Felietony

To nie drzewa zagrażają ludziom

| 6 minut czytania | 153 odsłon

Przedwiośnie przyspieszyło ścinanie drzew. Barbarzyńcy musieli zdążyć przed ptakami. Przed przepisami, chroniącymi ptaki w okresie lęgowym. Po 1 marca wycięcie drzewa jest trudniejsze, chociaż też możliwe. 

Gdzie nie pojechałam, tam widziałam tylko wycinkę. Niestety, nie w teatrze, tylko w naturze. 

Najpierw na trasie prowadzącej do Sobótki (miejscowości oddalonej trzydzieści  kilometrów od Wrocławia). Do niedawna po dwóch stronach drogi do świętej góry stały wielkie topole. Miały rozłożyste korony i pnie o dwumetrowych średnicach. Rosły od czasów niemieckich, równo posadzone. Monumentalne. Próbowałam interweniować. 

– To drzewa obcogatunkowe! „Drogi polskie” je wycinają – usłyszałam w starostwie. 

Acha! Dziwię się swojemu zdziwieniu. Obcy gatunek – z zasady jest w Polsce niepożądany. 

Gigantycznie pnie, zmienione w kłody drewna, zostały równo poukładane na poboczu. Leżały krótko, zaledwie kilka dni. Cena metra przestrzennego drewna opałowego to trzysta złotych. Jedna topola – trzy kubiki. Dolnośląska Służba Dróg i Kolei wycina chętnie. W okolicy Sobótki na chwilę przed „ochroną lęgową” ptaków zniknęło ponad sto takich topoli.   

– Te drzewa zagrażają ludziom. Co jest ważniejsze człowiek czy drzewo? – to też usłyszałam. Pani miała gotowe odpowiedzi, które zamykają usta. Fałszywa opozycja. Topole rosły na poboczu, kilkanaście metrów od jedni. Wcześniej widziałam na tej drodze konary połamane przez wichury. Nie sięgały asfaltu. 

„Drzewa-zabójcy” – to jeden z naszych narratywów narodowych. Podobnie jak w latach dziewięćdziesiątych lud głosił, że „pierwszy milion trzeba ukraść” (niektórzy wzięli sobie to do serca). „Drzewa nie mogą rosnąć przy drodze” – orzekł Hołowczyc. Bo to drzewa pędzą na kierowcę ponad sto na godzinę. Do topoli też przykleił się stereotyp, że to drzewo nic nie warte, kruche. Dendrolodzy twierdzą co innego, czego przykładem jest dyskusja wokół Odolanki – okazu z ulicy Werneńczyka w Warszawie.     

Drewno z topoli ściętych przed Sobótką zabrano szybko, ale kilka kilometrów dalej od paru miesięcy stoi wrak srebrnego samochodu. Trochę go ubywa, robi się coraz bardziej szczerbaty. Rozbierany jest po kawałku, ale stoi. Akurat przy tym odcinku drogi rosną rachityczne drzewa, posadzone kilkanaście lat temu. Powykrzywiane i poobgryzane. Nigdy nie dorosną do rozmiaru tych ściętych przedwojennych wielkoludów – wielkodrzew.

Na wszystko są oczywiście zgody i papiery. Także na to osiemdziesięcioletnie drzewo na ulicy Pałacowej w Sobótce, które było wyjątkowym okazem dendrologicznym. Każdy ogród botaniczny na świecie szczyciłby się takim soliterem świerka Brewery. Wątpię, czy gdziekolwiek w Polsce rośnie jeszcze tak ogromna Brewera. W naszym klimacie ten gatunek potrzebuje trzydziestu lat na osiągnięcie zaledwie pięciu metrów wysokości. Świerk miał stożkową koronę i rozłożyste konary z długimi zwisającymi gałązkami. Był jak z bajki. Siedziałam przy ściętym pniu i liczyłam. Minimum osiemdziesiąt lat. Rósł na granicy płotu. Właściciel działki szybko zasypał drobnymi kamieniami ścięty pień. Miał papier. I kolegów z gminy. 

Ale we Wrocławiu, mieście o ambicjach metropolii, nie inaczej traktuje się stare drzewa. 

Łatwo napisać historię znikania. Zaczęło się w połowie lat dziewięćdziesiątych, gdy Dominikanie wycięli ogromne lipy, które rosły przy „ich” gotyckim kościele. Ale wtedy było we Wrocławiu jeszcze wiele przedwojennych gigantycznych drzew. Na placu Bema stało takie, którego objęcie wymagało połączenia rąk sześciu osób. W głębokich bruzdach jego kory mieściła się dłoń. 

Potem Aleja Wiśniowa i ścięcie wyrastających nad jezdnię platanowych konarów. Przed wojną, w Breslau, sadziło je Towarzystwo Upiększania Miasta. Prezydent Dudkiewicz wypuścił ludzi z piłą. Wtedy po raz pierwszy zobaczyłam drzewa-inwalidów. Bez rąk, bez nóg, szkielety. Wkrótce platany zaczęły chorować, usychały, łamały się kolejne gałęzie i konary. Teraz zamiast platanowej alei są kikuty, a między nimi chaotycznie dosadzone nowe drzewka. 

Ostatnio zniszczono ostatnie starą lipę, która rosła przy ulicy Nożowniczej. Przy płocie parkingu uniwersyteckiego. Nikomu nie wadziła. Straciła konary, oprócz jednego bocznego. Nawet jeśli ta lipa nie zostanie do końca ścięta, to tak została zachwiania równowaga fizyczna tego drzewa. Przechyli się jeszcze bardziej. Będzie papier, że zagraża. 

Zimą pilnie obserwuję drzewa we Wrocławiu. Z wyjątkiem nielicznych są przycinane tak, aby ograniczyć ich rozłożystość. Polityka „minimalizmu” dendrologicznego. Myślałam, że to choroba wszystkich polskich miast. Ale nie. Zdziwiłam się, gdy w Kołobrzegu zobaczyłam lipy-giganty, stojące tuż przy jezdni. Niemieckie aleje drzew zostały zachowane. Wiatr od morza ich nie obala. Ale w Kołobrzegu nikt dręczy tych drzew piłą. Rosną od prawie stu lat, konary rozwijają się zgodnie z rozkładem sił fizyki. Najmłodsze gałązki idą wysoko ku niebu. Pokrój mają jak z obrazków. I stoją.   

Szkoda, że prezydent mojego miasta – zamiast do Collegium Humanum – nie jeździł do Kołobrzegu. 

Łacińskie przysłowie mówi, że „starzec sadzi drzewa, które mają służyć drugiemu pokoleniu”. Nic nie mówi o tym, co się dzieje, kiedy „drugie pokolenie” ma drzewa za nic i chętnie krzyczy, że drzewa są zagrożeniem. I wybiera piły i pieniądze.    

Urszula Glensk

Urszula Glensk