Przeprowadzam eksperyment poznawczy. Odzywam się do znajomych ze środowiska, o których w książce coś jest. Osoby te są w książce cytowane. Ale też dzwonię do tych, o których w książce nic nie ma, a wiem że mają swoje „historie”.
Ostatnio w środowisku teatralnym krąży pewna anegdota. Znany reżyser pyta znanego aktora: „Czytałeś tę książkę o patologii w teatrze Igi Dzieciuchowicz?” Aktor odpowiada przerażony: „Nie. A co, jest coś o mnie?” Reżyser: „Nie, o tobie nic”. Aktor oddycha z ulgą i pyta reżysera: „A o tobie?” Reżyser mówi: „O mnie też nie”. Aktor na to z uśmiechem na twarzy: „To możemy razem pracować”.
Przeprowadzam eksperyment poznawczy. Odzywam się do znajomych ze środowiska, o których w książce coś jest. Osoby te są w książce cytowane. Ale też dzwonię do tych, o których w książce nic nie ma, a wiem że mają swoje „historie”. Reakcje na treści zawarte w książce są delikatnie mówiąc „różne”. Niektóre z tych osób są zszokowane ilością przypadków. Inne są zasmucone, że teraz o polskim teatrze piszę się głównie w kontekście przemocy. Jeszcze inne mówią, że książki nie czytały, ale że będą. A niektórzy nie zamierzają czytać.
Reżyser, cytowany w książce, podejmuje ze mną poważną rozmowę na temat osób, o których Dzieciuchowicz pisze. Rozmawiamy cały wieczór, analizując treści z książki. Zastanawiamy się, czy ta publikacja coś rzeczywiście zmieni. Reżyser jest przekonany, że tak. Nigdy wcześniej tyle osób nie wypowiedziało się pod swoim imieniem i nazwiskiem odnośnie konkretnych przypadków. Szepty z garderób teatralnych i plotki kawiarniane zamieniły się w wypowiedzi podpisane nie tylko inicjałami lub zmienionymi imionami, jak wcześniej. To wypowiedzi i wyznania, których nie sposób zlekceważyć. Reżyser twierdzi, że lawina w środowisku już ruszyła i się nie zatrzyma. I że to wspaniale, że wreszcie można uwierzyć, że coś naprawdę systemowo może się zmienić. Ale czy na pewno, czy wszędzie się to dokona? – zastanawia się reżyser. Osoby, które zostały oskarżone przez wiele osób, nadal pracują w teatrach. Zastanawiam się, jak można teraz z nimi pracować? – dodaje reżyser. Rozmawiamy o teatrach na prowincji. O nich w książce właściwie nic nie ma, a znane są przypadki nadużyć. Reżyser twierdzi, że kłopot w tym, że niemal każdy teatr ma swój regulamin pracowniczy, swój własny sposób prowadzenia instytucji, innego organizatora. Stosuje się często inne praktyki, poza tym bardzo się różnią zarobki pracowników. Za tę samą główną rolę ten sam aktor potrafi dostać inną stawkę, bo zamiast na przykład w Opolu, gra w Krakowie. W wielu teatrach nadal po macoszemu jest traktowany zespół techniczny. To nie tylko przemoc na próbach i w gabinetach, ale też innego rodzaju. I czy to się naprawdę zmieni? Jasne, teatry mają różne budżety, swoje ograniczenia, ale czasem te różnice w zarobkach są nie do zaakceptowania. Reżyser dodaje też, że gdyby był dyrektorem, toby nie reżyserował w swoim teatrze, bo to przecież demoralizuje zespół. Poza tym to niezły cringe zatrudniać samego siebie i ustalać samemu sobie stawkę za reżyserię. Reżyser często się śmieje, kiedy dyrektorzy mówią, że przecież stawkę za reżyserię ustaliła im dyrektorka naczelna, a oni są tylko dyrektorami artystycznymi. Dodaje, że jest potrzeba transparentności zarobków, pilnowania praw pracowniczych, poprawy wielu rzeczy. Mówię, że skoro wie, jak to wcielić w życie, to powinien się zastanowić, czy nie zostać w przyszłości dyrektorem. Reżyser długo milczy, po czym, po namyśle odpowiada, że jednak nie mógłby. Bycie dyrektorem, to też pewne niewygodne kompromisy, to ciągła walka o zadowolenie wszystkich pracowników, poza tym to zbyt duża odpowiedzialność. Ci wszyscy pracownicy mają swoje rodziny. Często teatr to ich jedyne źródło utrzymania. Nie mógłby za to po części odpowiadać. „Poza tym – zastanawia się reżyser – czy mógłbym mieć pewność, że sam z czasem nie stanę się przemocowy wobec niektórych pracowników, kiedy będę musiał podjąć decyzję w trudnej sytuacji? Czy mogę to komukolwiek zagwarantować? Nie sądzę” – konstatuje.
