Felietony

Grotowski – historia fascynacji

| 9 minut czytania | 218 odsłon

Wsiadam do pociągu osobowego na stacji Pionki Zachodnie i widzę, siedzącego na plastikowym siedzeniu, Grotowskiego w wersji z lat 60-tych, grubego, w ciemnych okularach i w garniturze.

Kiedyś śnił mi się Jerzy Grotowski. Miałem wtedy siedemnaście lat i nie wiem, czy był to sen, który się powtarzał, czy przyśnił raz, ale wrył mi się w pamięć tak głęboko, że do dziś czuję jego atmosferę, kiedy o nim myślę. W tym śnie wsiadam do pociągu osobowego na stacji Pionki Zachodnie i widzę, siedzącego na plastikowym siedzeniu, Grotowskiego w wersji z lat 60-tych, grubego, w ciemnych okularach i w garniturze. Macham do niego, a on kiwa porozumiewawczo głową. Przepycham się, by dosiąść się do Mistrza, ale gdy tylko siadam naprzeciwko, on coś sobie przypomina, zaczyna grzebać w swojej teczce i z przepraszającą miną wychodzi do sąsiedniego wagonu. Przez szybę między wagonami widzę, jak Grotowski siedzi i rozmawia o czymś z innymi pasażerami, jednak szybko dostrzega, że dalej go śledzę, więc wstaje i wysiada na stacji. Pociąg rusza dalej, a ja próbuję dowiedzieć się od pozostałych pasażerów, co powiedział Mistrz. Ci jednak mówią tylko po francusku.

Pisałem kiedyś o tym, jak w latach 20072009 moja chęć ucieczki z Pionek materializowała się w postaci fascynacji Hannah Montaną i innymi produkcjami Disney Channel. Wielokrotne oglądanie „High School Musical” doprowadziło do rozwinięcia się u mnie zainteresowania gatunkiem musicalu od dawna bowiem już wiedziałem, że chcę reżyserować w teatrze, ale wciąż zastanawiałem się, w czym powinienem się specjalizować. Zacząłem czytać o musicalach, oglądać filmowe realizacje, a w 2009 roku trafiłem do Teatru Muzycznego Roma w Warszawie, gdzie dyrektor Wojciech Kępczyński wznawiał po wakacjach „Upiora w Operze” i dał się ubłagać, bym mógł obserwować próby. W ciągu dwuletniej fascynacji musicalami zanurkowałem w temat dość głęboko, udało mi się na przykład dokopać aż do Wagnera, jako źródła wszystkiego, co muzyczne w nowoczesnym teatrze. Wówczas jeszcze nigdy nie widziałem opery ani nawet musicalu na żywo ale wyobrażałem sobie tę dziedzinę teatru właśnie jako realizację idei Gesamtkunstwerk. Tymczasem to, co zobaczyłem w najlepszym teatrze musicalowym w Polsce wypadało dla mnie znacznie słabiej od filmowych realizacji, które oglądałem na komputerze w Pionkach. Jako człowiek wierzący w konieczność tworzenia sztuki absolutnie totalnej (innymi słowy: szesnastoletni), porzuciłem swoje związki z musicalem.

Niedługo później jednak znalazłem w szkolnej bibliotece książkę „Laboratorium Grotowskiego”, w której wypisz wymaluj widniało lekarstwo na moje rozczarowanie. Sztuka musi być totalna, mówił ten Grotowski, ale idąc drogą Gesamtkunstwerk, teatr nie ma szans w starciu z innymi formami sztuki, znacznie bardziej totalnymi cyrkiem, kinem, telewizją; dopiero idąc via negativa, drogą eliminacji wszystkiego co zbędne, można tworzyć sztukę totalną, sztukę idącą radykalnie, wertykalnie, w głąb, aż do esencji teatru. 

Był listopad 2010, to wtedy zostałem opętany.A opętany zostałem nie tyle samym Grotowskim, co językiem, który proponował. Było to moje pierwsze zetknięcie z językiem szeroko pojętej kontrkultury, której ogólne przesłanie i przejawy (takie jak działalność Grotowskiego) w idealny sposób wpisały się w moje ówczesne potrzeby. Być może gdybym zetknął się z kontrkulturą przez Junga byłbym dziś psychologiem, a gdybym poznał kontrkulturę od strony Hessego czy Ginsberga, zostałbym pisarzem. Ale poznałem ją jako siedemnastolatek, przez Grotowskiego więc jeszcze w Radomiu, w liceum, zachłysnąłem się Grotowskim, jak pierwszym łykiem wody po podróży przez pustynię. By nie być gołosłownym, przytoczę tu okrutnie egzaltowany (ale szczery) fragment z dziennika mojej pierwszej podróży do Wrocławia w lutym 2011 roku:

