Nigdy, przenigdy w żadnym teatrze, na żadnym wydarzeniu w Polsce nie spotkałem się z tak klarowną, przyjazną umową. Co więcej, za każdym razem, czytając umowę, czułem się, jak podejrzany o przestępstwa, jakie zamierzam świadomie popełnić przeciw organizatorom, przeciw teatrom, a oni wiedzą, widzą, patrzą na mnie i dlatego tak się zabezpieczają surowymi zapisami w umowach.
Nie mogłem uwierzyć. Przeczytałem kilkakrotnie, a potem upewniałem się z nieustępującym niedowierzaniem, czy to już wszystko? To już cała umowa? Tylko półtorej strony dużą czcionką? Bez żadnych gróźb pod moim adresem, przewidzianych kar oraz wyszczególnienia rzeczy, które teatr może zrobić z moją sztuką, jeśli zechce? Jestem przyzwyczajony do tego, że w umowie jestem traktowany, jak potencjalny przestępca, kłamca, oszust, złodziej i chciwiec, i że większość punktów jest o tym, jakie prawa ma teatr, a jakich nie mam ja.
Tak, to jest cała umowa – dziwi się, że się dziwię koordynator festiwalu w Ankarze, w Turcji. Na którego zamówienie pisałem krótką sztukę dla ankarskiego Teatru Miejskiego.
Cała ta umowa zawiera jedenaście dość krótkich punktów. Pierwszy punkt mówi o tym, że wszelkie prawa autorskie do tekstu ma jego autor, który udziela teatrowi licencji na określoną i zapisaną tu liczbę przedstawień. W następnym punkcie jest mowa o tym, że nikt nie będzie dokonywał żadnych zmian w tekście bez pisemnej zgody autora. Wszelkie zmiany dokonane za zgodą autora, staną się wyłączną własnością autora – głosi kolejny punkt.
Po wyraźnym i dokładnym wpisie dotyczącym zapłaty za pracę autora następuje opis, jak i gdzie będzie umieszczane nazwisko autora sztuki, a mianowicie we wszystkich materiałach promocyjnych, reklamach, programach „czcionką o wielkości nie mniejszej niż pięćdziesiąt procent tytułu”.
Kolejne punkty mówią o tym, że producent nie będzie posługiwał się żadnym fragmentem sztuki, ani w formie audio, ani wideo, ani żadnej innej bez wyraźnej zgody autora. Następnie mowa jest o tym, że autor sztuki może uczestniczyć we wszystkich przedstawieniach bezpłatnie i za każdym razem, kiedy zechce, przysługują mu dwa bezpłatne bilety. Kolejny, że producent pokrywa wszystkie koszty przejazdów autora do Ankary oraz zakwaterowania przez cały okres prób. Ostatni punkt mówi o tym, że umowa może być zmieniona tylko za zgodą obu stron. I tyle.
Nigdy, przenigdy w żadnym teatrze, na żadnym wydarzeniu w Polsce nie spotkałem się z tak klarowną, przyjazną umową. Co więcej, za każdym razem, czytając umowę, czułem się, jak podejrzany o przestępstwa, jakie zamierzam świadomie popełnić przeciw organizatorom, przeciw teatrom, a oni wiedzą, widzą, patrzą na mnie i dlatego tak się zabezpieczają surowymi zapisami w umowach.
Powyciągałem sobie z szuflady różne umowy, jakie podpisywałem, żeby je porównać z tą turecką.
I one się na przykład zaczynają od tego, że „twórca oświadcza, że wykona Dzieło osobiście, z najwyższą starannością”.
Od razu się czuję podejrzany. Co więcej, od razu przegrany. Wyobrażam sobie sprawę sądową, podczas której zostaje mi dowiedzione, że staranność, z jaką tworzyłem Dzieło, nie była najwyższa.
— Proszę bardzo! – ogłasza prokurator, wymachując plikiem kartek. – Oto tu jest sztuka napisana przez oskarżonego dla innego teatru, która jest napisana ze znacznie wyższą starannością. Na świadka powołuję eksperta od interpunkcji, który wykaże, jak niestarannie oskarżony stawiał przecinki i jak niechlujnie posługiwał się średnikami. A w tamtej sztuce, proszę bardzo, dało się? Czyli umie z wyższą starannością, tylko się nie przyłożył.
I chlas, do więzienia.
Czytam dalej te umowy. Trzeba uważnie, bo ten prawniczy żargon zakłada, że jeśli go nie kumasz, to tylko twoja wina.
„Twórca oświadcza, że Dzieło nie będzie obciążone jakimikolwiek wadami prawnymi”.
