Portrety

Krystyna Janda. Schody do nieba

| 18 minut czytania | 1590 odsłon

O Krystynie Jandzie pisać jest trudniej. Stała się punktem odniesienia, wzorcem z Sèvres aktorstwa i postawy, ukochaną ikoną i jedną z najbardziej znienawidzonych osób publicznych. I to wszystko przebiega w jej przypadku w zasadzie bezkolizyjnie. Jest jedyna. Nie ma i nie będzie drugiej takiej Jandy. 

Pazerna i pracowita 

Dziesiątki, setki już ról. „W aktorstwie Jandy jest mistrzowska mieszanina naturalności i sztuczności” – pisała Agnieszka Osiecka. Jest dzisiaj jedyną w Polsce gwiazdą w starym stylu. Ma oddanych wielbicieli, własny teatr, silną osobowość. Osiągnęła ten status nie poprzez skandale czy nachalną autopromocję, tylko dzięki kreacjom teatralnym, telewizyjnym i filmowym.

Określenie aktorka w przypadku Krystyny Jandy od wielu lat przestało być zresztą wystarczające. Występuje na scenie, w kinie i telewizji, reżyseruje, śpiewa, pisze felietony, zabiera głos. Opublikowała kilka książek, wydała sześć płyt.

Krystyna Janda, rys. Michał Marek
Krystyna Janda, rys. Michał Marek

Jest spełnioną kobietą sukcesu, laureatką większości teatralnych i filmowych wyróżnień w Polsce, oraz najbardziej prestiżowych nagród międzynarodowych: Złotej Palmy na festiwalu w Cannes za rolę w filmie „Przesłuchanie” Ryszarda Bugajskiego, Srebrnej Muszli w San Sebastian za kreację w „Zwolnionych z życia” Waldemara Krzystka czy nagrody aktorskiej na festiwalu w Montrealu za rolę w niemieckim filmie „Laputa”. 

Niegdysiejsza gwiazda Teatru Powszechnego, od lat sama decyduje, w czym zagra, albo którą sztukę wyreżyseruje. Na przedstawienia w prowadzonych przez nią scenach – „Polonia” oraz „Och-Teatrze” trudno dostać bilety, a największą frekwencją cieszą się oczywiście spektakle z udziałem Krystyny Jandy, od nieśmiertelnej „Shirley Valentine”, poprzez „Boską!” i „Białą bluzkę”, po najnowszy, artystyczny i komercyjny sukces aktorki, monodram „My Way”. A przecież jako dyrektorka obu scen nie zaniża poziomu do typowej komercji. W „Ochu” i „Polonii” grany był zarówno nieśmiertelny „Mayday”, jak i sztuki Gorkiego, Czechowa, Witkacego. 

Stosunek Krystyny Jandy do widza najpełniej przejawia się w postawie aktorki. Z powodzeniem mogłaby cieszyć się uznaniem publiczności w Warszawie, ale podobnie jak jej wybitni poprzednicy – Modrzejewska, Zelwerowicz czy Solski, jest artystką wędrowną, ciągle w trasie, z miasta do miasta, ponieważ tak rozumie powinność aktora. Trzeba docierać do miejsc, gdzie czekają widzowie. 

Na temat fenomenu Jandy powstają prace magisterskie i rozprawy doktorskie, a o jej wyjątkowym przypadku rozpisują się dziennikarze i kulturoznawcy. Jej artystyczna biografia jest tak bogata i urozmaicona, że z łatwością można by nią obdzielić co najmniej kilkoro pierwszoligowych aktorów. Ponad osiemdziesiąt ról zagranych w teatrze, ponad pięćdziesiąt w Teatrze Telewizji, tyle samo w kinie: „Człowiek z marmuru”, „Człowiek z żelaza”, „Bez znieczulenia”, „Dyrygent” i „Tatarak” Andrzeja Wajdy, „Kochankowie mojej mamy” Radosława Piwowarskiego, „Przesłuchanie” Ryszarda Bugajskiego, „Golem” i „Wojna światów – następne stulecie” Piotra Szulkina, „Granica” Jana Rybkowskiego, „Der Grüne Vogel” (Zielony ptak) i „Mefisto” Istvána Szabó, „Espion, leve-toi” (Szpiegu, wróć) Yves’a Boisseta, „W zawieszeniu” i „Zwolnieni z życia” Waldemara Krzystka, „Stan posiadania” Krzysztofa Zanussiego, „Dekalog” Krzysztofa Kieślowskiego, „Parę osób, mały czas” Andrzeja Barańskiego, „Rewers” Borysa Lankosza, „Słodki koniec dnia” Jacka Borcucha.

