Felietony

London Calling

| 7 minut czytania | 387 odsłon

W pewnym momencie filmu głos lektora mówi, że w latach siedemdziesiątych wydłużono godziny działania galerii, żeby klasa robotnicza także mogła oglądać obrazy mistrzów światowego malarstwa. Można pomyśleć, że to życzeniowe myślenie. Ale może to schematyczne myślenie, że robotnik na ogół ma w nosie sztukę, bo jest hermetyczna i nie dotyczy jego życia.

Czasem dobrze jest opuścić strefę komfortu i rutyny, w poszukiwaniu nieznanego i doznania nowych bodźców. Najlepiej wówczas porzucić wszystko, jak się stoi i śmiało wyruszyć tam, gdzie się jeszcze nie było. Rzucam więc wszystko i ruszam do Londynu. Ta wielka metropolia przywitała mnie mieszanką wielu zapachów: dworca kolejowego Victoria, przez który przechodzą codziennie tysiące podróżnych, gdzie indziej wchodziła w nozdrza woń świeżo skoszonych traw w Hyde Parku, w Camden pachniało zewsząd marihuaną i piwem, w metrze pot mieszał się z delikatną wonią perfum w zatłoczonych wagonach, w Chinatown pachniało azjatycką kuchnią, gdzie indziej unosiły się fale kuszącego zapachu modowych butików Oxford Street, a w Notting Hill i Kensington królował zapach pieniędzy i wyższej klasy. Każda dzielnica ma swój zapach. Kiedy zapuścić się głębiej w tkankę miasta, nie tylko poruszając się popularnymi szlakami turystycznymi, można być pewnym, że zawsze napotka się coś ekscytującego, a także pachnącego nowością. 

W tej wielomilionowej metropolii, która z powodzeniem mogłaby być osobnym państwem (gdyby się odłączyła od Anglii w proteście przeciwko Brexitowi), z miejsca uderza łatwy dostęp do dóbr kultury. Nie chodzi tylko o to, że w każdej dzielnicy jest teatr, a w niektórych co najmniej kilka, mnóstwo kin, muzeów, galerii i sal koncertowych. I nie o to, że to miasto znane przede wszystkim z takich wspaniałych galerii, jak Tate Gallery, czy z musicali z West Endu. Bardziej chodzi o  widoczność kultury w przestrzeni miasta. Marketingowcy wykonują tu kawał dobrej roboty. Plakaty teatralne i filmowe widać wszędzie, nie tylko na West Endzie, ale w metrze, na słynnych piętrowych autobusach Routemaster, na słupach ogłoszeniowych, a jednocześnie ma się wrażenie, że nie tonie się w nadmiarze, wszystko jest nieszablonowo rozlokowane. Plakaty nie są tłem dla reklam znanych światowych marek perfum, najnowszych kolekcji mody i ekskluzywnych produktów. Jednocześnie ma się wrażenie, że twórcy plakatów i działy promocji teatrów londyńskich dbają o klarowny i niehermetyczny przekaz. Mają ambicję dotarcia do każdego i to raczej zdaje egzamin. Oni się nie cackają, idą na całość. Zapewne dlatego, że oferta kulturalna Londynu jest przebogata i trzeba ostro walczyć o uwagę potencjalnego widza. Na wielkoformatowych plakatach teatralnych są umieszczane bez żadnej żenady fragmenty recenzji z prasy i portali, oczywiście jak łatwo się domyślić, wszystkie są zawsze entuzjastyczne. Umieszcza się nawet ilość gwiazdek, które przyznał/a recenzent/tka. Toteż wszystkie promowane spektakle w przestrzeni miejskiej mają cztery lub pięć gwiazdek. 

Ważne jest też to, że wiele galerii i teatrów jest zaprojektowana tak, żeby przychodzić tam nie tylko przy okazji nowej wystawy czy premiery. Istotne jest zagospodarowanie przestrzeni obok, nie tylko związanych z kulturą. Często we wnętrzach instytucji kultury są kawiarnie, księgarnie, miejsca gdzie można po prostu pobyć, posłuchać muzyki, czy umówić się ze znajomymi na spotkanie lub  pracować. To welcome space. Praktykuje się to także od jakiegoś czasu w Polsce. W tych miejscach zawsze tętni życiem. 

