Chyba nie ma produkcji, w której nie pojawiłby się w dyskusji temat tej dziwnej przerwy. Co ja zrobię ze sobą przez te cztery godziny?
Zbliżamy się do przerwy. To, co zaczęte już niedługo znajdzie swój finał w premierach, oklaskach, kwiatach, recenzjach. Skończą się festiwale, spektakle i próby. Już za chwilę. Pachnie już końcem, pachnie przerwą. Wszyscy lubimy i nie lubimy te majowe i czerwcowe prace. Lubimy, bo miło jest po próbie wyjść na słoneczną ulicę, ogrzać się po przebywaniu w ciemności sali teatralnej. Nie lubimy, bo ciało ciągnie już do odpoczynku, leci na oparach i adrenalinie, wygłodniałe ruchu na powietrzu i wakacyjnej przygody. Jesteśmy jak grzeczni uczniowie, którzy poprawiają w pocie czoła oceny, by bez wyrzutów sumienia zanurzyć się w beztrosce odpoczynku.
Jeszcze tylko paręnaście razy wstaniemy rano, by dojechać na 10.00 na próbę, paręnaście razy będziemy wychodzić z pracy o 22.00, by zdążyć na ostatnie autobusy. Jeszcze tylko chwila i nadejdzie czas urlopów, sezon ogórkowy.
Póki jeszcze nie nadszedł, pracuję grzecznie w karbach maszyny teatralnej i rozmyślam sobie o innej przerwie. Przerwie, którą dobrze znają aktorzy i realizatorzy teatralni. Jest to ta ziejąca czarną pustką bezsensu dziura pomiędzy 14.00 a 18.00.
Chyba nie ma produkcji, w której nie pojawiłby się w dyskusji temat tej dziwnej przerwy. Co ja zrobię ze sobą przez te cztery godziny? Zastanawiają się realizatorzy skoszarowani w jednej z licznych noclegowni teatralnych, w mieszkaniach, pokojach, stancjach, kawalerkach, hotelach. W tym magicznym czasie, kiedy oczy szklą się od zmęczenia, a perspektywa powrotu do pracy o 18.00 pozbawia skutecznie chęci na szaleństwa – nastaje dziwny marazm kontrolowany. Pewnie każdy/każda z nas inaczej organizuje sobie ten czas. Mogę opowiedzieć o tym, jak wygląda to u mnie.
Gdy zrywam się po w różnym stopniu przespanej i nieprzespanej nocy o ósmej, by spokojnie zjeść śniadanie i wypić kawę, często myślę sobie: byle przetrwać poranną. Jako sowa z przyrodzenia wiem, że poranna jest u mnie często czasem niespełnionych możliwości. Walcząc z niedospaniem, które łapie mnie około 12.00, gdy minie pierwsza ranna adrenalina, staram się dotrwać do końca, a nawet być absolutnie profesjonalna i produktywna, obiecując sobie, że zaraz, już zaraz nastąpi „reset” dnia.
I rzeczywiście, wybija 14.00, próba się kończy, a ja pozwalam sobie opaść w stan nieważkości. Półprzytomnie idę do żabki po zakupy, robię szybki obiad, oglądam „jeden odcineczek” do obiadu ze względów higienicznych, by oczyścić mózg ze zwałów spektaklowych myśli i skojarzeń. Rzadko udaje mi się dowiedzieć, kto zabił, albo kogo uleczył tym razem Good Doctor, bo gdy tylko ostatni kęs znika z talerza zamykam komputer i zamykam oczy. Z zamkniętymi idę do łazienki poczynić konieczne ablucje i, wciąż na ślepo, namierzam rękami łóżko. Zakładam zaślepkę i zatyczki i już dryfuję spokojnie, jak najedzona foka po falach, prosto w sen.
Budzę się o 17.00 zazwyczaj zupełnie nie wiedząc, gdzie jestem. Ze zdziwieniem odkrywam, że nie jestem już w którymś z malowniczych sertralinowych snów, nie jestem nawet o dziwo we własnym domu! Witają mnie ściany przypadkowego pokoju, o przypadkowym wystroju, zbieranym najczęściej przez lata. Rozglądam się nieprzytomna i patrzę na zegarek. O cholera! Trzeba się śpieszyć! Zaraz nie zdążę na próbę. Ogarniam się, otrzepując z siebie sen w łazience za pomocą dużej ilości zimnej wody, poprawiam jakiś cień, powidok makijażu i już wybiegam na parking, na przystanek, w drogę do teatru.
