Dlaczego tak zdolnym osobom tak trudno przyjąć uznanie? Co takiego by się stało, gdyby scenograf uwierzył, że wykonał świetną robotę? Czy aktorka straciłaby talent, gdyby przyjęła szczery komplement?
Ostatnio była godzina czternasta i zaczęłam zbierać swoje śmieci: dwa kubki po kawie, torebkę z dupką drożdżówki, kartki scenariusza z nieczytelnymi notatkami. Na skutek pośpiechu i mojej zdarzającej się często niezdarności, na ziemię spadły mi słuchawki. No więc wczołgałam się z latarką telefonu pod widownię i znalazłam paczkę wkładów do e-papierosa, pogryzioną piłkę do rugby i klaszczące dłonie.
Nie palę, ze sportów zespołowych wykluczono mnie w podstawówce, a brawa nie należały do mnie, ale wyciągnęłam znaleziska, a nuż znajdzie się właściciel. Długo nie musiałam czekać – piłkę zaraz porwał scenograf, fajki inspicjentka, ale do dłoni nikt się nie przyznawał, a niektórych wprawiły w osłupienie, dyskomfort, na twarzach malował się jawny wstręt.
Wzięłam je, takie niechciane, ostrożnie w swoje dłonie i postanowiłam przejść się po teatrze. Pukałam do biur z obawą, że może w którymś z nich ktoś nie może właśnie napisać wniosku do ministerstwa kultury albo co gorsza – wypowiedzenia z pracy. Nie chciałam w rękach trzymać przyszłości kultury albo czyjejś prywatnej osobistej, bo już z utrzymaniem swojej miałam problem. Poza tym dłonie nie ustawały w klaskaniu i zaczynał mnie ten dźwięk drażnić, więc z rosnącą desperacją próbowałam się ich pozbyć. Niestety wszystkie pracowniczki reagowały dość podobnie mówiąc, że im się nie należy, że mam sobie z tym czymś iść do aktorów, bo pewnie jakiś widz im zostawił, albo że sama mam sobie je zabrać i postawić na biurku. Tłumaczyłam, że nie mogę, bo muszę przepisać scenę, a przy takim dopingu wszystko spartolę. Rozumiały, kiwały głową współczująco i odchodziły nie przyznając się do sieroty. W końcu doszłam do portierni, ale tam albo mnie zignorowano albo wzięto za aktorkę, która ćwiczy z rekwizytem do horroru reżyserowanego przez dyrektora.
Nad brzegiem rzeki usiadłam i niczym Carrie I couldn’t help but wonder, kto i w jakim celu porzucił na pastwę moich niezdarnych rąk te dłonie. I dlaczego nikt nie chciał ich przygarnąć? W teatralnych magazynach na pewno znalazłoby się miejsce, a niejednego scenografa z zerowym budżetem na produkcję mogłyby tak realistyczne dłonie rozpromienić. Gdyby tylko je ujarzmić, może mogłyby też pomóc w pracowniach, bo przecież w teatrze zawsze rąk do pracy raczej brakuje, niż jest nadmiar. Kiedy oddawałam się refleksji (lub prokrastynacji, nie umiem tego rozróżniać), podszedł do mnie stary wędkarz ze łzami w oczach i wyznał, że się nie spodziewał, że bardzo mu miło. Spojrzałam na niego pytająco i zrozumiałam, że przygarnął sobie te brawa, że to dla niego dłonie teraz biły. Ani się nie obejrzałam, a poznałam historię wędkarza, który czuje się niedoceniany, a nawet rugany przez swoją żonę wegetariankę i jest zmuszony żyć w ciągłym konflikcie pod tytułem: pasja kontra miłość. Okazało się więc, że na aplauz nie wszyscy reagowali alergicznie. Wędkarz wziął sobie brawa do serca i poszedł dalej wyławiać niewinne ryby, a ja przez wstyd za stracone rzeczne życia, nie mogłam na to już patrzeć. Więc poszłam przez miasto i patrzyłam – na szczery uśmiech motorniczej tramwaju, sprzedawcy z kiosku, dziewczynki uczącej się jeździć na rowerze. Zachęcona podniosłam dłonie, tak by mogło je widzieć jak najwięcej przechodniów. Nie spodobało się to napotkanemu kundelkowi, który zaczął je tak obszczekiwać, że się z tej złości zakrztusił. Pewnie sam łaknął atencji. Wiem, bo słuchałam ostatnio podcast o niszczycielskiej sile zazdrości.