Ben, Kanadyjczyk z Quebecu, który dziesięć lat temu przeniósł się do Londynu na stałe, ponieważ tu poznał swojego przyszłego męża, mówi że dla przeciętnego Londyńczyka kontakt z kulturą nie jest czymś ekskluzywnym, a raczej czymś powszednim. Miasto dba, żeby każdy miał swobodny dostęp do wielu dóbr. Wstęp do wielu galerii jest darmowy. Na fasadzie Tate Gallery widnieje napis: Tate Modern free and open to everyone. Niewątpliwie taki komunikat zachęca. Oczywiście nie każde miasto na to stać. Londyn wypracowywał swoje strategie latami. Teraz może sobie pozwolić na darmowy dostęp. Za wstęp na specjalne wystawy, wydarzenia, koncerty czy spektakle trzeba słono zapłacić, ale za siedem funtów można zostać członkiem lub członkinią National Gallery lub Tate Gallery, wtedy można wejść na specjalne wydarzenia. Akurat natknąłem się na świętowanie dwusetlecia powstania The National Gallery. Na ścianach zabytkowej galerii puszczono film, na którym przedstawiono kolejne etapy historii i rozwoju galerii. W pewnym momencie filmu głos lektora mówi, że w latach siedemdziesiątych wydłużono godziny działania galerii, żeby klasa robotnicza także mogła oglądać obrazy mistrzów światowego malarstwa. Można pomyśleć, że to życzeniowe myślenie. Ale może to schematyczne myślenie, że robotnik na ogół ma w nosie sztukę, bo jest hermetyczna i nie dotyczy jego życia. To po co on ma się interesować sztuką? Ben idzie mi z pomocą i wyjaśnia, że oczywiście nikogo się nie zmusi do oglądania sztuki, ale w Londynie korzystanie ze sztuki to dość powszechna praktyka, jakby to było ściśle wpisane w krwiobieg mieszkańców. Po prostu się uczestniczy w życiu miasta, no chyba że ktoś chce się izolować i na przykład powolnie stacza się w nicość w Camden albo w Brixton. Ben przewraca oczami na samą nazwę dzielnicy Camden, mówi że nie lubi tego wrzasku i śmieci, które zamieniają to kolorowe miejsce w jeden wielki burdel. A do Brixton jechać nie radzi. Pytam, czy nadal tam jest tak, jak śpiewał kiedyś w utworze Guns of Brixton Joe Strummer z The Clash. Odpowiada, że prawie nic się od tej pory nie zmieniło. Radzi nie jechać. Więc jadę. Na miejscu okazuje się, że nocną porą rzeczywiście ulicami chodzą dziwne typy, ale to nie powód, żeby stąd się od razu ewakuować. Przechodzę przez parę ulic i widzę salę koncertową O2 Academy Brixton, gdzie w tym roku ma zagrać Arcade Fire, Janelle Monae, Kamasi Washington czy Vampire Weekend. Ulicę dalej jest kino i bar, w którym miejscowa społeczność poetów w najbliższy weekend będzie czytała nowe wiersze, a dwa dni później odbędzie się Lesbian Bar Project, który zaprezentuje nową premierę twórczości tego kolektywu. Wracając z Brixton idę na stację metra. Mężczyzna z zielonym irokezem na głowie, w punkowej skórzanej kurtce z naszywkami, gra na gitarze elektrycznej podłączonej do głośnika instrumentalną wersję znanego utworu Radiohead Creep. Nie porusza ustami, za to mocno pociąga za struny. Obok niego siedzi dziewczyna, też w punkowym outficie. Jak w słynnym wideoklipie Boba Dylana Subterranean homesick blues, dziewczyna trzyma w rękach kartki z tekstem piosenki i beznamiętnie je przerzuca. Już choćby, żeby to zobaczyć, warto było tu zajrzeć. I tu też jest teatr, a jakże, dwa lata temu powstał Brixton House. Jest duża i mała scena, oraz siedem studiów, w których mogą pracować młodzi twórcy. Twórcy tego teatru mówią, że chcą żeby ich dzielnica i całe miasto, jego różnorodne społeczności odnalazły odzwierciedlenie w ich spektaklach i wydarzeniach. Niezależnie od pochodzenia, klasy społecznej, grupy etnicznej, języka, seksualności czy tożsamości płciowej. Mam nadzieję, że tak właśnie jest. Mówię o tym Benowi, nie wiedział. Warto czasem opuścić swoją strefę komfortu i udać się w nieznane. 

Krzysztof Szekalski 

Krzysztof Szekalski