Pierwsze dni nie chcą się poprawnie „zalogować”, towarzyszy mi nieustanne FOMO (fear of missing out) – choroba smartfonowa. Nieustannie sprawdzam media, te społecznościowe i te zwykłe, by nie wydarzyło się nic, co mogłoby mnie ominąć.
Kaśka spóźniła się o tydzień. Miała być przed majówką. Sąsiadka Wanda wyczekiwała jej niecierpliwie wyrywając chwasty i przemierzając w tę i we w tę dwustumetrowy kawałek ziemi czekającej na zasiew.
Koń Kaśka była umówiona raz, potem ponaglona drugi raz, a gdy już prawie nadzieja umarła zjawiła się ni stąd, ni zowąd potrząsając swoją bujną blond grzywą, jakby mówiła: już jestem!
„Już jestem” to jedyna obowiązująca miara czasu na Wschodzie, choćbyś nie wiem jak dokładnie umawiał się na dzień czy godzinę, nie możesz nigdy mieć pewności, że to, co umówiłeś stanie się zgodnie z ustaleniami. Najpewniej, gdy już odpuścisz, prawie zrezygnujesz, pojawi się w końcu znienacka o sobie tylko wiadomej porze zwanej porą „już jestem”.
Gdybyście widzieli konia Kaśkę jak kroczy dumnie ciągnąc za sobą pług, jakby to był lekki lniany szal a nie kawał żelastwa wbity w ziemię! Jak później chwilę przerwy przeznacza na posiłek w okalających pole zaroślach, jak rozgląda się wokoło okiem pani na włościach, w końcu jak z gracją i w zgodzie z ekologią nawozi świeżo zoraną ziemię! Cud natury ta Kaśka. Cud natury ten jej pan, który nie zna dnia ani godziny, a przecież w końcu zrobi, co do niego należy. Po co się tak śpieszyć? Czy pole nie poczeka dzień lub dwa? Czy dla osiemdziesięcioletniej Wandy ten dzień lub dwa zrobią znaczną różnicę? Przecież nie. Wszystko dzieje się w swoim przyrodzonym tempem, nie daje się pośpieszyć, przymusić. Co nagle to po diable, mówią i tu tak to właśnie wygląda. Gdy się człowiek śpieszy, to się diabeł cieszy. Pośpiech jest odwrotnością spokoju, rewersem panowania nad czasem. W pośpiechu to czas panuje nad nami i to odwrócenie natury jest w ludowej tradycji postrzegane jako złe, diabelskie.
Przyjeżdżam ze świata niepokoju, świata, w którym czas panuje niepodzielnie nad ludźmi, a oni bez zastanowienia wypełniają wszystkie jego nakazy. Przyjeżdżam i czuję, jakbym spadała, jakby ktoś usunął mi spod stóp kalendarz, na którym leciałam przez dni z zegarkiem w ręku, pilnując mijających godzin z aptekarską precyzją, tak dokładnie, że mijały doskonale „spędzone”, przegonione, spożytkowane. Teraz, gdy wpadam w świat „już jestem” lecę w przepaść, bo czuję, że tracę kontrolę, do której przyzwyczaiło mnie chodzenie w kieracie czasu.
Trudne to doświadczenie. Pierwsze dni nie chcą się poprawnie „zalogować”, towarzyszy mi nieustanne FOMO (fear of missing out) – choroba smartfonowa. Nieustannie sprawdzam media, te społecznościowe i te zwykłe, by nie wydarzyło się nic, co mogłoby mnie ominąć. Może jakiś nowy konkurs, szansa na stypendium, może premiera, na której powinnam być, może urodziny kogoś, komu chcę koniecznie złożyć życzenia, może wiadomość od kogoś na kogo czekam, może jakaś „amba” środowiskowa, która byłaby dobrym materiałem na felieton, może koniec wojny, może załamanie pogody, może… może… może… ręka odruchowo sięga po studnię bez dna opakowaną w szkiełko z jabłkiem. Czuję, jak to robi mi źle, czuję wyrzuty dopaminy, gdy znajdę coś ciekawego i spadki nastroju, gdy mimo skrolowania nic godnego uwagi nie chce się uparcie pokazać. Może za chwilę? Wyskoczy jak podgrzybek? Kto szukał grzybów ten wie, jaki to jest strzał dopaminowy. A prawdziwek? Mniam! Jestem więc na ciągłym głodzie, w ciągłym grzybobraniu, przyklejona z prokrastynacji, z nerwów, z nudów do ekranu telefonu.
