Felietony

Kondycja artysty

| 8 minut czytania | 1245 odsłon

Oj, jakim trzeba być wysportowanym, gdy na koncie wieje wiatr, a trzeba przecież zjeść coś od czasu do czasu, a nawet wypić piwo w knajpie po premierze, by przypomnieć znajomym, którzy „znają kogo trzeba”, swoje istnienie! Jaką trzeba mieć krzepę, by bez psychotropów żyć z niepewnością, kiedy będzie się miało kolejną pracę i czy w ogóle?

Zawsze lubiłam to enigmatyczne w swej poetyckości sformułowanie „kondycja artysty”. Miało czar i urok nieobecny w wyrazach „życie artysty”, „praca artystyczna”, czy nie daj boże „projekt – artysta”. Krąży mi ta „kondycja artysty” po głowie, wywija koziołki, przyczepiają się do niej różne myśli i obrazy, słowem – rozmyślam nad nią i to rozmyślanie zajmuje dużą część mojego tak zwanego „wolnego czasu”, który w przypadku artysty także jest tyleż poetyckim co niekonkretnym sformułowaniem, gdyż zawsze ostatecznie okazuje się pracą.

No bo jak to jest z tą kondycją artysty? Najpierw pracowicie się ją zdobywa, w procesie długiej, wymagającej i stresującej edukacji. Można potem za te wieloletnie trudy otrzymać zaszczytny choć równie tajemniczy, nic nie mówiący tytuł „magister sztuk”. Gdy tylko zrobimy sobie selfie z uśmiechem na twarzy i dyplomem w ręku dopada nas tak zwane „prawdziwe życie”. Jeszcze nie wiemy, nie spodziewamy się, że teraz naszym głównym wysiłkiem będzie podtrzymywanie przy życiu tej naszej „kondycji artysty”. Nie mogliśmy przypuszczać gładząc palcami ostatni wpis w indeksie, że owa „kondycja artysty” to zwierzątko tak chorowite! Nie lubi przeciągów, obraża się za brak słońca, kicha i symuluje śmierć przy najmniejszym niepowodzeniu, mdleje przy kryzysie twórczym, błaga o ostatnie namaszczenie po odtrąbionej przez prasę i facebooka porażce. Idę więc przez życie z moim chorym zwierzaczkiem na smyczy, patrząc zazdrośnie na prowadzone przez rozmaite gwiazdy pittbule i waleczne, agresywne owczarki. Myślę sobie, czy ja coś nie umiem w opiekę nad zwierzętami? Czy los po prostu obdarzył mnie takim uroczym przecież, ale jednak, ułomkiem, który z radością rzuca się na każdego kota w okolicy, ale zaraz potem łapie zadyszkę i muszę go nieść na rękach.

 „I bęc! Na niczego nieświadome ofiary!” życie jest żądne krwi, a najsłabsi ze stada zazwyczaj padają jego pierwszymi ofiarami. Drżę więc o moje zwierzątko, myślę, czy jednak nie podrzucić go komuś, nie oddać do jakiegoś schroniska. Patrzę w jego smutne zaropiałe oczka i myślę sobie, że bez niego byłoby mi łatwiej. Bez niego byłabym wolna jak ptak i poszybowałabym raźno do tego ciepłego kraju, gdzie czeka wieczne słońce stałej wypłaty, ciepełko ubezpieczenia zdrowotnego, smakowitości bezpiecznej emerytury, urlopów macierzyńskich, owocowych czwartków i kariery, która rok po roku procentuje w pieniądze. Może nawet, o zgrozo, mogłabym dostać kredyt na całe życie? Mogłabym podpisać artystycznym autografem wszystkie cztery ściany własnego, o święta Gertrudo, mieszkania?

Tyle pokus, tyle spokoju, tyle wszechżycia – gdyby tylko pozbyć się tego kundla u nogi.

Kondycja artysty w rozmowach z moimi znajomymi nabiera z kolei jeszcze innych znaczeń, niż w mojej głowie. Okazuje się, że kondycja artysty to stamina i wytrzymałość, to krzepa i nieustanny entuzjazm! To całkiem konkretna kondycja, jak u ciężarowca. Bo przyznajcie sami, trzeba mieć niezłą kondycję, by biegać od dyrektora do dyrektora reklamując się swoją zajebistością, ukrywając swojego wyliniałego kundelka pod pachą, a nawet wmawiając owemu dyrektorowi w żywe oczy, że toż to nagradzany champion, pudel z medalami! Oj, on to wam pokaże w tym teatrze! Dajcie nam tylko szansę! 

Jaką trzeba mieć kondycję, by leczenie zębów mężnie zawiesić do momentu wypłaty zaliczki! By nie chorować, gdy nie stać na prywatnego lekarza, bo projekt się był przesunął z „niczyjej winy”. Jaką trzeba mieć kondycję, by pomieszkiwać kątem u znajomych, wozić ze sobą karimatę, a nawet, jak mój bliski znajomy mieszkać przez chwilę w samochodzie! Oj, jakim trzeba być wysportowanym, gdy na koncie wieje wiatr, a trzeba przecież zjeść coś od czasu do czasu, a nawet wypić piwo w knajpie po premierze, by przypomnieć znajomym, którzy „znają kogo trzeba”, swoje istnienie! Jaką trzeba mieć krzepę, by bez psychotropów żyć z niepewnością, kiedy będzie się miało kolejną pracę i czy w ogóle? Ile trzeba siły i wiary, by hodować w sobie tę „kondycję”, podtrzymywać ją pod kroplówką z nadziei, gdy tak się złożyło, że mijają kolejne miesiące, a my zapominamy już jak wyglądała scena, próba, foyer teatru i aktorzy. 