Reżyserka, której nazwisko także pojawia się w książce, jest zdziwiona, że w ogóle wspomina się o niej. Twierdzi, że ta książka raczej jej nie interesuje, bo ma dość „babrania się w tym syfie”. I że zastanawia się nad intencjami autorki, co ona właściwie chciała tą publikacją osiągnąć. Według niej to jeszcze bardziej spolaryzuje środowisko, już i tak od lat podzielone. Na końcu dodaje, że szkoda, że nikt do niej nie zadzwonił i nie poprosił jej o wypowiedź. Mogłaby sporo dobrego powiedzieć o osobie, którą się atakuje w książce i uważa za stricte przemocową. Twierdzi, że ona nie doświadczyła przemocy we współpracy z tą dyrektorską osobą. I że warto czasem posłuchać drugiej strony. Odpowiadam, że przecież dwie strony zostały wysłuchane. Ale do mnie nikt nie dzwonił, przypomina reżyserka.
Dzwonię do aktora, który twierdzi, że tę książkę czyta się jak rasowy thriller. Bo czytając, nie wiedział, o kim będzie w kolejnym rozdziale. I do końca napięcie nie spadało. O wielu przypadkach wiedział, jednak o wielu nie miał pojęcia. Z każdą przeczytaną stroną coraz szerzej otwierał oczy. Wspominamy „fuksówkę”, którą przeżyliśmy w przeszłości. On na Wydziale Lalkarskim we Wrocławiu, ja w krakowskiej AST, a wcześniej na Wydziale Lalkarskim w Białymstoku. Wspominamy aktorów, którzy prowadzili te fuksówki. Często dochodziło do przekraczania granic. Przywołujemy historie z niektórymi wykładowcami tych uczelni, którzy też ostro przeginali w swoich „metodach”. Dziś nikt z nich już nie pracuje na tych uczelniach. A więc coś się jednak zmieniło.
Przypadkowo spotykam na ulicy znajomą aktorkę, która jest też wymieniona w książce, ale nie z nazwiska. Uznaje się za ofiarę przemocy. Stoimy pod Pałacem Kultury i Nauki. Pada deszcz. Chronimy się pod zadaszeniem obok Teatru Dramatycznego, w którym jeszcze niedawno też „działy się te rzeczy”. Aktorka mówi ściszonym głosem, że woli o tym nie rozmawiać. Nie chce wracać do przeszłości, bo zbyt wiele ją to kosztowało. Najpierw była terapia, ostracyzm kolegów aktorów, „wilczy bilet” w innych teatrach, kiedy szukała pracy i tak dalej. Teraz jest bardzo dobrze, gra nie tylko w teatrze. Sporo ról w filmach, serialach. Potrafiła z tego wyjść, miała dość siły. Ale zna osoby, które musiały na nowo ułożyć sobie życie. I różnie z tym bywało. Jej udało się wytrwać w aktorstwie. Pytam ją, czy odczuwa jakiś rodzaj satysfakcji, że w książce Dzieciuchowicz jest wymieniona osoba z imienia i nazwiska, która kiedyś na próbach w teatrze „upatrzyła” ją sobie jako ofiarę. Aktorka nie odpowiada. Po chwili mówi, że to nie jest satysfakcja. Może kiedyś by ją odczuwała. Teraz jest w tym coś nienazywalnego. Sama nie wie, jak to określić. Ale to jest pozytywne odczucie. Nie chce się mścić. „Może to się nazywa sprawiedliwość?” – zastanawia się – „Nie wiem” – dodaje.
Czekamy w milczeniu, aż deszcz przestanie padać. I żegnamy się, jakbyśmy się kiedyś jeszcze mieli zobaczyć.
Krzysztof Szekalski