Felietony

Final Countdown

| 6 minut czytania | 1200 odsłon

Nadeszły noce, gdy miasto nie traci niemal nic ze zgromadzonego w dzień ciepła. Jego betony, asfalty i mury stają jak wielki piec kaflowy, gdy przestaje w nim palić ogień słońca, piec stopniowo oddaje zgromadzone ciepło, im goręcej na zewnątrz tym proces przebiega wolniej. Za wolno. 

Wychodzę z nagrzanego mieszkania, by spróbować znaleźć nieco chłodu, bezskutecznie. Patrzę, jak wokół włóczą się w sennym gorącu lipcowej nocy ludzie z psami, ludzie na smyczach, ze słuchawkami w uszach, jak somnambulicy szukający powiewu powietrza, węszący jego nikły ślad w wąskich ulicach pokrytych nadtopionym asfaltem. Trop był fałszywy, tak jak nadzieja, że gdzieś będzie chłodniej. Po raz pierwszy w życiu, ja ciepłolubna fanka lata, fantazjuję o śniegu. O białych połaciach mrozu, o szczypiącym w policzki wełnianym kocu igiełek ostrego powietrza. Szybko przestaję, nic to wszak nie daje, a ja przecież nadal kocham lato. Kocham cię lato! Mówię sobie zrozpaczona z gorąca. Czy ty mnie już nie kochasz?

22 lipca nastąpił najgorętszy dzień w historii pomiarów temperatury. Już nie da się nie zauważać oczywistego, idziemy na rekord, co dzień liczymy się z jego pobiciem, ale, mimo trwających igrzysk, nie dostaniemy za niego medalu. Prędzej udaru. 

Sycylia, wakacyjna Mekka, stała się najgorętszym miejscem w Europie, od lat trwa susza, lokalni włodarze rekomendują pozostawanie w domu w godzinach południowych. Wysychają rzeki i jeziora, na środku wyspy za dziesięć lat ma pozostać tylko pustynia. W prawdziwej Mekce umarło z gorąca kilkudziesięciu pielgrzymów. Nie było jeszcze takiego lata.

Uderzenia gorąca, niepokój, wzmożone bicie serca, pełzający lęk – to objawy przekroczenia bezpiecznej dla organizmu temperatury otoczenia, ale, gdy trwają nawet zimą, nazywają się depresją klimatyczną.

Nowy rodzaj depresji w populacji nękanej tą chorobą nieustannie. Ostatnie pokolenie jest niespokojne, jak szczury na statku. Utopimy się.

Pierwszego uderzenia depresji klimatycznej doświadczyłam jakieś pięć lat temu, zagłębiałam się w materiały naukowe dotyczące skutków ocieplenia klimatu, oglądałam dokumenty, czytałam książki i artykuły i wpadłam w panikę. Usiłując jakoś skompensować sobie poczucie bezsilności, zaczęłam ostrą walkę. Ograniczyłam mięso i swój ślad węglowy kupując tylko lokalne produkty, przestałam kupować nowe rzeczy, zakupy robiąc jedynie w ciuchlandach i na OLX. Wyeliminowałam plastik. Już żadnych więcej rzeczy zapakowanych w to benzynowe wiecznotrwałe draństwo. Było ciężko, bo wszystko jest w plastiku, od wody przez kosmetyki, na jedzeniu skończywszy. Stałam się tak radykalna, że gdy na lokalny targ zapomniałam swojej parcianki brałam zakupy pod pachę i upychałam marchewki po kieszeniach. 

Tamten czas wspominam jako męczarnię, rzeczy, które do tej pory i tak sprawiały mi trudność, jak na przykład zakupy, stały się jeszcze trudniejsze, a nieustanne obchodzenie się smakiem, bo akurat nie było w miasteczku żadnego jogurtu w szkle, stało się moim małym piekłem. Czyśćcem raczej, bo towarzyszyło mi nieustanne poczucie winy, że jeszcze blistry tabletek są plastikowe, a wielorazowy papier toaletowy, który polecają na grupach zero waste, jednak przekracza zasięg mojej wyobraźni. Czułam się jak dusza czyśćcowa pokutująca za grzechy.