Teatr. Moja droga

Krystyna Janda w teatrze zadebiutowała 25 kwietnia 1976 roku w roli Fredrowskiej Anieli w „Ślubach panieńskich”. Reżyserował jej profesor, Jan Świderski, Gustawa zagrał ówczesny mąż aktorki – Andrzej Seweryn.

Miesiąc później, 26 maja, odbyła się kolejna premiera z jej udziałem – tym razem w Teatrze Małym Andrzej Łapicki wyreżyserował „Portret Doriana Graya” Oscara Wilde’a. Zagrała rolę tytułową.

„Po kilku dziewczęcych rolach, o których krytycy pisali, że brawurowe, a sama artystka konsekwentnie skreśliła je ze swych wspomnień (Jenny w „Operze za trzy grosze” Brechta, Maud w „Dziewięćdziesiątym trzecim” Przybyszewskiej), postanowiła grać w teatrze jedynie to, co prawdziwie interesujące. Oczywiście dla niej. Większość artystów o tym marzy, ona to zrealizowała”– pisał Lech Piotrowski w „Leksykonie aktorów polskich”. I dodawał: – „W teatrze określiła się Janda jako programowa sufrażystka, zajęta na scenie przede wszystkim sprawą kobiet. Przez dłuższy czas pojawiała się z reguły w sztukach małoobsadowych, najchętniej w monodramach. „Edukacja Rity” Russella, „Z życia glist” Enquista, „Biała bluzka” Osieckiej, „Shirley Valentine” Russella, „Śmierć i dziewczyna” Dorfmana, „Kobieta zawiedziona” Beauvoir. Zespala te wszystkie teksty, pisane w różnych konwencjach i stylistykach, wspólnota tematu: to niekończąca się rozmowa o kondycji kobiety współczesnej, o jej tragediach, smutkach i życiu codziennym. Rozmowa przeprowadzona przez aktorkę przy zastosowaniu środków tak prostych, że zacierających granice pomiędzy sztuką a prawdą”.

W książce „Aktorki. Portrety” Janda wspominała: „W Teatrze Ateneum żyliśmy jeszcze wspomnieniem przedwojennego teatru. Dyrektor Warmiński pielęgnował tradycje Woszczerowicza: aktorstwo techniczne, dobre rzemiosło. W Teatrze Powszechnym już tego nie było, to była inna grupa aktorów, przede wszystkim młodych ludzi, inna też była temperatura, mniej to było koturnowe, akademickie. Kiedy trafiłam do Powszechnego, pracował tam Bronisław Pawlik, Franciszek Pieczka był najstarszy, ale prawie cała reszta to byli moi rówieśnicy. Na początku to nie był zespół gwiazdorski. „Ateneum” było gwiazdorskie, „Powszechny” nie, dopóki – za przeproszeniem – ja tam nie przyszłam. I Janusz Gajos. Mówię to również w znaczeniu negatywnym. Ale dopiero kiedy tam trafiliśmy, publiczność zrobiła z nas gwiazdy. To nie my uczyniliśmy się gwiazdami, publiczność nas wyniosła”.

Helena Modrzejewska, Danuta Wałęsowa, wzorowana na Marianne Faithfull Evelyn w telewizyjnej sztuce „Okruchy czułości”, Marlena Dietrich, Maria Callas, Monika w „Kobiecie zawiedzionej” Simone de Beauvoir, Shirley Valentine, Florence Foster Jenkins w „Boskiej!”– tyle kobiecych typów, tyle temperamentów. I tylko jeden wspólny mianownik – są to zawsze portrety fascynujące.

