Felietony

Pisarz odchodzi

| 4 minuty czytania | 147 odsłon

Wiadomość o śmierci Martina Pollacka przyszła w tym samym czasie, co wiadomość o śmierci Davida Lyncha. Obydwoje poszukiwali tajemnicy, chociaż używali różnymi gatunków – jeden zajmował się literaturą, drugi filmem. Pollacka fascynowały dokumenty i odkrywanie tajemnic przeszłości. Lyncha fascynowała fikcja i przesuwanie granice wyobraźni. W literaturze i w filmie zostawili trwały ślad. 

Martin Pollack najpierw odważnie wybrał. Nie poszedł na studia prawnicze, jak to było w tradycji rodzinnej, tylko na filologię słowiańską. „Martin! Co to za fanaberia!” – krzywiła się babcia. Kierunek studiów wybrany przez wnuka nie mieścił się w głowie starszej pani, która wciąż opłakiwała śmierć syna nazisty. 

Młodemu Pollackowi uczenie się języka polskiego w Wiedniu nie wystarczyło, więc przyjechał do Warszawy, do miasta za żelazną kurtyną. Były czasy gomułkowskie. Wiedział, że dwadzieścia lat wcześniej, w okupowanej Warszawie, jego ojciec walczył dla Rzeszy jako gorliwy wyznawca Hitlera.  

Martin nauczył się polskiego, zajął się tłumaczeniami literatury. Rozumiał, że translacja to nie tylko szukanie zamienników słów, ale to przekładanie kodu kulturowego. Dzięki temu stał się najważniejszym tłumaczem Kapuścińskiego i otworzył reporterowi drogę do sukcesów w świecie niemieckojęzycznym. Tłumaczył, ale nie mógł przyjeżdżać do Polski, bo nie dostał wizy. Już w czasie studiów w Warszawie zwrócił uwagę Służby Bezpieczeństwa. „Co tu robi ten młody Austriak, czego szuka ten podejrzany intelektualista” – węszyli esbecy. Odnotowali, że odwiedza Żydowski Instytut Historyczny. Na dobre wrócił do Polski w latach dziewięćdziesiątych. Otworzyło się okno historii, mógł wrócić. Został korespondentem „Spiegla”. 

Pisarską sławę przyniosła mu „Śmierć w bunkrze”, w której odkrywał mroczną historię własnego ojca. Odwaga. Książka została nagrodzona Angelusem w roku 2007. Odtąd miał w Polsce wiernych czytelników i przyjaciół.  

Przeszukiwał różnojęzyczne archiwa. Kompetentnie i pracowicie. Szukał dokumentów, których lepiej byłoby nie znaleźć. Aż zobaczył twarze ofiar własnego ojca i jego „oddziału specjalnego”. Zdjęcie trupów zrobiono tuż po egzekucji, przed zasypaniem wapnem.  

Nie znosił populizmu, prowadzącego do faszyzacji i obłędu „zwykłych ludzi”. Znał ten mechanizm. Opisywał go wielokrotnie, na różnych przykładach. Był czujny. To nie spodobało się rządowi Zjednoczonej Prawicy w Polsce. Kiedy Instytut Polski w Wiedniu przejęli polscy patrioci, odmówiono mu dalszego prowadzenia spotkań autorskich z pisarzami. Strata. Przez osiem lat mogłoby się odbyć wiele spotkań. Pollack nie skarżył się. Zresztą nie wiadomo, kto na „polityce kulturalnej” ignorantów od Kaczyńskiego stracił najbardziej: czy prowadzący – czy pisarze – czy audytorium. Niepoliczalne. Nikt za to nie odpowie. 

Pollackowi nie brakowało zajęć. Jednym z nich było przewodniczenie w Szwajcarii kapitule Nagrody im. Paula Grünningera, komendanta policji, który zdecydował się na łamanie prawa, aby ratować uciekających z Austrii Żydów (pisałam o nim w felietonie „Całkowicie w duchu Paula Grünningera”). Dzięki tłumaczeniom Martina Pollacka nagrodę otrzymała nauczycielka z Podlasia, niosąca pomoc uchodźcom w puszczy. Całkowicie w duchu Martina Pollacka, który zawsze stawał po stronie słabych, wykluczonych, obojętnie czy pisał o „Kobiecie bez grobu”, czy o „Ojcobójcy”, czy o „Cesarzu Ameryki”. W zapomnianych dokumentach i w starych fotografiach potrafił znaleźć ich historie, odtworzyć „topografię pamięci” i obalić „narratywy narodowe”, które zwykle tak okrutnie obchodzą się ze słabymi. Pollack w swoim dokumentalizmie przeszkadzał sprawcom, bo upominał się o ofiary, odkrywał ich historie i tożsamość, uniemożliwiał zapomnienie krzywdy. Dokumentował historie ludzi, których losy naznaczone zostały nacjonalizmami XX wieku. Badał nasiona śmierci, semina mortis. Liczył na to, że zrozumienie historii nie pozwoli wyrosnąć im na nowo.

Zostały książki.  

Urszula Glensk

Urszula Glensk