Długo zajęło mi dojście do refleksji, że to chyba nie są moje grzechy. Że czyniąc w geście pokuty swoje życie nieustannym stresem nie odwrócę tego, czego tak bardzo się boję – końca świata. A moje działania są kroplą, która nie wydrąży plastikowej skały, bo tego dziadostwa nic nie tknie, nic nie jest w stanie ruszyć tej góry lodowej, na którą pędzi nasz globalny Titanic. Dotarło do mnie, że nie mogę, mimo że próbowałam, brać za to, co się dzieje, pełnej odpowiedzialności. To nie są moje grzechy.

Cała ta przychodząca poniewczasie refleksja nie zmieniła do końca moich zwyczajów, ale uczyniła mnie bardziej wyrozumiałą dla siebie za czynione wyjątki. Teraz mogę od czasu do czasu kupić sobie jogurt, a pudełko po nim wrzucić do segregowanych. Bo z moich wyrzutów sumienia i pokutniczych samoograniczeń cieszą się tylko ci, którzy usiłują mi wmówić, że to wyłącznie moja wina. Koncerny produkujące jednorazowe rzeczy, plastikowe opakowania, zużywające się błyskawicznie ubrania, wolą żeby społeczna retoryka winnych widziała w konsumentach i tylko w nich. Odwraca to skutecznie uwagę od źródła problemu, przerzucając odpowiedzialność na nas. Oni, producenci, nadal mogą beztrosko uprawiać greenwashing drukując na swoich butelkach napisy „wrzuć do segregacji”, „sadzimy drzewa”, jesteśmy zieloni, bo mamy zieloną butelkę. Z plastiku oczywiście. 

Długo zastanawiałam się, czy pisać o problemie, na który nie widzę rozwiązania. Jednak poczułam, że jeżeli są wśród Was osoby, które doświadczają depresji klimatycznej, poczują choć trochę ulgi, gdy dowiedzą się, że tych lęków nie niosą sami. Że jesteśmy w tym, my czuli i refleksyjni, razem. 

Gdy upał uniemożliwiał mi istnienie, gdy leżałam w łóżku nie mając siły podnieść się pomiędzy koniecznymi do przeżycia czynnościami, pomyślałam, że trzeba o tym pisać i mówić. O odpowiedzialności, która wreszcie powinna zostać sprawiedliwie podzielona. O jedynej nadziei, jaką są regulacje prawne uniemożliwiające szkodzącą klimatowi działalność. Kto ma o tym mówić, jak nie ci, którzy mają możliwość się wypowiedzieć? Pisarze, aktywiści, artyści? Ten temat nie jest modą, którą można arbitralnie określić jako minioną. Ten temat nie może się nam znudzić. Choć już wiemy wszystko, choć czujemy, że boli, musimy o tym pisać.

Nie chcę zostawiać siebie i Was tak zupełnie bez nadziei. Może wreszcie, mając coraz większą społeczną świadomość tego, co się dzieje, wymusimy na rządach i korporacjach zmiany? Trwałość, ograniczanie produkcji i zakupów, lokalność, sezonowość, umiar, zakończenie epoki kapitalizmu, konsumpcji – to wszystko służy naszej planecie i nam.

Temperatura spadła. Zauważyłam to w nocy. Bo pierwszy raz od dawna wyspałam się bez koszmarów, że się duszę. Pierwszy raz nie wyrywała mnie z łóżka potrzeba znalezienia na zewnątrz chłodniejszego miejsca. Spadł wyczekiwany deszcz. Jeszcze nam odpuszczono. Jeszcze są szanse. Jeszcze mamy dość mocy, by coś z tym zrobić, by następne pokolenie, o ile nasze nie będzie ostatnie – nie musiało wiedzieć, co to znaczy depresja klimatyczna, by mogło spać spokojniej. 

Małgorzata Maciejewska

Małgorzata Maciejewska