„Dziś Instytut. Zanim cokolwiek się stanie – muszę To zobaczyć. Sala Apokalipsy. To Tu. Tu się wszystko dokonywało. Na tej podłodze leżał chleb. Na tej podłodze. Przy tych ścianach siedzieli widzowie. W tym miejscu była Obecność. I nadal ją czuję, choć lekko wyciszoną, wygasłą, uśpioną jakby. Potem projekcja: »Książę Niezłomny« – mój Boże. To Było Wielkie. Potężne. Cieślak. Zrozumiałem wszystko, co kiedykolwiek czytałem na ten temat. Zrozumiałem. Bardzo dziwne uczucie, to zrozumienie, jakby nagle puzzle się łączyły, jakby między niepowiązanymi częściami nagle pojawiało się spójne wypełnienie. Tak się czułem z każdą sceną. Kiedy o tym myślę, zaczynam dygotać. Telepie mnie. Dość mocno. Ale to jest Szczęście. Realne tu i teraz. Znalazłem. Znalazłem. Trochę mi wstyd mojej reakcji może zareagowałem zbyt entuzjastycznie, jak jakiś uczniak. Wracam do hostelu. Nie śpię. Ale nie czytam, nie rozmawiam, nie słucham. Jestem. Żyję. Leżę i się cieszę. Znalazłem. Znalazłem”.

Lata 20112014 wspominam jako okres niemalże maniczny, kiedy praktycznie nie dało się rozmawiać ze mną o niczym oprócz Grotowskiego. Jeśli dobrze pamiętam, miałem się za jego syna-pogrobowca, dziedzica intelektualnego, „Tego, który Rozumie”. Pisałem traktaty o „metodzie Grotowskiego”, wpychałem się na konferencje i wykłady na ten temat, a wszystko to na długo, zanim trafiłem do szkoły teatralnej i zacząłem jakkolwiek praktykować pracę z aktorem. 

W latach 20112014 mają jednak korzenie wszystkie moje idée fixe, fascynacje i „tematy”. To w tamtym czasie zacząłem interesować się Stanisławskim (jako „preludium” do Grotowskiego), przeczytałem po raz pierwszy wszystkie moje „księgi zbójeckie” (w większości wspominane przez Grotowskiego, bądź w jego kontekście), zacząłem formować poglądy polityczne (na bazie tego, co wyczytałem o aktywności politycznej Grotowskiego w październiku 1956). 

Ciężko mi teraz, tuż przed 31 urodzinami, identyfikować się z niespełna dwudziestoletnim szaleńcem bożym, którym wówczas byłem, ale jednej rzeczy zdecydowanie mu dziś zazdroszczę poczucia celu w życiu i w sztuce. Nawet, jeśli ten cel był w najlepszym razie, wynikiem błędnej interpretacji słów wypowiedzianych przez człowieka, którego nigdy się nie spotkało, a w najgorszym, majakiem szaleńca. 

W latach 20142018 studiowałem w szkole teatralnej reżyserię. I od pierwszego dnia szkoły wiedziałem dobrze, że wszystko, co wiem o Grotowskim, nie ma najmniejszego znaczenia, bo nie przekłada się na to, co umiem zrobić na scenie. Nic, co do tej pory powtarzałem sobie o aktorstwie, nie nadawało się do prowadzenia kolegów z krakowskiego wydziału, a już i bez mówienia o dążeniu do „aktu całkowitego” miałem łatkę mistyka i sekciarza. Dzięki rozmowom z moimi ówczesnymi mistrzami, którzy obaj zwykli wypowiadać się o Grotowskim z pogardą, nauczyłem się dystansu do tematu, zacząłem zgłębiać inne rejony kultury, z czasem Grotowski przestał być głównym punktem odniesienia, potem niemal zupełnie przestał zajmować moje myśli. 

Lata 20182023 przepracowałem jako reżyser ze szczególnym skupieniem na pracy aktora. Grotowskiego wspominałem rzadko i anegdotycznie, choć czasem dawałem się wciągnąć w metodologiczne dywagacje z aktorami. Raz, a było to zimą 2023 roku w Opolu, zainspirowany taką właśnie metodologiczną rozmową, poszedłem po próbie do baru „Maska” na Rynku 4, gdzie dawniej mieścił się Teatr 13 Rzędów. W barze tym nie przenoszono ścian od lat sześćdziesiątych, sufit jest na tej samej wysokości, co w czasach Grotowskiego, okna wychodzą na tę samą stronę przy odrobinie wyobraźni dało się powiedzieć „Nic się nie zmieniło”. Korzystając ze zdjęć i projektów Jerzego Gurawskiego dostępnych w Internecie, chodziłem po całej przestrzeni, rekonstruując w wyobraźni poszczególne spektakle od „Orfeusza”, przez „Akropolis” i „Faustusa”, aż po „Studium o Hamlecie”. Choć nie da się tego dopatrzyć w kształcie przedstawienia, jakie zrobiliśmy w Opolu („Kotka na gorącym blaszanym dachu” Williamsa w Teatrze im. Jana Kochanowskiego) praca ta wiele zawdzięcza owemu popołudniu.

Od tamtej pory pozwalam sobie na częstsze sięganie do grubego czarnego tomu z niebieskim nazwiskiem. Spokojnie, zdanie po zdaniu, oddzielając pustosłowie wynikające z mówionej natury tekstów twórcy Laboratorium, od użytecznych wskazówek weryfikujących moją własną pracę, która estetycznie nie ma z nim nic wspólnego, wreszcie to ja używam Grotowskiego, a nie on używa mnie.

Radosław Stępień

Radosław Stępień