Pisanie o Globiszu teatralnym oznacza tyle, co strach przed pisaniem na ten temat. Pisanie ze świadomością, że na pewno się nie uda.
Zostaje trwały obraz aktora zapamiętanego. Nie w kinie, tutaj mniej miał szczęścia, ale na scenie zrobił najwięcej, trafił na najlepszych.
Teatralny portret Globisza to są opowieści o nim, czasami niedomówienia, już także legendy. Przypominają mi się słowa Teresy Budzisz-Krzyżanowskiej o rozżarzonym, rozgorączkowanym młodzieńcu, pięknym i świadomym tej urody, który naraz pojawił się w Starym Teatrze i od razu było wiadomo, nikt nie miał co do tego żadnych wątpliwości, że będzie gwiazdą legendarnej sceny. Pracował za dwóch, za trzech, pytał, był namiętny i odważny. Nie analizował, nie intelektualizował w pracy. To było namiętne, to była namiętność.
I takiego Globisza pamiętam z pierwszych teatralnych spotkań, jeszcze licealnych. Do Starego jeździłem jako licealista – na spektakle Jarockiego, ale i Bradeckiego na przykład. Wszędzie Globisz. Wszędzie był on. Zapamiętywalny. Nazywa się to charyzmą, nie wiem, co to znaczy do końca, ale Globisz to wszystko miał. Namiętna siła aktorska i wiara w siebie, wiara podbudowana wiarą kolegów i reżyserów. Wiatr w żagle. Czuł ten powiew.
Był postaciami scenicznymi, był sobą, był jedyny, a zarazem stanowił część wspaniałego wówczas zespołu. Postura, zwinność, nawet pomimo zmieniających się warunków, i głos, jedyny. Głos, którego dzisiaj nie słyszymy.
Przytulić się do Anny Dymnej
Trzydzieści lat później podziwiam Krzysztofa Globisza w „Królestwie” według scenariusza Larsa von Triera i Nielsa Vørsela w reżyserii Remigiusza Brzyka. Na scenie Starego Teatru aktor siedzi obok Anny Dymnej, półleżąc, półśpiąc. Dawnego głosu Krzysztofa Globisza prawie nie słychać, ale mamy głos inny, poudarowy, szemrzący, dosadny i delikatny zarazem. I ten głos płynie, okaleczony głos Globisza się do nas przytula. Anna Dymna nie pozwoli przyjacielowi zabłądzić, wyjść z właściwej tonacji, uciec. Ona jest, jak była i wtedy, kiedy jego głos brzmiał inaczej, kiedy ciało…
Oto przedziwna sublimacja teatralna. Spektakl nie był, nie jest wybitny – wciąż jest zresztą na afiszu – ale tę dwójkę, Annę Dymną i Krzysztofa Globisza, zapamiętałem szczególnie. Oboje nieśli światło.
Jako wykładowca Wydziału Aktorskiego w Szkole Filmowej w Łodzi na pierwszych zajęciach pytam często nowych studentów o powody, dla których wybrali właśnie aktorstwo. W połowie października zeszłego roku jedna ze studentek powiedziała mi: „Wybrałam się do Starego Teatru na „Królestwo” i zobaczyłam panią Annę Dymną i pana Krzysztofa Globisza. Jak oni byli ze sobą na scenie. Jak blisko i jakie to było magiczne. I pomyślałam, że jeżeli tego rodzaju zespołowe granie jest możliwe, to ja chcę o tym zamarzyć, zamarzyć o byciu częścią takiego świata”.
Od śmiechu do płaczu
Aktorstwo było jedynym planem. Chłopiec z Siemianowic Śląskich nie miał innych pomysłów na życie. Tylko aktorstwo, teatr, tylko Kraków.
W napisanej wspólnie z Olgą Katafiasz książce „Notatki o skubaniu roli” z 2010 roku mówił: „Ja, Krzysztof Globisz, niewiele wiem o świecie, ale gdy gram Makbeta, Hamleta, Klaudiusza, Sajetana przekazuję światu pewną wiedzę – z nią się można kłócić, nie zgadzać, dyskutować. Przynajmniej podczas tych dwóch godzin spektaklu posiadam jakąś wiedzę czy emocje – i to przynosi wielką radość”.
