Felietony

Miś

| 7 minut czytania | 249 odsłon

Mam kolegę aktora, który opowiedział mi pewną historię. Mój kolega jak kot chodzi własnymi ścieżkami. Powiedział, że od pół roku chodzi na terapię i bardzo cieszy go to nowe odkrycie. 

Najpierw opowiedział, jak poznał terapeutę, o pierwszych sesjach, podczas których czuł jak spada z niego niewidoczny pancerz, który nosił przez całe dziesięciolecia na sobie. Z błyskiem w oku właściwym neoficie, ale i z właściwym sobie poczuciem humoru przedstawił mi tę historię: 

—Mój terapeuta dawał mi różne zadania. Zaczęło się od tego, że miałem codziennie rano tuż po przebudzeniu zapisywać w notatniku swoje myśli. Bez cenzury. Pół godziny codziennego pisania. Każdą, najmniejszą myśl. Nie sądziłem, że mam takie myśli. Niby o tym wiesz, że masz chaos w głowie, ale jak to zapisujesz, to przybiera to zupełnie inny obraz. Czasem bardzo to było śmieszne, innym razem trochę przerażające, a czasem potwornie smutne. Zacząłem z tego korzystać w aktorstwie. To były takie monologi wewnętrzne. Dla mnie żadna nowość, pisałem takie monologi wewnętrzne postaci, jak pracowałem z Krystianem Lupą, ale nie codziennie. Ten codzienny przymus zapisywania, który stał się rutyną miał różne fazy. W pewnym momencie poczułem, jakbym już był zupełnie wypluty, pusty. Że nie mam nic więcej do zapisania, nic więcej do powiedzenia. Wtedy zacząłem zapisywać sny. I to było chyba najciekawsze. Czasem niestety po obudzeniu wszystko zapominałem. Ale zdarzało się, że niektóre sny pamiętałem bardzo dokładnie. Niektóre z nich się powtarzały i był ciąg dalszy. Czasem zdarzało mi się czekać cały dzień do wieczora, żeby znów wrócić do jakiegoś  snu i dowiedzieć się, co było dalej. 

