Felietony

Sen dyrektora teatru

| 5 minut czytania | 394 odsłon

Teatr zarabiał, a nie ledwo wiązał koniec z końcem. Księgowa teatru i moja sekretarka nie musiały uprawiać ghostingu. Ja sam nie musiałem chodzić na próby generalne i wymuszać drastycznych zmian w kształcie spektakli, które mi się nie podobały. Twórcy nie byli sfrustrowani i nie widzieli we mnie tylko wroga.

Pewien dyrektor teatru zapytał aktorów, czy znają anegdotę o aktorze i wilku. Aktorzy zgodnie odpowiedzieli, że nie. Dyrektor więc opowiedział:

Etatowy aktor z teatru lalek przychodzi roztrzęsiony do dyrektora i mówi: panie dyrektorze obiecał pan, że to ja zagram Wilka w Czerwonym kapturku. A gram Myśliwego, Ptaszka w lesie i Letni wietrzyk. Miałem zagrać Wilka!

Dyrektor teatru tylko się roześmiał i powiedział do aktora: Wilkiem w tym teatrze jestem ja! 

Aktorów rozbawiła ta anegdota. A tych, których nie rozbawiła zagrali, że tak. Dyrektor lubił, jak wszyscy się śmieją z jego anegdot. A jednocześnie wiedział, że to nie do końca żart. Wiedział, że wszyscy się zaśmieją, bo dobrze znają swoje miejsce w szeregu. 

Byłem tam, z tymi aktorami i też się zaśmiałem. Wiedzieliśmy wszyscy, że uczestniczymy w pewnej grze, której reguły dokładnie znamy. 

Później zostaliśmy w tak zwanym wąskim gronie. Dyrektor, reżyser i ja. Zadowolony dyrektor ciągnął dalej i zaczął opowiadać nam swój sen:

Śniło mi się, że wszyscy aktorzy i pracownicy wszystkich działów są zadowoleni. Aktorzy nie przychodzą do mnie i nie proszą o podwyżki. Cieszy ich liczba zagranych spektakli w miesiącu, a ja a chęcią pozwalam im na rozwojową pracę poza siedzibą teatru. Śniło mi się, że organizator teatru dał mi więcej pieniędzy na kolejny sezon i nie muszę łatać dziur zwalniając paru pracowników albo obcinając budżety produkcji młodych reżyserów. W tym śnie widzowie przychodzili z chęcią na spektakle repertuarowe z klasyki światowej i na spektakle eksperymentalne. Mieliśmy scenę debiutów, a także taneczną. Spektakle jeździły na festiwale polskie i zagraniczne. Teatr zarabiał, a nie ledwo wiązał koniec z końcem. Księgowa teatru i moja sekretarka nie musiały uprawiać ghostingu. Ja sam nie musiałem chodzić na próby generalne i wymuszać drastycznych zmian w kształcie spektakli, które mi się nie podobały. Twórcy nie byli sfrustrowani i nie widzieli we mnie tylko wroga. Rozumieli, że to wszystko jest na moich barkach, i że to ja zwykle odwalam całą czarną robotę. W moim śnie byłem pierwszym dyrektorem, który nie reżyserował żadnego spektaklu we własnym teatrze, ponieważ uznał, że wynagrodzenie jakie dostaje za bycie dyrektorem jest już wystarczające. Śniłem, że nie muszę wchodzić w żadne relacje z recenzentami, a ci piszą z własnej woli rzetelne recenzje ze spektakli, które oglądali do końca. W moim teatrze ścierały się różne, czasem wykluczające się narracje i ideologie. Było miejsce dla każdego i nie był to pusty frazes. Było miejsce dla lewicowych twórców, symetrystów, a także dla tych prawicowych. I nie była to tylko utopia. 

Dyrektor wziął głęboki oddech, a tuż za widownią słychać było uporczywe brzęczenie muchy. Rozmarzony mówił dalej:

W pracy nad spektaklami, koncertami i wystawami wszyscy pracowali z szacunkiem dla innych i siebie samych, i nigdy nie przekraczali swoich kompetencji. Dyrektor nie mówił innemu twórcy, co ma robić i nie wartościował jego twórczych zamiarów na żadnym etapie pracy. Wreszcie licznie przychodzili widzowie, którym nie zawsze wszystko się podobało, ale to oni, a nie krytycy z Warszawy, byli najważniejszymi recenzentami naszej pracy. I w tym moim śnie dobrowolnie sam zrezygnowałem z prowadzenia teatru po drugiej kadencji, uznawszy, że już zrobiłem swoje. Bez cienia żalu ustąpiłem miejsca młodszym. W tym śnie nie byłem przemocowy wobec moich pracowników, bo tak naprawdę nie jestem. Byłem sprawiedliwy i ustaliłem jasne dla wszystkich zasady współpracy. A także widełki płacowe. Wszystko było transparentne. To był teatr wkluczający, to był teatr, którego chcieli ludzie. Nic nie pozostawało tylko w sferze deklaracji i życzeniowym myśleniu. Nawet jak pojawiły się konflikty, to w wyniku transparentności i braku toksycznej hierarchii, były szybko zażegnywane. To był piękny sen. Piękny sen o ludziach i teatrze. 

Piękny sen. Na pewno nie koszmar – skomentowałem. 

Wiem, o co teraz chcesz zapytać – dyrektor podniósł dłoń z uniesionym do góry wskazującym palcem, jakby chciał dokończyć ważną myśl. – Chcesz zapytać, jak jest w moim teatrze. Chciałbym, żeby tak właśnie było, jak w tym śnie. Bardzo. Może nie dałoby się spełnić wszystkiego od razu, ale gdyby choć połowę, to byłby naprawdę spory sukces. Ale to niemożliwe. Próbowałem, ale nie wyszło. Nie da się tego zmienić. Ani wszystkich uszczęśliwić. Nie da się zmienić mentalu, regulaminów, relacji władza – teatr. To wymagałoby wielu lat. Dekad. Hierarchia zawsze była i będzie. Ci młodzi ludzie chcą wszystko zmienić, ale i oni zderzą się ze ścianą. Przykro mi. Wiem, wszyscy chcemy dobrze, wszyscy chcemy nowego, wspaniałego świata. 

Dyrektor spojrzał na mnie i miał gorzki wyraz twarzy. Jakby go to istnienie hierarchii niezbyt cieszyło. Wyglądał jak olbrzymi ślimak, który musi ciągnąć na plecach wielką skorupę odpowiedzialności. I ruszył przed siebie prowadzić dalej ten swój ślimaczy trud, zostawiając za sobą widoczny ślad, jak ślimaki wypełzające na ulice tuż po burzy. 

 Krzysztof Szekalski

Krzysztof Szekalski