A tu nagle za oknem ona. Kaśka. Rzucam komórkę i wybiegam na zewnątrz pogrążyć się w obserwacji. Widzę, jak idzie, a obok niej jej pan. Pan od Kaśki nawet nie usiłuje tłumaczyć się Wandzie z tygodniowego spóźnienia tylko uśmiecha się do niej, po czym zwraca się do Kaśki: „wio! Na pole, wiesz gdzie?”. I koń idzie. Bo wie gdzie. Już tam był nie raz i trawa tam była bardzo smaczna, podobnie jak młode żywo zielone malinowe listki.
Kaśka pracuje, ciągnie pług i rozmyśla o czekających ją przysmakach, których nikt nie będzie jej żałował, może myśli też o czekającej ją czterokilometrowej drodze do domu, przecież konia nikt nie zapakuje na przyczepkę. Koń wszędzie musi dojść sam, swoim wolnym końskim krokiem.
Patrzę i patrzę jak Kaśka ryje spragnioną powietrza ziemię i myślę, że to gapienie się jest marnotrawstwem. Ile mogłabym w tym czasie przeczytać! Ile się dowiedzieć, w ilu rzeczach zyskać wprawę, wiedzę. Ile wymyślić lub napisać.
Pan idzie za koniem, koń idzie przed panem, Wanda za nimi. I tyle. Nie dzieje się nic. Nikt nie rozmawia, nie ma o czym. Nikt nie czuje ciężaru ciszy. Wypełnia ją miarowy ruch i śpiew ptaków. Wypełnia ją lejące się z nieba światło maja. Może też wypełniają ją trochę wizje ogrodu, który po zaoraniu zostanie obsiany, a potem pomalutku aż do jesieni będzie wydawał plon.
Czemu to wszystko idzie tak wolno – krzyczy mój zegarek? Czemu nie da się tego przyspieszyć – denerwuje się kalendarz? Przecież takie kroczenie za idącym spokojnie koniem to czyste marnotrawstwo!
Tak. A co dopiero gapienie się na to! To już jest marnotrawstwo czystej wody, marnotrawstwo w swojej istocie. Uwiera mnie, jak nierozchodzone buty, jak chropowaty materiał dyskomfort marnotrawstwa.
Widzę w panu „już jestem” swojego mistrza i myślę, ile ja się jeszcze muszę nauczyć, żeby dobrze marnować czas? W końcu życie to jedno wielkie marnowanie czasu, a my nie chcemy w to uwierzyć i wciąż wymyślamy rzeczy, do których moglibyśmy się śpieszyć. Gdzie ci tak śpieszno, pyta Kaśka, chyba do śmierci? W marnotrawstwie czas znika, musi niechętnie abdykować, oddać nam z powrotem władzę, której odzyskania my tak naprawdę strasznie się boimy. Boimy się, że bez jego stalowych ram wszystko straci znaczenie, zostaniemy sami z poczuciem, że lecimy w dół w nieznane. Tymczasem to właśnie nie jest nieznane, to jest to znane, bo pierwotne, które wyłania się w chwilach, gdy nie robimy absolutnie nic, do niczego nie dążymy, nic nie mamy w planach.
Spójrzcie na zwierzęta, z których przecież pochodzimy – czy one boją się „nieznanej” bezczynności? „Już jestem” mówią do siebie, gdy się budzą i są, trwają w istnieniu uparcie cały dzień, aż do zaśnięcia.
Po paru dniach walki z marnotrawstwem poddaję się pokornie, odkładam telefon i zaczynam się gapić. Gapię się na lecące w równie nieznaną dal chmury, nie boję się, nie przewiduję, nie planuję, nie myślę. Oddycham głęboko.
Już jestem.
Małgorzata Maciejewska