Janda: „Nie wiem, dlaczego wybieram tę albo inną postać. Nagle po prostu czuję, że mam coś do zagrania. Tak było na przykład ze spektaklem „Ucho, gardło, nóż”. Ja? Mam zagrać tego potwora, tę babę szaloną? Najpierw poznałam autorkę Vedranę Rudan, która siedziała w moim gabinecie, a ja nie mogłam z nią wytrzymać trzech minut, choć jednocześnie mnie fascynowała. Taki paradoks. Była okropna i wspaniała. Wiedziałam, że muszę zagrać Vedranę tak, żeby widzowie naprawdę się przejęli jej historią, wojną bałkańską, losem kobiet. Tak powstała Tonka Babić– jedna z najmocniejszych postaci, jakie zagrałam. Jest jak Matka Courage, prawda i brutalność. Podczas spektaklu non stop mówiłam „kurwa”, ale publiczności to nie przerażało.  (…) Są postaci mądrzejsze ode mnie albo głupsze. Szambelanowa w „Jowialskim” jest głupsza niewątpliwie, Florence w „Boskiej!” też. Część moich bohaterek jest obdarzona inteligencją, ale tylko życiową. Bardzo lubię grać to, co nie jest jednoznaczne. Czasami pomysł na rolę pojawia się mimochodem. Na pierwszych próbach „Boskiej!” byłam dość bezradna. Postać Florence Foster wydawała mi się daleka; niewiele o niej wiadomo – nie ma przekazów, jaka naprawdę była. Trochę zdjęć, płyty. Zastanawiałam się: jak to ubrać w pełnokrwistą rolę? Wymyśliłam, że będę miała monstrualny tyłek. Powiedziałam reżyserowi, Andrzejowi Domalikowi: „Słuchaj, musisz mi pozwolić na tę dupę, to dla mnie ważne, rodzaj podpórki”. I on to zrozumiał”.

Ochy i achy – „Och” i „Polonia” 

Pomysł na założenie prywatnego teatru narodził się nagle. W książce „Aktorki. Portrety” wspominała: „Przyjechaliśmy z polską delegacją do Brazylii. Spotkałam się z trzema tamtejszymi wielkimi aktorkami. Pytają mnie: »A ty masz swój teatr?«. Odpowiadam: »Ja? Teatr? Nie mam«. »A dlaczego? My mamy, wszystkie trzy«. Znały mnie z filmów Wajdy, przyszły zobaczyć koleżankę z innego kraju. Grałam wtedy w spektaklu, w którym miałam niemą rolę. Mówią: »Czyś ty zwariowała, taka rola, takie byle co? My byśmy w życiu takiej roli nie przyjęły. W życiu byśmy się na to nie zgodziły«. Odpowiadam: »Rozumiem, ale ja jestem zatrudniona w państwowym teatrze, to jest mój obowiązek«. »No to załóż sobie teatr«, usłyszałam. Co więcej, jedna z nich pokazała mi swój teatr. To mnie zdumiało. I właśnie wtedy, w Brazylii, po raz pierwszy zaczęła mi kiełkować myśl, że kto wie, może warto by kiedyś rzeczywiście spróbować. No, ale różne rzeczy przychodzą nam do głowy. Wróciłam z Brazylii i nie zrobiłam nic w tym kierunku. Do założenia teatru zmusiły mnie okoliczności. Odeszłam z Teatru Powszechnego w kwietniu 2004 roku. Złożyłam wymówienie w styczniu, do kwietnia wielokrotnie grałam wszystko, w czym występowałam. Grałam codziennie, bez dnia przerwy. Żegnałam się z widzami, płacząc. Na ostatnich spektaklach działy się sceny rozdzierające – tłumy ludzi, wspólne szlochanie. A potem przez cały długi rok nie dostałam żadnej propozycji zawodowej, ani jednej – ani od dyrektora teatru, ani od reżysera. Otrzymałam jedynie propozycje reżyserii i rzeczywiście wyreżyserowałam wtedy w Poznaniu „Namiętność”, a w Łodzi „Lekcje stepowania”, ale nie miałam żadnych propozycji aktorskich. Nic, ściana. A już tęskniłam bardzo do grania, postanowiłam więc, że sama wynajmę salę i coś małego zagram. Okazało się, że nie ma sali do wynajęcia, że trzeba ją kupić. Tak się zaczęło”.

