Coś musi wisieć w powietrzu. Jakiś wszechogarniający lęk, że jest ich coraz więcej. Że gdy nie ma empatii, nie ma też żadnych reguł, wszystko wolno o ile robi to dobrze MI.
Metodycznie schyla się po kolejny ciężki kamień. Jednego po drugim, wciąga je do zapadającej się coraz głębiej pod wodę łódki. W końcu kołysze nią na boki, łódka napełnia się posłusznie słoną morską wodą i po chwili uderza o dno płytkiej kamienistej zatoki. Jeszcze tylko włożyć spokojnie zegarek na nadgarstek, sygnet rodowy na palec, papierośnicę do kieszeni i można się udać w górę, po stromych skałach oddzielających nieświadome niczego morze od pięknych włoskich miasteczek, równie jak ono sennych i nieświadomych rozgrywającej się w ciszy tragedii.
Albo to: dziewczyna przed nim jest wzburzona, za chwilę powie słowa, których już nie będzie mogła cofnąć, słowa brutalnej prawdy o śmierci ukochanego. Więc on bierze w rękę ciężką szklaną popielnicę, idealną na takie okazje, z ciętymi ostro krawędziami. Ciężka jest jak te morskie kamienie ściągające łódź na dno. Idzie do niej mówiącej w podnieceniu, podnosi spokojnie szklany młot popielniczki. Jednak dziewczyna nie wypowiada słów oskarżenia. Stoi wzruszona, bo jest przekonana, że jej chłopak nie został zamordowany tylko popełnił samobójstwo. Po twarzy Toma przebiega grymas niedowierzania. Zaraz zastąpiony lekkim uśmiechem. Czyżby przez chwilę z niej kpił? Z jej naiwności? Jednak to ratuje jej życie. Popielniczka spokojnie wraca na swoje miejsce na stole. Nic się nie wydarzyło.
Po paru czarno-białych godzinach kończę oglądać kolejne w swoim życiu studium psychopatii. Małe guilty pleasure. Wychodzę ze świata zamieszkiwanego przez Toma Ripleya i wracam do świata, w którym ludzie fascynują się Tomem Ripleyem, ciągle powielając mieniący się w różnych odsłonach jego portret. Zabrakłoby tu miejsca, by wymienić wszystkie filmy i seriale opisujące w ostatnich latach fenomen psychopatii. Kolejne, które wciąż powstają, by coraz dogłębniej i wierniej ukazać nam na czym ona polega wydają się być upiornym znakiem czasu.
Zachować fason. Sprostać swoim wyobrażeniom o sobie. Widzieć się oczami innych, przeglądać się w ich oczach, jak w lustrze, żeby się upewnić, że spełniamy swoje najwyższe standardy. Kreować w nieskończoność swoje zewnętrzne ja, by oszołomić, zaimponować, olśnić tych, na których uznaniu nam zależy.
Istnieje takie miejsce, gdzie udaje się to lepiej niż gdzie indziej, jest to mianowicie Internet. Wydaje się, że powstał dokładnie po to, by ułatwić wymyślanie siebie na nowo, wbrew okolicznościom, realiom i warunkom. Internet, jak ten przysłowiowy papier przyjmie wszystko. Jesteśmy dziećmi Internetu. Persona, którą tam kreujemy pędzi żywot równoległy względem naszej niedoskonałej fizycznej postaci. Przechodzi efektowne przemiany, odnosi sukcesy, pławi się w przyjemnościach. Jest idealna, na tyle na ile chcemy, żeby była, by zachować wiarygodność przekazu. Musi być przecież przekonująca.
Tom nie miał Internetu – musiał radzić sobie analogowo przejmując podziwiane przez siebie tożsamości. A to, że przejęcie zakładało śmierć pierwotnego jej właściciela? Cóż, mały koszt za to, co i tak mi się należało, myślał Tom, bo jestem pewna, że był przekonany, że należały mu się te pieniądze, wpływy, wykształcenie, wolność. Skoro ich nie dostał to był usprawiedliwiony w swoich oczach, że je sobie po prostu wziął.
Oglądamy więc z zapartym tchem kolejną wersję starej baśni z chłopa król, tyle że tym razem ekranowy „chłop” jest pozbawionym uczuć wyższych i empatii zabójcą. Oglądam i ja zachęcona opiniami o arcydziele na Netflixie i nie mogę przestać się zastanawiać, co nas tak fascynuje w psychopatach?