Następnego dnia pojechałam na spektakl do miasta na B., pakując wcześniej do walizki dłonie. Mimo że zawinęłam je w dresowe spodnie i ręcznik, współpasażerowie w przedziale słyszeli dźwięk klaskania dobywający się znad mojej głowy. Korzystając z aktorskiego doświadczenia osoby, która w liceum grała bryzę morską, udawałam, że sama nic nie słyszę. Normalnie bym je wyciągnęła, ale tym razem nie miałam ochoty, jechali bowiem ze mną mężczyźni w błękitnych koszulach, którzy przez całą drogę sami bili sobie brawo i miało to związek z hossą na giełdzie. W tak ciasnym przedziale nie było już więc miejsca na inne brawa. Coraz bardziej też wierzyłam, że w teatrze do którego jechałam, braw nikt nie podważy. To był mój ulubiony teatr i wielu osób też. Od razu zdradzę, że tak się nie stało. Po naprawdę świetnym przedstawieniu, podeszłam pogratulować ekipie i ostrożnie, żeby nikogo nie spłoszyć, wyciągnęłam dłonie. Jeden aktor od razu poszedł do domu, druga uznała, że gratuluję, bo się z nią przyjaźnię i śpię dziś na jej kanapie, trzeci uśmiechnął się i powiedział, że to zasługa reżyserki, a czwarty zaczął opowiadać o wczorajszym meczu siatkówki. Zaczęłam argumentować, dlaczego ten spektakl tak mnie poruszył, chciałam by mi uwierzono, ale zanim się zorientowałam, stałam sama z kieliszkiem wina w jednej ręce, i obcymi rękami w drugiej. Byłam w stuporze. Dlaczego tak zdolnym osobom tak trudno przyjąć uznanie? Co takiego by się stało, gdyby scenograf uwierzył, że wykonał świetną robotę? Czy aktorka straciłaby talent, gdyby przyjęła szczery komplement? I czemu znowu czuję się jak a. frajerka b. niekompetentna albo c. nieobiektywna widzka? Wyrzuciłam dłonie w kąt foyer i już chciałam wyjść, kiedy podeszła do mnie reżyserka przedstawienia i powiedziała: „Daria, mów wszystkim, że jestem super”[1]. Zwykle nieskora do wielkich gestów, rzuciłam się jej w ramiona i tak trwałyśmy w uścisku parę minut. Wiedziałam, że będę tak o niej mówić z radością równą tej, z którą ewidentnie były tworzone „Purpurowe gody”. Potem pokazałam reżyserce te biedne porzucone dłonie, które w klaskaniu nieco już osłabły – były jak Święty Mikołaj z hollywoodzkich produkcji, w którego jeśli się nie wierzy, traci magiczną moc. Reżyserka chyba uwierzyła, bo wzięła je w swoje ręce i skierowała w swoją stronę. Godnie przyjmowała aplauz z pełną świadomością swojego osiągnięcia i docenienem pracy, którą wykonała z zespołem w niespełna trzy dni prób. Bardzo miło było na to patrzeć. Odważyłam się zacząć mówić o elementach, które zapadły mi w pamięć, potem wymieniałyśmy się ulubionymi scenami, aż w końcu z pełną szczerością podziękowałam za tak dobry wieczór. I wszystko byłoby super, gdyby reżyserka w pewnym momencie naszej rozmowy nie wymierzyła dłoni tak, że biły dla mnie. I wtedy coś przewróciło mi się w brzuchu. Zabolały mnie oczy, serce zwolniło, nogi poderwały się do ucieczki, bo ściany i sufit foyer zaczęły drżeć. Reżyserka w mig zauważyła mój dyskomfort i powiedziała, że też tak czasem ma. Potem dodała coś błyskotliwego o paradoksie pochwały, coś że niby każdy chce, a nikt nie potrafi przyjąć, szczególnie w teatrze. Nie wiem, co mówiła dalej, bo wciąż trzymała te brawa przed moją twarzą, a z tej perspektywy wyglądały ironicznie, a nawet groźnie. Była w nich jakaś niecierpliwość i zarazem gotowość do wytknięcia palcem każdej mojej porażki. Nie wytrzymałam i pod pretekstem potrzeby fizjologicznej udałam się do łazienki. Tam ukoiła mnie zimna woda i słaba recenzja, do której czasem wracam, kiedy boję się, że jest mi za dobrze. Stamtąd w końcu przestałam słyszeć dłonie.
Daria Sobik
[1] Emilio Piech, która wyreżyserowałaś „Purpurowe gody” w Teatrze Polskim w Bydgoszczy, jesteś super.