Po uzyskaniu dyplomu pierwszy angaż otrzymał w Teatrze Polskim we Wrocławiu. Wrocław był pierwszym teatralnym adresem Krzysztofa Globisza. Debiutował w 1980 roku w „Ameryce” według Franza Kafki w reżyserii Jerzego Grzegorzewskiego. Jako Karl Rossman wnosił do onirycznego świata Grzegorzewskiego i Kafki nutę rozbudzonej i nienasyconej witalności, którą w latach następnych będzie czarował w spektaklach Jarockiego czy Wajdy. Wrocławski okres w karierze Globisza był krótki, ale intensywny, wart odnotowania. Wszedł w zastępstwa w „Nie-Boskiej komedii” i „Śnie nocy letniej” Grzegorzewskiego. Był asystentem Wiesława Górskiego, zagrał Studenta w „Garbusie” Mrożka, wystąpił też w sztuce Jerzego Żurka „Po Hamlecie” w reżyserii Piotra Paradowskiego. Kilka miesięcy później był już w zespole Starego Teatru w Krakowie. Do dzisiaj stanowi niezbywalną część krakowskiego zespołu.
Zaczynał od roli Laertesa w „Tragicznej historii Hamleta, księcia Danii” Shakespeare’a w reżyserii Andrzeja Wajdy, ale pierwszą naprawdę wielką rolą Krzysztofa Globisza w Starym Teatrze był Segismundo w „Życie jest snem” Calderóna z 1983 roku w reżyserii Jerzego Jarockiego (wcześniej, w 1982 roku, zagrał u Jarockiego Kusiciela w krakowskiej wersji „Mordu w katedrze” Eliota). Od tego momentu aktor uznaje Jarockiego za najważniejszego nauczyciela zawodu.
„To mój mistrz, nauczył mnie moich emocji, moich myśli, także moich zwątpień. Jedyny człowiek, który potrafi okiełznać mnie na scenie. Ufam mu bezgranicznie” – mówił w 2001 roku w rozmowie z „Rzeczpospolitą”. W „Notatkach o skubaniu roli” aktor wspominał: „Kiedy robiliśmy »Życie jest snem«, jedynymi tekstami – poza takimi oczywistymi, historyczno-teatralnymi, które dostałem od Jerzego Jarockiego – były książki Viktora Frankla, jednego z wybitnych psychiatrów i psychoterapeutów ze szkoły wiedeńskiej, poświęcone wyłącznie sensowi. Jarocki zobaczył pewną zbieżność pomiędzy historią Segismunda a tym, co pisze Frankl w swoich pismach medycznych. A pisał o tym, że życie człowieka polega na dochodzeniu do pewnego sensu, każdy krok jest poszukiwaniem tożsamości i sensu naszego istnienia. Dla mnie to oznaczało, że proces edukacji Segismunda, każdy jego krok na dworze jest poszukiwaniem tożsamości, sensu pobytu na ziemi. Proces ów ma swoje etapy: pierwszy kończy się tragicznie – świadomością, że można znaleźć w sobie diabła, wyciągając wniosek z podstawowego faktu, iż jestem wolnym człowiekiem i wolno mi wszystko, na przykład mogę wyrzucić kogoś przez okno. Tragiczne nieporozumienie prowadzi do zbrodni, do zniweczenia człowieczeństwa. Jest etap drugi, czyli refleksja samoograniczenia – ograniczenie jest naszym sensem”.
Globisz i Jarocki stanowili w Starym Teatrze wymarzony duet. Wzajemne przepływy intelektualne (Jarocki) i emocjonalne (Globisz) dały rewelacyjne rezultaty chociażby w „Ślubie” Gombrowicza (genialna rola Pijaka), w „Grzebaniu” według Witkacego, „Śnie srebrnym Salomei” Słowackiego, „Trzecim akcie” według „Szewców” Witkiewicza.