Po jakimś czasie terapeuta dał mi kolejne zadanie. Powiedział, żebym pojechał do dużego sklepu z zabawkami i wybrał zabawkę dla siebie. Na początku myślałem, że żartuje. Ale nie. Powiedział, że porozmawiamy o tym, jak wybiorę i kupię jakąś zabawkę dla siebie. Niechętnie zgodziłem się. Myślałem, że to ćwiczenie z pisania było czymś z innego porządku, czymś gdzie mogłem dać coś z siebie. A co niby ma sprawić kupienie sobie jakiejś zabawki? Byłem sceptyczny. Pomyślałem, że to dziecinne. Nie jestem dzieckiem. Jasne, mam jakieś wewnętrzne dziecko, ale to co innego. Nie ma w tym dosłowności. Ja w sklepie z zabawkami? Nie widzę tego. Przez tydzień to odwlekałem. W końcu wsiadłem do samochodu i pojechałem do największego sklepu z zabawkami w Warszawie. Do słynnego Smyka. Podchodzę do wejścia. Waham się. No nie, co ja tu robię? Ja pierdolę, co ja dzieciak jestem? Zawsze mogę udawać, że kupuję zabawkę dla mojej córki. Ale ona już wyrosła z takich zabawek. Jest już nastolatką. Poczułem, jakbym grał rolę jakiegoś creepola. Który wstydzi się wejść do sklepu z zabawkami, bo go ktoś tam przyłapie albo weźmie za jakiegoś zboczeńca. Wchodzę, jak gdyby nigdy nic. No przecież jestem aktorem, mogę to zagrać, tę pewność siebie. Przechodzę obok półek z dziecięcymi ubrankami, grami, zabawkami, które wydają jakieś dziwne dźwięki. Czuję, jakbym był w jakimś lesie, w którym odezwały się ptaki i zwierzęta, i wydały z siebie dźwięki w wysokich tonacjach. Jezu, zaraz zwariuję, pomyślałem. A jak się natknę na kogoś znajomego? Albo ktoś mnie rozpozna? A to pan, widziałam pana w serialu, no jaki on miał tytuł? Albo ktoś mnie pomyli z jakimś znanym aktorem, co przecież mi się już wielokrotnie zdarzało? Zaciskam zęby i wchodzę na pierwsze piętro. I jakbym wszedł do ogromnego zoo. Same pluszaki. Małpy, koty, słonie, żyrafy i wielkie misie. Co ja tu robię? Przeciskam się między półkami, na których nieruchomo siedzą wielkie pluszaki i włącza mi się instynkt samozachowawczy, który mi podpowiada: uciekaj, teraz! Jakaś kobieta z dzieckiem dziwnie na mnie patrzy. Mam wrażenie, że jej dziecko, które też na mnie patrzy, zaraz się rozpłacze. Nagle zza wysokiej półki z lalkami wyłania się uśmiechnięta pracownica Smyka. I pyta, czy mi w czymś pomóc. Chcę ją zapytać, gdzie jest najbliższe wyjście awaryjne, ale bełkoczę coś w rodzaju: nie trzeba, ja się tylko rozglądam. Pani spogląda na mnie dziwnym wzrokiem. To rozglądanie się w sklepie z zabawkami brzmi podejrzanie. Bo niby za czym może się rozglądać dorosły facet na piętrze, gdzie są same pluszaki? Na szczęście pani po chwili odchodzi. Powoli ruszam za nią do wyjścia i nagle potrącam jakiegoś wielkiego pluszaka, siedzącego na półce, który spada za mną na podłogę. Odwracam się, patrzę – wielki miś. Nawet nie myśl sobie, że cię wezmę – mówię do niego. Po chwili podnoszę go z zamiarem odłożenia na półkę, ale wtedy zauważam jego wielkie ślepia. Bezczelnie się na mnie gapi. Nie, nie nie, nie masz u mnie żadnych szans, misiu – znów do niego powiedziałem. A on znów na mnie łypie. Dobra – myślę, w końcu tu przyszedłem. Miałem wykonać to zadanie. Ok, wezmę sobie tego głupiego misia. Biorę go pod pachę, ale ledwo daję radę, taki jest duży. Płacę przy kasie i wsadzam go na tylne siedzenie w samochodzie. Ruszam. Zerkam przez lusterko, jak sobie siedzi. Wiozę dużego misia przez miasto, jak kierowca Ubera. Gdzie misia zawieść, na jaki adres? – pytam go złośliwie. Miś nie odpowiada. Zatrzymuję się przed domem. Patrzę czy nie ma nikogo znajomego na ulicy. Nikogo. Zabieram misia do mieszkania. Wrzucam go na fotel w przedpokoju. Niech sobie tam siedzi. Po dwóch dniach przenoszę go jednak do dużego pokoju, gdzie mam sypialnię. Kładę go na łóżku. Następnego dnia zaczynam do niego gadać. I czasem się z niego śmieję. Mam wrażenie, że on ze mnie też. Zdarzyło się, że go też przytuliłem. I się nie wstydziłem. Nawet poczułem jakieś ciepło. Jakbyśmy nawiązali jakąś specyficzną relację. Po tygodniu poczułem, jak coś we mnie pęka. Dzięki jego obecności, coś we mnie się zmieniło. Nie wiem dokładnie co, ale jakoś zaczęło być mi lepiej. Po prostu. Powiedziałem o tym terapeucie. Uśmiechnął się. Dodał, że właśnie o to chodziło. Że sama obecność tego misia sprawia, że coś się zmienia. Nawet jeśli to coś małego. Dałem misiowi imię. Albert. Po jakimś czasie terapeuta powiedział, że jak chcę to mogę Alberta komuś oddać. Nie musi być u mnie na stałe. Może jakieś dziecko się ucieszy. Odpowiedziałem, że nie oddam. Bo to moje wewnętrzne dziecko byłoby raczej zawiedzione. Może kiedyś będę gotowy – westchnął mój kolega. Zamyślił się i dodał:

—Po co ci to opowiadam? Może to dziwnie zabrzmi, ale myślę, że każdemu przydałby się taki miś. Szczególnie na początku nowego roku. Ja mam Alberta. A ty, jakiegoś masz?

—Nie, nie mam. Pokażesz mi go? – odpowiedziałem. 

Uśmiechnąłem się do niego. On do mnie też. I powiedział:

—Nie wiem co na to Albert. Muszę go zapytać.

I obiecał, że się do mnie odezwie. 

Krzysztof Szekalski

Krzysztof Szekalski