Brawa były gromkie. Ale w pewnym momencie przez aplauz przebił się okrzyk Slava Ukrainie.
Dużo pięknych, młodych i starszych kobiet przyszło tego wieczoru do Rosyjskiego Teatru Dramatycznego w Baku, w stolicy Azerbejżdżanu. Był 24 lutego, dokładnie rok minął od wybuchu wojny, która nie śni się filozofom, a dzieje się w realnym świecie.
Oficjalnie w Azerbejdżanie mieszka niespełna dwuprocentowa mniejszość rosyjska (to statystyka nacjonalistycznego reżimu Aliyevów). Jednak na ulicach Baku często słyszy się język rosyjski i widzi wielu Rosjan. Jeszcze niedawno kraj ten był częścią imperium carskiego, a potem sowieckiego. Większość populacji, wszyscy urodzeni po 1991 roku, to obywatele, nad których głową zmieniło się państwo, chociaż nie zmieniali miejsca zamieszkania. Skończyła się wtedy radziecka republika, powstał Azerbejdżan. Jednak na każdym kroku wciąż widać desygnaty czasów „Sojuza”. Na prowincji jeżdżą przede wszystkim stare Łady, stoją wschodnioeuropejskie blokowiska, starsi ludzie uśmiechają się złotymi zębami.
Azerbejdżan wydaje się położony na uskoku kulturowym między światem europejskim a islamskim. Toczy też wojnę z Armenią o Górski Karabach, a w tym konflikcie Rosja prowadzi swoją politykę. Zapewne dlatego w przestrzeni publicznej w Baku nie eksponuje się dramatu Ukrainy, choć prywatnie Azerowie chętnie wyrzekają na Putina, nie mniej niż Polacy. Azerbejdżan przekazuje walczącej Ukrainie paliwa (oficjalnie do karetek pogotowia), ale państwowa propaganda zachowuje pozorną neutralność.
W Rosyjskim Teatrze Dramatycznym w Baku cały repertuar jest grany w języku rosyjskim. Nie ma trudności z kupieniem biletu minutę przed spektaklem, widownia nie zapełniła się do ostatniego miejsca. Budynek teatru jest wielki, usytuowany w prestiżowym miejscu, a sztuki grane są kilkanaście razy w miesiącu. Publiczność to niemal same kobiety. Wszystkie odświętnie ubrane. Spóźnialscy są wpuszczani jeszcze po rozpoczęciu spektaklu. Czteroosobowe loże po dwóch stronach widowni pozostały puste, ale zaprojektowane są tak spektakularnie, jakby miał tam zasiadać car z małżonką.
Intrygowało mnie, czy w teatrze rosyjskim w Azerbejdżanie w rocznicę agresji pojawią się jakieś gesty solidarności z Ukrainą? Czy aktorzy upomną się o prawa człowieka i zakończenie wojny? Teoretycznie w państwie Aliyevów byłoby to możliwe bez groźby kolonii karnej.
W wyborze repertuaru całkowicie pomięto kontekst fatalnej rocznicy. 24 lutego publiczność miała się bawić, oglądając perypetie miłosne bohaterów „Dumy i uprzedzenia” Jane Austen.
Usiadłam w czwartym rzędzie. Moi dzielni towarzysze, Sonia i Filip, zostali w trzecim rzędzie, ale na końcu widowni. Kalkulowali, że jeśli się znudzą, będą tam mogli „zagrać w teatrze”, tyle, że nie na scenie, ale na komórkach. Z kolei w trzecim rzędzie z przodu usiadły trzy kobiety w hidżabach, choć w Baku relatywnie niewiele kobiet chodzi z nakryciami głowy.
Kiedy kurtyna poszła w górę wydawało mi się, że wróciłam do lat osiemdziesiątych. Wtedy namiętnie oglądałam wszystko, co dało się zobaczyć w Teatrze Śląskim w Katowicach. Lubiłam, ba kochałam tę scenę. Niespodziewanie ożyła przede mną konwencja teatralna ze schyłkowego PRL-u, tyle, że gorzej i oszczędniej zrealizowana.
Aktorzy w Baku głosy ustawione mają świetnie, nie wspomagają się mikrofonami. Znacznie gorzej radzili sobie z ciałem, słowa i gesty po prostu nie współpracowały. Pokazanie dynamiki ciała i dykcji w takim wydaniu, w jakim robiła to Ewa Skibińska w „Podróży zimowej” Elfriede Jelinek (w reżyserii Pawła Miskiewicza) wydaje się wyczynem demona teatralnego, a nie aktorki – w zestawieniu z drętwotą przedstawienia w teatrze rosyjskim w Azerbejdżanie. Kilka scen z przemyślaną choreografią na drugim planie nie ratowało sytuacji. Taniec wszystkich aktorów przypominał co najwyżej studniówkowego poloneza. W końcu akcja inscenizowanej przez Walentynę Reznikową powieści rozgrywa się na balach.
Scenografia w dwóch częściach pozostaje niezmienna, czyli sofa i fotel oraz cztery ażurowe stelaże, służące zmienianiu tła zdarzeń. Po ich odwróceniu niewyraźne ornamenty zmieniły się w salonowy kominek. Na scenie niewiele się dzieje, nie licząc falujących sukienek pięciu córeczek państwa Bennet. Swoją drogą niektóre kostiumy są jak wyciągnięte z zakurzonych magazynów z czasów ZSRR. Spłowiały perkal udaje kreacje. Natomiast inne są nadzwyczaj ozdobne i świetnie uszyte. Zważywszy, że aktorki co scena wychodzą w innej sukni, miałam wrażenie, że te stroje kryją w sobie osobistą pozycję artystki w teatrze. Diwy wychodziły w lśniących aksamitach, kopciuszki w kreacjach jak koszule nocne. Zróżnicowanie kostiumów nie miało żadnego uzasadnienia w tekście dramatu.
Sprowadzenie powieści Austen do dwugodzinnego spektaklu polegało na zawężeniu intrygi do perypetii z oświadczynami. W finale Elizabeth jednak zakochuje się we wcześniej odrzuconym bogatym absztyfikancie Darcy’m i przyjmuje jego ponowne oświadczyny. Trywialna opowiastka kończy się równie prostym i pompatycznie wypowiadanym przekazem: Cамое главное это любовь – Samoje gławnoje eta lubov – najważniejsza jest miłość.
Zdobędę się na szczerość. I tak uległam magii teatru: falowaniu głosów, dzięków muzyki, napięciu zmysłów między aktorami i publicznością. Brawa były gromkie. Ale w pewnym momencie przez aplaus przebił się okrzyk Slava Ukraini (tak, to z trzeciego rzędu od końca). Ktoś zareagował odpowiedzą: Herojom Slava.
Gdyby nie to echo z publiczności, symbolika dnia rozpoczynającego drugi rok krwawej wojny w Ukrainie zostałaby zupełnie unieważniona. Publiczność miała się zadowolić słabo wyreżyserowanym romansem obyczajowym. Ekstremalny przykład teatru zamykającego oczy na rzeczywistość.
Teatry nie istnieją, jeśli nie wydobywają z siebie głosu sprzeciwu, kiedy historia dochodzi do dna.
Urszula Glensk