Pół biedy, jeżeli droga jest krótka, jak na przykład w Wałbrzychu, gorzej, jeżeli jest długa, jak w Kielcach, wtedy mam dużo czasu, by prowadząc samochód, rozmyślać o tym, czemu znowu poszłam spać, a nie pobiegać. Czemu zanurzyłam się w objęcia Morfeusza, a nie w chlorowaną wodę basenu, który jest tak wygodnie, jakby specjalnie dla mnie, umiejscowiony zaraz koło teatru… Na tych gorzkich, pełnych samokrytyki rozmyślaniach upływa mi droga.
Dobrze, jestem już, nawet chwilkę wcześniej, nadal nie wiem, gdzie, ale jestem. Tu dygresja: nie śpijcie nigdy w dzień! Ostrzegam, następuje wtedy reset dnia, i wydaje się, że dni jest dwa razy więcej!
Chcę dowiedzieć się, gdzie jestem, więc odpalam papierosa, by się dobudzić. Dobrze, jest dobrze. Jestem w pracy. Praca przywraca mi poczucie rzeczywistości.
Wraz z upływającym czasem czuję się coraz lepiej. Niestety, najczęściej tylko ja. Reszta współpracowników słania się coraz mniej związana z przedmiotem owej pracy, półprzytomnie opierając się o powietrze. Nie wszyscy, jak widzę mieli szansę „zresetować” dzień.
Niektórzy z nas mają jeszcze dodatkowe obowiązki, są sumienniejsi w uprawianiu sportu dla zdrowia, albo też na przykład… mają dzieci.
O 21.30, gdy ja dochodzę do wyżyn swojej produktywności i mocy twórczej – mam po drugiej stronie rampy za towarzyszy bandę półżywych ze zmęczenia zombie.
Muszę zawsze płacić opiekunce, każdego wieczoru, gdy mam wieczorną próbę. Dopłacam do tego interesu – denerwuje się młody aktor, zbierając się do wyjścia o 22.00.
Nie mam żadnych znajomych, mówi aktorka, wszyscy rozchodzą się, gdy przychodzę po 23.00 na spotkania, każdy musi wstać z rana, a w weekendy i tak gram, więc nie mam już na nic siły po spektaklu.
Nie mam życia, nie mogę zmusić się do uprawiania żadnej regularnej aktywności, mówi kolejny aktor, w przerwie odbieram dzieci, a po próbie wszystko już zamknięte.
Nasze życie rodzinne nie istnieje, partner w czasie mojej przerwy jest w pracy, a po 22.00 już śpi, bo wstaje rano. Mijamy się – mówi aktorka paląc ostatniego papierosa przed wyludniającym się teatrem, nie śpieszy się, nie ma do czego, wie, że cały dom, gdy dotrze do niego, pogrążony będzie we śnie.
Wydaje mi się, że te dyskusje przybierają na sile, że temat staje się coraz bardziej palący w dobie układania work-life balance. Z historii teatru przypominam sobie, że zapis o rozbitym na dwie części dniu pracy w teatrze wziął się z czasów, gdy obowiązywała jedynie poranna próba, a po południu część zespołu grała spektakle, realizatorzy zaś spokojnie przygotowywali się na kolejny dzień. Potem, by skomasować jakoś długość procesu, by wycisnąć, jak najwięcej z ludzi w jak najkrótszym czasie powstał pomysł prób wieczornych. Skoro dają radę, to znaczy, że jest to dobre, pomyślał bóg obowiązku i poszedł odpoczywać, a dwie próby tak jakoś zostały na „święte zawsze”. Jako obyczaj, zwyczaj i specyfika pracy. Nikt nie kwestionował zastanego, bo wszyscy w tym zawodzie jesteśmy uczeni musztrą szkół teatralnych i mistrzów, żeby nie kwestionować zastanego. Tak było i tak ma być.
Czy na pewno? Wiemy, że w innych krajach obowiązują inne zasady pracy w teatrze, a nasze zwyczaje dziwią często przyjezdnych. Jak to, po co ta przerwa? Czy nie możemy pracować od 9.00 do 18.00 z godzinną przerwą na obiad? Czy nie możemy pracować krócej i wydajniej, by wieczór poświęcić na przemyślenia, inspiracje, przygotowanie do próby, albo… po prostu życie? Tak się dziwią zagraniczni artyści i my pomału zaczynamy się dziwić razem z nimi.
Zadawać sobie nie do pomyślenia kiedyś pytanie:
Po co ta przerwa?
Małgorzata Maciejewska