Jego współpracę z Jarockim uzupełniały ważne spotkania z innymi twórcami, przede wszystkim z Andrzejem Wajdą. Zagrał w serialu telewizyjnym „Z biegiem lat, z biegiem dni…” i u boku Gérarda Depardieu i Wojciecha Pszoniaka w „Dantonie” z 1982 roku. Wajda obsadzał go również w teatrze, był Hajmonem w „Antygonie” Sofoklesa (1984) i Chananem w „Dybuku” An-skiego (1988).
Młodym aktorem o znakomitych warunkach i niepodważalnym talencie zainteresowało się kino, ale dla Globisza zawsze liczył się przede wszystkim teatr. Szybko, w stosunkowo młodym wieku, stał się swego rodzaju symbolem Starego Teatru. Grał tytułowe role w „Don Carlosie” z dramatu Friedricha Schillera w reżyserii Laco Adamika (1984) oraz w „Don Juanie” Molière’a w inscenizacji Yves’a Goulais’a (1988). We „Wzorcu dowodów metafizycznych” w reżyserii Tadeusza Bradeckiego ten ujmujący aktor o wybitnej powierzchowności, predestynowany do ról romantycznych, wydobył się z siebie nieoczekiwane pokłady szyderstwa i okrucieństwa. Z kolei jako Puk we „Śnie nocy letniej” Shakespeare’a w ciekawej inscenizacji Rudolfa Zioły (1992) imponował sceniczną dezynwolturą, ruchliwością, eterycznym poczuciem humoru.
Lata dziewięćdziesiąte dwudziestego wieku to seria ważnych ról – może już w spektaklach nie tak wybitnych jak dekadę wcześniej, ale wciąż zwracających uwagę aktorską finezją, mądrą trawestacją klasycznego tekstu. W przypadku Globisza – poza nielicznymi wyjątkami, chodziło niemal zawsze o duże, główne role. Globisz nie rozczarowywał z zasady, nawet jeżeli same spektakle nie spełniały oczekiwań – przypadek „Fantazego” Juliusza Słowackiego w reżyserii Tadeusza Bradeckiego z 1991 roku z tytułową rolą Krzysztofa Globisza, „Peer Gynta” Henrika Ibsena w inscenizacji Marka Fiedora z 1996 roku czy „Mizantropa” Molière’a-Krzysztofa Nazara z 1992 roku.
O aktorskim medium nie zapominali dawni mistrzowie: Andrzej Wajda, proponując Globiszowi rolę Dziennikarza w nie najlepiej przyjętej inscenizacji „Wesela” Wyspiańskiego z 1991 roku, i Jerzy Jarocki – aktor stworzył ważne kreacje w kolejnych spektaklach mentora: wspomnianego już Pijaka w legendarnym „Ślubie” Gombrowicza (1991), Semenki we „Śnie srebrnym Salomei” Juliusza Słowackiego (1993), Starego Grabarza/Diabła w „Grzebaniu” według Witkiewicza (1996) oraz Dyrektora w „Fauście” Goethego (1997).
W 1997 roku dał się namówić swojemu pierwszemu ważnemu reżyserowi, Jerzemu Grzegorzewskiemu, ówczesnemu dyrektorowi Teatru Narodowego w Warszawie, na teatralny wyjazd do stolicy – zagrał Wielkiego Księcia Konstantego w „Nocy listopadowej”, a dwa lata później Natana w „Sędziach”, obu według Wyspiańskiego. To było swoiste apogeum artystycznej drogi Globisza. Pijak, Natan, Konstanty – mężczyźni pod presją i w gorączce, rozwibrowani i męscy, okrutni i refleksyjni. Od Globisza na scenie bił blask.