Dzisiaj Teatr Polonia i Och-Teatr działają perfekcyjnie, przetrwały pandemię, publiczność przychodzi na spektakle, trudno dostać bilety, ale na sukces Janda musiała solidnie zapracować. 

„Miałam chwile wahania – bliki, mgnienia – ale szybko się uspokajałam. Nie, nie, na pewno warto było przejść przez to wszystko. Tyle cudownych rzeczy nas tutaj spotkało, spektakli i prób, przyjaźni, śmiechu, płaczu, niespodzianek. No i przede wszystkim tysiące widzów. Tego nie można zlekceważyć. Dlatego nawet gdyby się to kiedyś zawaliło, i tak było warto”. 

Kino. Wajda i reszta

Najważniejszym nazwiskiem w nie tylko filmowej biografii Jandy jest oczywiście Andrzej Wajda. To u niego zagrała w „Człowieku z marmuru” i „Człowieku z żelaza”, w „Tataraku”, „Bez znieczulenia”, w etiudzie „Człowiek z nadziei” w cyklu „Solidarność, Solidarność”, w „Dyrygencie”.

Jej Agnieszka w „Człowieku z marmuru” to rola pokoleniowa. Weszła z impetem do polskiego filmu. Trzasnęła drzwiami. I nikogo za to nie przeprosiła. Oglądany po latach „Człowiek z marmuru” niewiele się zestarzał. Dzisiaj to jednak zupełnie inne kino niż w dniu premiery. Feministyczne kino akcji: opowieść o kobiecej sile, która przeciwstawia się całemu światu. Wygrywa.

Aktorka wspominała: „To ja zaproponowałam, że zrobię gest, którym ostatecznie zaczyna się film. Ekipa była skonsternowana, ale Wajda się zgodził. W momencie, gdy zginałam rękę w łokciu i całowałam pięść, wiedziałam już, kim jestem – muszę walczyć sama przeciwko wszystkim”.

Po nakręceniu „Człowieka” reżyser tak tłumaczył oryginalny wybór obsadowy: „Dla mnie najważniejszy był sposób, w jaki paliła papierosa w oczekiwaniu na kamerę i oświetlenie. Nigdy przedtem nie widziałem takiej nerwowości. Zachwycony, zwróciłem jej na to uwagę i poprosiłem o powtórzenie tego przed kamerą. Zrobiła to z wielką precyzją. Było dla mnie jasne, że jest aktorką świadomą”.

Wajda już wtedy wiedział, że za osobowością młodej, znerwicowanej dziewczyny, kryje się wielki talent, za jej gwałtownością – skupienie i warsztatowa pewność. Aktorsko dopiero się rodziła, a charyzmę otrzymała w prezencie od losu. I tylko w kilku scenach, kiedy Agnieszka zapominała o tupecie – mierząc się ze spokojem Birkuta, albo rozmawiając z ojcem (Zdzisław Kozień) – nerwowo palony papieros Jandy wypadał jej z rąk: Agnieszka odzyskiwała spokój. A na naszych oczach rodziła się wielka aktorka.

W 1982 roku zagrała Antoninę Dziwisz w „Przesłuchaniu” Ryszarda Bugajskiego – to zdaniem wielu najwybitniejsza kobieca rola w historii polskiego kina. Oficjalna premiera filmu odbyła się w grudniu 1989 roku, siedem lat po zakończeniu zdjęć, już w nowej Polsce i po wyborach czerwcowych. Na festiwalu w Gdyni „Przesłuchanie” otrzymało nagrodę dziennikarzy i publiczności, a następnie nagrodę specjalną jury oraz wyróżnienia aktorskie dla Krystyny Jandy, Janusza Gajosa i Anny Romantowskiej. Bugajski otrzymał również Złote Grono i Don Kichota na festiwalu w Łagowie, Złotą Kaczkę „Filmu”, nagrodę Besef oraz FIPRESCI na festiwalu w Belgradzie i Srebrnego Hugona na festiwalu w Chicago. Ukoronowaniem tych wyróżnień była nagroda dla Krystyny Jandy – najlepszej aktorki MFF w Cannes w 1990 roku. 

