Felietony

Jadwiga Jankowska-Cieślak

| 5 minut czytania | 511 odsłon

Początkowo się jej bałem. Niektórzy mówili, że potrafiła być ostra i bezwzględna dla nowicjusza. Później się okazało, że było zupełnie na odwrót.

Poznałem ją jako początkujący aktor, kiedy dołączyłem do zespołu Teatru Dramatycznego w Warszawie. Od początku wydała mi się wyjątkowa, wyróżniała się w tłumie znanych aktorów Dramatycznego. Jako aktorka była obdarzona niepowtarzalną sceniczną ekspresją, siłą wyrazu, a jednocześnie była skromną, cichą osobą, obserwującą wszystko jakby z boku. Nigdy się nikomu nie narzucała. Zawsze ostrożnie dobierała słowa. Uważnie wysłuchiwała, co ktoś chce jej powiedzieć. I odpowiadała zwięźle, ale zawsze w punkt. 

Początkowo się jej bałem. Niektórzy mówili, że potrafiła być ostra i bezwzględna dla nowicjusza. Później się okazało, że było zupełnie na odwrót. Miała w sobie wiele cierpliwości i wyrozumiałości dla stawiających pierwsze kroki w zawodzie aktora. Każdy obawiał się z nią grać w dwójkowej scenie. Wiedział, że po pierwsze to ona przyciągnie całą uwagę widowni, ale też bał się, czy podoła w duecie z taką partnerką sceniczną. Potrafiła być na scenie bardzo dokładna i precyzyjna, ale czasem nieobliczalna, zaskakująca. Z pewnością nie była to osoba, która była miłośniczką nudnej, bezpiecznej rutyny. 

Pamiętam jak przed spektaklem lub przed próbami siedziała skupiona i paliła w palarni papierosy. Mało kto śmiał się do niej wówczas odezwać. Chyba że był to ktoś jej pokroju. Ktoś na jej miarę. Wtedy ośmielali się inni i przyłączali do rozmowy. Pogaduszki w palarni kończyły się czasem jakimś nieokiełznanym śmiechem, niepoprawnym chichotem albo po prostu wszyscy rozchodzili się w ciszy. Któregoś dnia porzuciła palenie, a jej nowym nałogiem czy pewną stałą namiętnością stały się książki. Wtedy siedziała w bufecie teatralnym lub w swojej garderobie i pochłaniała kolejne książki. Potrafiła w dzień lub dwa przeczytać całą. Czytała pasjami. Tę odkrytą pasję dzieliła w Teatrze Dramatycznym z suflerką Magdaleną Jaracz, z którą często omawiały przeczytane pozycje. Z wypiekami na twarzy polecały sobie swoje nowe odkrycia.

Graliśmy razem między innymi w „Wymazywaniu” Thomasa Bernharda w reżyserii Krystiana Lupy. Słynne były omówienia Lupy po spektaklach lub w czasie prób wznowieniowych. My, młodzi aktorzy byliśmy zafascynowani tymi często godzinnymi swoistymi performansami Lupy. Nikt tak nie omawiał prób i spektakli. To, można powiedzieć, były osobne spektakle. Często przez reżysera omawiany był wątek matki głównego bohatera, którą właśnie grała Jankowska-Cieślak. Często ją odgrywał. Bywało to poruszające. A czasem komiczne. Ta bernhardowska matka była mu szczególnie bliską postacią. Omawiał często scenę, w której przychodziła do syna, który przebywał godzinami w rodzinnej bibliotece i czytał zakazane książki. Matka z niepokojem pytała syna, co czyta za zamkniętymi drzwiami. Podejrzewała, że coś przed nią ukrywa. Próbowała go kontrolować, czym doprowadzała bohatera do pasji i rozpaczy jednocześnie. Lupa przywoływał wówczas scenę ze swojego życia, kiedy jego ojciec zamykał go w dzieciństwie w bibliotece i kazał czytać książki po niemiecku. Podczas któregoś omówienia, będąc niezadowolonym z przebiegu próby, zaczął szczegółowo omawiać scenę, w której grała Jankowska-Cieślak. Twierdził, że scena „siadła” i zaczęła być grana zbyt mechanicznie. Siedzieliśmy na widowni w milczeniu. Lupa zaczął się zastanawiać głośno, czy w tej scenie można coś zmienić, żeby „ożyła”. Zwrócił się do Jadwigi Jankowskiej-Cieślak, czy ona podziela jego zdanie. Nie odezwał się ani słowem. Lupa zaczął chodzić dookoła sceny, jakby poszukując nowej myśli, której mógłby się uczepić. W pewnym momencie Jadwiga wstała i po prostu wyszła i nie wróciła. Nikt inny wcześniej nie odważył się zrobić czegoś takiego. To była siła, jej autonomiczność. Zawsze miała swoje zdanie. 

Kilkanaście lat później przeszliśmy z Jadwigą Jankowską-Cieślak na „ty”, kiedy spotkaliśmy się kolejny raz w pracy w teatrze. Ja już w innym charakterze, jako piszący scenariusze. Wspólnie z innymi realizatorami zaprosiliśmy ją do pracy warsztatowej pod tytułem „Cztery tygodnie”, która odbywała się w TR Warszawa w ramach projektu „Obcy w domu. Wokół marca ’68”. Projekt był realizowany przy współpracy Muzeum Polin. Mieliśmy nagrać z nią monolog do kamery. To miała być tak zwana „setka”. Przyszła do teatru, przywitała się ze wszystkimi i od razu przystąpiliśmy do rzeczy. Usiadła na krzesełku i po prostu zaczęła mówić tekst. Powtórzyła go trzy razy. Każde ujęcie było inne. Zniuansowane i pełne siły. Na nic nie narzekała, niczego nie potrzebowała. Tylko zupełnej ciszy w czasie ujęcia. Wybitna profesjonalistka. Po nagraniu wylewnie jej podziękowaliśmy. Skromnie powiedziała: „jak tekst jest dobry, to nie trzeba za wiele”. Trzymała w ręku książkę. Zapytałem, co teraz czyta. Odpowiedziała, że jeszcze tej akurat nie czytała i nie może się doczekać, kiedy zacznie. „Jeżeli już tracić czas, to na czytanie. Bo wtedy się go jakby na powrót odzyskuje. Będąc w różnych czasach. Obecnych i tych, kiedy nas jeszcze nie było”. Uśmiechnąłem się. I odeszła z książką pod pachą, żeby nie stracić ani minuty, z czasu który pozostał.

Krzysztof Szekalski

Krzysztof Szekalski