W kolejnych latach nie otrzymywał wielu propozycji tego kalibru. Nie z winy Globisza zupełnie nie udała się inscenizacja „Nie-Boskiej komedii” Krasińskiego w Starym w reżyserii Krzysztofa Nazara – zagrał Pankracego; cieniem dawnych przedstawień był również „Trzeci akt” według „Szewców” Witkacego w reżyserii Jarockiego – kreacja Sajetana Tempego. Aktorsko bawił się Klaudiuszem w komercyjnym i konfekcyjnym „Hamlecie” Shakespeare’a w Teatrze STU w reżyserii Krzysztofa Jasińskiego, ale uczciwie mówiąc, niewiele miał do zagrania. Podobnie było zresztą w niezbornych przedstawieniach Mikołaja Grabowskiego z tego okresu, chociaż w „Tangu Gombrowicz” z 2003 roku i „Tartuffie” Molière’a z 2006 roku. Nie udały się także „Pieszo” Mrożka w reżyserii Kutza i „Makbet” Shakespeare’a w inscenizacji Wajdy z tytułową rolą Globisza. Niezbyt udanymi eksperymentami były spektakle Mai Kleczewskiej („Zbombardowani” Sarah Kane) i Petra Zelenki (autorskie „Oczyszczenie”). Mnóstwo ról na koncie, aktorskie zaangażowanie, ale efekt w dużym stopniu rozczarowujący.
Skupiam się na teatrze, ale był wówczas przecież także Globisz filmowy. Dziesiątki ciekawych ról w kinie, może przede wszystkim w Teatrze Telewizji. Najważniejszy filmowy tytuł w jego dorobku, zagrany zaraz na początku kariery to oczywiście szlachetny prawnik w arcydzielnym „Krótkim filmie o zabijaniu” Krzysztofa Kieślowskiego, ale filmografia aktora jest o wiele pojemniejsza. Grał w filmach Kazimierza Kutza („Pułkownik Kwiatkowski”, cała seria Teatrów Telewizji), Jana Jakuba Kolskiego („Pornografia”, „Jasminum”), Roberta Glińskiego („Wszystko, co najważniejsze”, „Długi weekend”), Andrzeja Wajdy („Danton”, „Pan Tadeusz”, „Bigda idzie!”), Doroty Kędzierzawskiej („Pora umierać”), Leszka Dawida („Ki”), Filipa Bajona („Przedwiośnie”), Artura „Barona” Więcka („Anioł w Krakowie”, „Zakochany Anioł”, „Wszystkie kobiety Mateusza”), Jerzego Stuhra („Pogoda na jutro”) czy Władysława Pasikowskiego („Jack Strong”).
Ostatnie dekady w karierze Globisza to właśnie intensywna praca w kinie i w telewizji, a w teatrze spotkanie chociażby z Krystianem Lupą w „Zaratustrze” według Friedricha Nietzschego i Einera Schleefa (2005) oraz kilkuletnia owocna współpraca z Janem Klatą z kreacją Kmicica w „Trylogii” na czele.
„Praca z Krystianem nad „Zaratustrą” przeszła moje oczekiwania – wspominał w rozmowie z „Notatnikiem Teatralnym”. – W teatrze często przychodzimy na pierwszą próbę naładowani wielką, pozytywną energią, wiarą, że oto zaczyna się dla nas – aktorów, nowa, być może fascynująca, przygoda. Po jakimś czasie jednak nowość staje się rzeczą zapoznaną, pojawia się rodzaj nudy, zniechęcenia, a czasami nawet przykra rutyna. U Krystiana tego w ogóle nie ma, każda próba jest poszukiwaniem zupełnie nowych, nieznanych rejonów”.
– „To byk, jest silny – wspominał z kolei Jan Klata w rozmowie z „Newsweekiem”. – Lubi być podziwiany, grać i patrzeć na widownię, widzieć w jej oczach podziw dla siebie. To go nakręca. Lubi zawładnąć widzami, wziąć ich za twarz i nimi manipulować, szargać od śmiechu do płaczu”.
Szukanie słów
Dwa etapy, dwa życiorysy w jednej biografii. Przed i po. Etap pierwszy: intensywne, chwilami burzliwe życie artystyczne, rola za rolą, teatr, kino, telewizja, dubbing, praca ze studentami. Ciągle w biegu, w niedosycie, z apetytem na coraz więcej. Etap drugi: życie w cieniu choroby.
