śliwińska, „Książę”, Wydawnictwo Literackie, 2024
[2] Wszystkie cytaty w tekście pochodzą z powyższej książki

Małgorzata Maciejewska 

Małgorzata Maciejewska