Felietony

Turystyka teatralna

| 5 minut czytania | 1175 odsłon

Ile dzieli teatralne miasto powiatowe od dużego ośrodka akademickiego? Ile od Stolicy? Ile potrzebują mieszkańcy powiatu czasu, by dostać się na przykład do swojego teatru? Czy zdążą wrócić ostatnim autobusem?

Powiedzieć, że teatr bawiąc uczy, a ucząc – bawi, to jak nic nie powiedzieć. Teatr jest nieocenionym źródłem doznań, sposobów na poznanie siebie i bliźniego, rezerwuarem wzruszeń, miejscem intelektualnej szermierki pomiędzy ideami, wuefem dla mózgu, szlachetną rozrywką, ośrodkiem krzewienia wspólnoty, wszechnicą wiedzy i laboratorium nowej humanistyki. 

To wszystko wiedziałam lub miałam się rychło tego dowiedzieć, gdy jakieś dwadzieścia lat temu zaczynałam bawić się w teatr (epizodu, gdy jako sześciolatka założyłam z siostrą „Teatrzyk Orzeszek” nie liczę, był to teatr amatorski, choć wizjonerski – bo wymyślony przez osobę, która nigdy w żadnym nie była). 

Czego nie wiedziałam, a nawet się nie domyślałam, to istnienia kolejnego plusa na koncie teatru – a mianowicie atrakcyjnego w swym potencjale zjawiska turystyki teatralnej. 

Kotlina Kłodzka, Góry Sowie, Sudety, Karkonosze, Ślęża, Świdnica, Szczawno-Zdrój to tylko niewielka próbka atrakcji, jakie czekają na nas w okolicach jednego z najbardziej legendarnych teatrów prowincjonalnych w Polsce, czyli Teatru im. Jerzego Szaniawskiego w Wałbrzychu („prowincjonalny” to nie jest obraźliwy przymiotnik, uważam, że należy go zrehabilitować, podobnie jak polską prowincję). Koło równie modnego i znanego na cały kraj Teatru im. Stefana Żeromskiego w Kielcach możemy zobaczyć Łysą Górę, Oblęgorek (Pałacyk Henryka Sienkiewicza), Góry Świętokrzyskie, Grodową i święte miejsce Słowian czy nawet Gagaty Sołtykowskie z widocznymi do dziś śladami dinozaurów! 

Wraz z kolejnymi miejscami na teatralnej mapie Polski, w których przychodzi mi pracować, a więc i mieszkać przez dłuższy czas, lista atrakcji wciąż się wydłuża, miejsca odwiedzone odciskają się w głowie i na kliszy, a podziw dla naszego cudnego spłachetka ziemi nad Wisłą rośnie, jak ciasto na jagodzianki. 

Ostatnio na przykład miałam okazję wybrać się na jednodniową wycieczkę do Słupska. Gdzie jest ten Słupsk? Zapytają niektórzy. Czy nad morzem? Ja do tej pory też nie wiedziałam, poczułam bardzo mocno, gdzie on jest, jadąc swoim autkiem na premierę „Na borg” w oszalałej burzy z gradobiciem (tej samej, która zmiotła żuraw do morza w gdyńskim porcie). Droga z Warszawy początkowo wiodła miłą i prostą jak strzała autostradą A1, by gdzieś za Bydgoszczą niespodziewanie zmienić się w przepiękną ścieżkę wijącą się przez góry, lasy i przełęcze okolic Borów Tucholskich, obrośniętą dla urody ciasno rosnącymi przydrożnymi drzewami, pamiętającymi zapewne poprzednich mieszkańców tych ziem. Przydrożne to może za wiele powiedziane, ku mojemu i jadących z przeciwka tirów zdziwieniu, drzewa wyrastały sobie nieraz wprost z kruszącego się po bokach owej ścieżki, asfaltu. Wrażenia z gradobicia na tak pięknej trasie – niezapomniane. 

Gdy dotarłam, piętnaście minut przed rozpoczęciem spektaklu, na który jechałam te sześć godzin, całowałam słupską ziemię, że już dojechałam i mogłam wreszcie wysiąść z auta. 

I znów! Same cuda dookoła! Słupsk okazał się pięknym miastem, z uroczymi kamieniczkami, Basztą Czarownic, a nawet muzeum z kolekcją dzieł Witkacego!

Nie mogłam zostać dłużej, moje zwiedzanie skończyło się więc na obowiązkowym dla szczura lądowego, obejrzeniu morza przybijającego do świecącej złotym piaskiem plaży w pobliskiej Ustce. 

Wracałam kolejne sześć godzin do naszej Stolicy, która dla wygody jest umieszczona w samym środku Polski i pomyślałam sobie, jakie ja mam szczęście, że właśnie w taki sposób mogę pracować. Że jeżdżę po całym naszym kraju, w miejsca, do których zapewne w innym życiu bym nie pojechała, wszędzie poznając najsmaczniejsze i najpiękniejsze zakątki, lokalne atrakcje, nawet takie jak ta zarośnięta drzewami droga. 

Może, pomyślałam przegryzając rybę upolowaną w Ustce, może każdy powinien po szkole teatralnej zrobić taki tour po prowincjonalnych polskich teatrach? Może należałoby wręcz taki objazd zalecać wszystkim, nie wiem… politykom? Aktywistom? Może w ogóle wszystkim? Każdy mógłby zobaczyć na przykład: ile dzieli teatralne miasto powiatowe od dużego ośrodka akademickiego? Ile od Stolicy? Ile potrzebują mieszkańcy powiatu czasu, by dostać się na przykład do swojego teatru? Czy zdążą wrócić ostatnim autobusem? Czy są dostępne drogi, pociągi, połączenia, by utrzymanie przy kulturalnym życiu powiatowych odbiorców kultury było w ogóle możliwe? 

Coś nas to chyba za mało wszystkich obchodzi. Szczególnie tych, co do dwudziestu różnorodnych teatrów mają prawie na piechotę. Może niech taki poseł, taka posłanka pomyśli, by oprócz dotacji na finansowanie działalności teatrów, zapewnić też do nich dojazd? A przy okazji niektórzy, mniej zainteresowani Melpomeną, dojadą też do lekarza, na targ, czy do sklepu? 

Jadąc dalej poniemieckimi dróżkami z drzewami głaszczącymi mnie przymilnie po masce samochodu pomyślałam sobie, a gdyby to była taka ogólnopolska akcja? „Bilet do kultury”, w której każdy, kto kupiłby bilet do teatru miałby prawo do niego dojechać za darmo komunikacją zbiorową?

Turystyka teatralna stałaby się nagle sposobem na życie! Każdy dowiedziałby się, że memiczny Szczecin istnieje! A i ma nawet świetny teatr! Można by z premiery w Wałbrzychu pojechać na spektakl do Kielc, a z Kielc do Lublina, a z Lublina do Białegostoku, a z Białegostoku, gdzie oczy poniosą!

Koszt dla państwa? Niewielki. Iluż jest teatromanów w Polsce. A jakie korzyści! Pełne sale teatralne w każdym mieście, ożywienie lokalnej turystyki, no i najważniejsze, zbliżenie się do tej naszej pięknej polskiej zapomnianej prowincji. 

Oddaję pomysł na wolnej licencji! Nie krępujcie się. Tylko brać!

Małgorzata Maciejewska

Małgorzata Maciejewska