Janda: „Nagroda w Cannes to dla aktora filmowego jakby szczyt tego, co może osiągnąć, ale z drugiej strony – niczego nie zmienia. Musisz sobie powiedzieć: spokojnie, potem trzeba będzie pracować dalej”.

Ostatnią jej wyjątkową kreacją filmową jest Maria Linde w „Słodkim końcu dnia” w reżyserii Jacka Borcucha z 2018 roku (nagroda aktorska Sundance Film Festival). Zagrała mocną kobietę, postać wpisującą się w artystyczne emploi artystki. Maria Linde czuje się na siłach żeby dać świadectwo swoim przekonaniom. Mówi głośno to, co myśli, nie boi się zarzutów o hipokryzję czy polityczną naiwność. Jest pewną siebie, silną kobietą, laureatką Nagrody Nobla, przerastającą charyzmą cały dom, włącznie z dużo młodszym, egzotycznym kochankiem. Rozziew pomiędzy deklaracjami socjalnymi i politycznymi ferowanymi przez bohaterkę Jandy, a jej prywatnym życiem, wreszcie wysokim casusem społecznym, który uosabia, jest może najciekawszą płaszczyzną tego poruszającego filmu.

My way

„My Way”, wzruszający szlagier Sinatry, wykonywali u nas i Piotr Machalica, i Zbigniew Wodecki, i Jerzy Połomski, Janda w finale spektaklu o sobie, śpiewa to inaczej. Śpiewa o drodze, jej własnej drodze, wyboistej i trudnej, chwilami okrutnej, summa summarum wspaniałej. To również podsumowanie samego spektaklu. 

Pretekstem na opowieść o jej życiu jest okrągły jubileusz – siedemdziesiąte urodziny, ale taki spektakl mógłby powstać również za dwa lata, albo osiem lat temu. Dlaczego? Bo akurat ona może sobie na to pozwolić, bez żadnych posądzeń o narcyzm i ekshibicję; może, ponieważ ma w Polsce, czy się komuś podoba, czy nie,  status zarezerwowany dla największych. 

To nie jest stand-up, chociaż forma spektaklu jest podobna, jednak w „My Way” mamy precyzyjny, wyrafinowany tekst, klasyczną aktorkę, i człowieka. Mamy Postać. Oglądając, słuchając jej – z zapartym tchem – przywoływałem w pamięci własne spotkanie, ale także dziesiątki anegdot i opowieści usłyszanych na jej temat od aktorów, ludzi z branży, a także wyczytanych w jej zapiskach, notatkach, dziennikach i wywiadach. To są opowieści o sile śmiechu, perlistego śmiechu, sile poczucia humoru załatwiającego cały świat, i wszystkiego co gorzkie. 

W finale spektaklu tonacja się zmienia, robi się poważniej. Janda mówi o świecie, który tak ceniła, a którego coraz bardziej się obawia. Wymienia kolejne przerażenia, wojny, i przemoc, wspomina o Polsce z bólem i z trwogą (polityka, ku zaskoczeniu niektórych, to jednak w tym przedstawieniu nieledwie margines). Umiera świat, który znała i kochała, znikają ludzie, o których nam opowiedziała. Nie ma Andrzeja Wajdy, Piotra Machalicy, Edwarda Kłosińskiego, tylu innych. Ona jest, wciąż jest: silna i odpowiedzialna, wie, że musi przetrwać wszystko, bo my, jej widzowie, czekamy na to. Na gwiazdę. Osiecka w „Rozmowach w tańcu”, pisząc o przyjaciółce, notowała: „Trzeba mieć świetne nogi i przekonanie o własnej niezwykłości”. To właśnie Janda. 

Łukasz Maciejewski 

*W tekście wykorzystałem fragmenty poświęconego Krystynie Jandzie eseju z mojej książki „Aktorki. Portrety” oraz  recenzji ze spektaklu „My Way”.