Rozmyślam więc na tą „kondycją artysty” i szukam, szukam odpowiedzi i recept, przecież to niemożliwe, żebym tylko ja się nad tym głowiła. Na pewno są analizy, rekomendacje i raporty, które… no właśnie. Czytam raport Katarzyny Jagodzińskiej „Szkolnictwo artystyczne i sytuacja artysty w Polsce” i oto, co wyłania się przed moimi oczami: 

„Paradoks polskiej nieumiejętności powiązania sztuki i ekonomii opisał Kuba Szreder: „[…] przekonanie artystów o własnej wyjątkowości umożliwia ich wyzysk. Działa proste założenie: skoro artyści nie pracują, to nie trzeba płacić za ich pracę. Artysta jest wynagradzany poniekąd przy okazji. Dopiero zajęcie konkretnych pozycji (akademika, artysty reprezentowanego przez galerię czy realizującego zamówienia publiczne) umożliwia wymianę kapitału symbolicznego czy pewnego prestiżu na gratyfikacje natury ekonomicznej, finansowej. Sama praca artysty z założenia nie jest wynagradzana”.

Głaszczę wyrywającego się spod pachy kundelka, który zdaje się mówić: to już wiemy, a gdzie rozwiązanie? Gdzie?

O! Coś Parlament Europejski! Będzie poważnie. Otóż:

„PE zwraca się w swojej rezolucji do państw członkowskich o opracowanie lub wdrożenie środowiska prawnego i instytucjonalnego w celu wspierania twórczości artystycznej poprzez przyjęcie lub stosowanie ogółu spójnych i kompleksowych środków uwzględniających sytuację wynikającą z umów, zabezpieczenie socjalne, ubezpieczenie zdrowotne, podatki bezpośrednie i pośrednie oraz zgodność z zasadami europejskimi; 2. podkreśla, że należałoby uwzględnić nietypowy charakter metod pracy artysty; 3. podkreśla ponadto potrzebę uwzględnienia nietypowego i niepewnego charakteru wszelkich zawodów związanych ze sztuką”.

No to już brzmi lepiej, a dalej:

„Międzynarodowa Federacja Aktorska i Międzynarodowa Federacja Muzyków wspólnie wypracowały w roku 2009 »Manifest w sprawie statusu artysty«. Za kluczowe dla działalności artystycznej i warunków bytowych twórców-wykonawców uznane zostały następujące kwestie:
1. Brak pewności stałego zatrudnienia.
2. Dla artystów-wykonawców ubezpieczenia społeczne i emerytalne są tak samo ważne, jak dla wszystkich pracujących.
3. Pracy artystów towarzyszy ekspozycja zawodowa na różne zagrożenia utraty zdrowia i wypadków przy pracy. Jednak artyści nie zawsze są od nich ubezpieczeni.
4. Mobilność (ruchliwość zawodowa i społeczna) artystów ma swoją cenę.
5. Prawo zrzeszania się, zawierania układów zbiorowych i udziału w trójstronnym dialogu społecznym ma zasadnicze znaczenie dla wszystkich artystów-wykonawców.
6. Brak odpowiednich zinstytucjonalizowanych rozwiązań systemowych, umożliwiających artystom-wykonawcom kształcenie ustawiczne i ewentualne przekwalifikowanie.
7. Prawo autorskie, prawa pokrewne, własność intelektualna nie są pojęciami abstrakcyjnymi – pomagają artystom-wykonawcom uzyskiwać środki na utrzymanie.
8. Artyści-wykonawcy są często wyłączani, pomijani przy podejmowaniu decyzji dotyczących ich działalności twórczej, warunków pracy i zabezpieczenia społecznego”.

Hmm… to wszystko brzmi bardzo mądrze, cieszy się kundelek machając ogonem. To powinno rozwiązać nasz problem! Widzisz? Ktoś się o nas chce zatroszczyć! Nie jesteśmy sami! Cieszy się tak, że zaraz pewnie z radości, jak zwykle się posika. Mimo swojej lękowości jest bowiem urodzonym optymistą. Niewiele mu trzeba.

Kończę czytanie przygnębiona. Nie chcę sprawiać mu przykrości wyznając, że nie podzielam jego entuzjazmu. Niedługo minie dwadzieścia lat od owej rezolucji Parlamentu Europejskiego i piętnaście od manifestu zrzeszonych artystów. Boję się, że w tym tempie zmian moja słodka kundelkowa łamaga jednak zdechnie przed doczekaniem tych dobrych, sytych czasów. A ja wreszcie uwolniona polecę, jak reszta znajomych kolorowych ptaków w ciepłe kraje korporacji.

Małgorzata Maciejewska

Małgorzata Maciejewska