Wady prawne. Nie, że plagiat, czy coś. Jakiekolwiek wady prawne. Twórca musi znać wszystkie możliwe wady prawne, żeby zgodnie z prawdą oświadczyć, że w jego Dziele żadnej nie ma. Wiadomo, że nie zna, bo się na prawie nie zna, bo jest twórcą, a nie prawnikiem, ale podpisać musi, zakładając, że, kurde no, chyba tylko o plagiat chodzi, nie? No bo co? Ale niepewność zostaje.
Dalej wymieniane są ścisłe zobowiązania Twórcy. Do końca strony same ścisłe zobowiązania, pod karą.
„Jeśli Twórca odmówi wprowadzenia zmian wskazanych przez Teatr lub nie wprowadzi ich w terminie wskazanym przez Teatr, Teatr ma prawo odstąpienia od umowy”.
Nawet nie zwróciłem uwagi wtedy na powyższy zapis. A groźny jest, nie? Umowa nie precyzuje, jakie zmiany w tekście może ci nakazać teatr, ale ty masz je szybko wykonać, jakiekolwiek by nie były, bo inaczej cała twoja praca na marne.
Dalej jest mowa o tym, na jakich polach eksploatacji przenoszę nieograniczone prawa do tekstu na teatr i o tym, że teatr ma prawo używać sobie tekstu, jak chce, kiedy chce, i do czego chce i nie musi mnie o tym w ogóle nigdy informować.
Następnie wymienione są wszystkie przypadki, kiedy teatr może odstąpić od umowy, czyli, że cała praca na marne. I że twórca ma prawo do dwuosobowego zaproszenia na premierę.
Nie chce mi się więcej tego przeglądać. Ten urzędniczy żargon, te groźby, to ciągłe podejrzewanie mnie o nieuczciwość przebijające z każdego niemal punktu powodują ból skóry na całym ciele. Wracam sobie do umowy z Turkami, która jest jak orzeźwiająca kąpiel dla zmęczonego umysłu.
Wczoraj gadałem z młodymi autorkami, autorami przed teatrem o umowach, których padają ofiarą. To są umowy-pajęczyny. O tyle mam lepiej, że po latach trochę umiem już te lepkie sieci dostrzegać.
Dlaczego organizatorzy projektu teatralnego podpisują z autorami umowy, w których odbierają im całkowicie prawa autorskie na zawsze albo na absurdalnie długi czas? Dlaczego to się wciąż dzieje? Po co im to?
Pamiętam, jak sam się w to złapałem na początku. Nie umiałem zrozumieć prawniczego żargonu i podpisałem. Potem dopiero ktoś mi wytłumaczył, że za stosunkowo niewielką kwotę oddałem na wieczność wszystkie prawa do tekstu. Jedyne, które mi zostało to tak zwane niezbywalne, czyli, że zawsze muszą mnie podpisać. Po co to teatrowi? Żeby, jak sztuka zejdzie z afisza, leżała sobie w teatralnym skarbcu kupionych na wieczną wyłączność sztuk? A jednak są takie umowy. Wciąż. Orientuj się, młoda dramatopisarko!
— Wiesz, ja bym wyrzucił ten punkt, ale prawnik nie pozwala – tłumaczył mi jeden dyrektor, gdy prosiłem o usunięcie punktu, który nie pozwalał mi ani na publikację sztuki nigdzie, nigdy, ani na wysłanie jej na konkurs. Kilkakrotnie miałem tego rodzaju rozmowy, które czasami się kończyły pytaniem, o co właściwie robię problem. Przecież wystarczy, że sobie zmienię tytuł, coś przestawię w tekście i już. I nikt się, panie Arturze, nie przyczepi. Ale po co? Dlaczego? Prawnicy kazali, nie przeskoczymy tego, panie Arturze.
Wyobrażam sobie te niesamowicie wysokie poprzeczki, które stawiają przed polskim teatrem prawnicy, które musimy w pocie czoła przeskakiwać, a lepiej coś pocwanić i przeczołgać się pod.
Strach rządzi. Strach przed prawnikami. Strach dyktuje te punkty w umowach. Stres i zgrzytanie zębami w każdym zdaniu. I lepiej na zimne dmuchać. Lepiej ostrzej sformułować, bardziej pogrozić, lepiej zabronić wszystkiego na wszelki wypadek.
I jak odtrutkę na ten kwas czytam sobie znów, i znów umowę z ankarskim teatrem: „1. Dramatopisarz jest twórcą i autorem chronionej prawem autorskim sztuki”.
Artur Pałyga