Pamiętam, że gdy na studiach pierwszy raz przeczytałam artykuł o psychopatii, nazywanej przez specjalistów socjopatią, byłam przerażona do szpiku kości. Coś we mnie załamało się z trzaskiem, a była to wizja świata, którą przez lata pielęgnowałam, wizja świata, w której każdy, jak w baśni nosi w sobie cząstkę dobra, którą ciężką pracą można z niego wydobyć. Każdego złego człowieka wystarczy wysłuchać, zrozumieć i pomóc mu dotrzeć do niej, by zmienić go w lepszego. Zawsze miałam zapędy do zbawiania świata, a w szczególności złych ludzi. Kwestia psychologiczna, którą poznałam dogłębnie czytając o uwikłaniu w relacje z osobami o rysie narcystycznym i psychopatycznym i już widziałam, że coś we mnie sprawia, że ja i oni pasujemy do siebie jak dwa puzzle. Ja z moją chęcią dawania, oni ze swoją chęcią brania. Ja ze swoim brakiem granic oni ze swoją inwazyjnością i bezkompromisowym rozpychaniem się w świecie. Ja ze swoją skłonnością do poświęceń, oni którzy nie poświęcą nic dla nikogo.
Dowiedziałam się z książek psychologicznych o fakcie istnienia socjopatów i narcyzów, a w moim sercu rozgościł się strach, że oto istnieje absolutne zło, którego nie da się uleczyć i naprawić, choćby nie wiem, jak się starało, jak poświęcało, jak pracowało. Dowiedziałam się, że istnieją przypadki bez nadziei. Nie mogłam i dalej nie mogę w to do końca uwierzyć. Bo w moim przekonaniu takie osoby nie byłyby wcale… ludźmi.
Patrzę w twarz Toma i szukam w niej uparcie śladów autorefleksji, przebłysku empatii, zastanowienia się nad tym, co robi. Szukam ich przez długie godziny upiornie wlekącej się randki z mordercą.
Gdy w jego weneckim pałacu pojawia się Marge, rozbita wydarzeniami związanymi z zaginięciem swojego mężczyzny, taka słaba i bezbronna, wraz z nią pojawia się w moim sercu nadzieja. Przecież teraz możesz coś poczuć, krzyczę do Toma bezgłośnie, bo przecież i tak mnie nie słyszy, teraz masz spokój, bogactwo, prestiż, o który zawsze ci chodziło, teraz możesz wreszcie coś poczuć. Jest przed tobą piękna, wrażliwa dziewczyna, ufa ci, opiera swoją głowę o twoje ramię podczas powrotu gondolą. Każdy by coś poczuł. Każdy. Każdy?
Tom nie czuje nic.
Ja zostaję w przerażeniu.
Są ludzie, którzy nie czują. Są ludzie, którzy ich oglądają i chyba tak, jak ja mają nadzieję na ich zmianę, a jeżeli nie są aż tak naiwni, to chociaż usiłują ich zrozumieć. Zrozumieć psychopatę.
Psychopatia, podobnie jak narcyzm to spektrum. Każdy z nas jest gdzieś na tej skali, oby bliżej dobrego jej końca. Po seansie myślę sobie, ilu takich z jej gorszego końca jest wokół mnie? Putin i Hitler otwierają stawkę, dalej długo, długo nic, ale potem? Ten kolega, który uparcie lekceważy moje wiadomości, a potem uśmiecha się niewinnie, jak gdyby nigdy nic? Ta koleżanka, która woli milczeniem załatwiać ważne sprawy, bo nie chce brać za nic odpowiedzialności? Ten znajomy, który bezdusznie i bezrefleksyjnie zghostował zakochaną w nim osobę? Ten reżyser, który nigdy nie przeprosił za to, co robił wielu ludziom przez wiele lat, bo nie czuje żadnych wyrzutów sumienia?
Coś musi wisieć w powietrzu. Jakiś wszechogarniający lęk, że jest ich coraz więcej. Że gdy nie ma empatii, nie ma też żadnych reguł, wszystko wolno o ile robi to dobrze MI. Że o wiele łatwiej znikać, nie brać odpowiedzialności za uczucia, których jest się przyczyną. Nie czuć czyjegoś bólu. Wierzyć, że wszystkie chwyty dozwolone w walce o swój sukces, o to swoje wyobrażenie, które kreuję z dnia na dzień, coraz doskonalsze. Gdy nic nie czuję mogę to robić o wiele skuteczniej. Może by tak już nie czuć?
Jak ci z tym, Tomie Ripley? Chyba całkiem nieźle. Wenecja, wino, słońce, espresso, drobne przyjemności i wielkie luksusy. Nie ma żadnej „gulilty” same „pleasures”. Win-win. Cały ten piękny świat potwierdza, że było warto.
Małgorzata Maciejewska
Komentarze
Komentujesz tekst: Guilty pleasures