Wydawało się, że to życie w pędzie ma określony cel. Chodziło o sięganie po coraz to nowe wyzwania, na Globisza czekały wszak role monstra – Lear chociażby. Pisano o nim jako o naturalnym kontynuatorze linii Gustawa Holoubka i Tadeusza Łomnickiego, a Globisz nie obrażał się na takie porównania. Znał swoją wartość.
Jednak inaczej niż na przykład Holoubek był otwarty na nowy teatr, anarchiczne nawet pomysły. Jako wieloletni pedagog PWST w Krakowie, czyli dzisiejszej Akademii Sztuk Teatralnych, miał wyrozumiały stosunek do pomysłów studentów. Zachwycał się nimi, ale też odważnie oponował, kiedy zauważał, że są niedoważone, nieprzemyślane, a efekt istnieje wyłącznie dla efektu właśnie.
W lipcu 2014 roku, podczas nagrywania słuchowiska na podstawie „Martwych dusz” Gogola dla radiowej Dwójki, przeszedł udar mózgu, wskutek którego doznał częściowego paraliżu oraz afazji, utraty zdolności mowy. Zaczęła się intensywna, trwająca do dzisiaj, rehabilitacja. Powolny powrót do formy, kolejny udar, znowu rehabilitacja, praca ze studentami, powrót do teatru, odkrywanie nowych pasji – na przykład malowania.
Ów powrót Krzysztofa Globisza do teatru miał kilka etapów. Zaczęło się w 2015 roku od jubileuszowego „Hamleta” w Teatrze STU. W „Wielorybie The Globe” z 2016 roku w reżyserii Evy Rysovej jego kreacja, tak różna od najważniejszych ról scenicznych, telewizyjnych i filmowych, była szczególnym spełnieniem. Zwycięstwem osobowości nad buntem ciała. Zwycięstwem aktorstwa.
Tekst został napisany specjalnie dla Globisza. Afazja, gubienie zdań, słów, liter. Jego niegdysiejsi studenci, Eva Rysová i dramatopisarz Mateusz Pakuła, dali słowo brakującym słowom. „Szukamy słów” – mówili.
On się do nas uśmiecha
Krzysztof Globisz przed udarem i po udarze. Fertyczny, zadziorny, rozgadany. I milczący. Uśmiech sfinksa. To dwa obrazy to jeden obraz wspólny.
Milczenie Globisza jest także rozmową z nim. Kilka miesięcy temu, przygotowując większy tekst na temat aktora, odwiedziłem podkrakowską Kopytówkę, gdzie kilka lat temu przeniósł się na stałe z centrum Krakowa. Czas, piękna pogoda, sprzyjała spojrzeniu wewnątrz siebie.
Tym razem nie rozmawialiśmy o rolach, o pracy z Jarockim czy z Lupą, nawet nie o premierze filmu „Prawdziwe życie aniołów”, w którym Globisz gra samego siebie. Trudno rozmawiać, chociaż Agnieszka Globisz, żona aktora, jest w tym przypadku utalentowanym tłumaczem, wystarczy kilka głosek wypowiedzianych przez artystę, żeby w lot wyczuła całe zdanie, kontekst, frazę.
To jednak nie było nam potrzebne. Liczyła się chwila, chwila ulotna, ważna i piękna. Chwila zrozumienia i zapatrzenia w przeszłość, w przyszłość, w teraźniejszość.
I optymizm, optymizm mimo wszystko. Agnieszka opowiadała, że Krzysztof, który przez lata bywał czasami – jak niemal każdy z nas – w kiepskim nastroju, zmęczony i zirytowany, naraz odzyskał spokój. Zen Kubusia Puchatka. Wie, co było dobre, wie, jak ważne jest docenienie tego, co się ma; tego, co zostało. Mniej mówi, więcej słucha, częściej się uśmiecha. I wstaje codziennie radosny. „Z czego ty się tak cieszysz, Krzysiu?” – pyta żona. Uśmiech w odpowiedzi.
Uśmiech aktora, który na scenie Starego Teatru krzyczał, biegał, sapał, deklamował, nucił, szeptał. Uśmiech aktora, którego nie ominęło spotkanie z żadnym z największych. Od Jarockiego, przez Wajdę i Grzegorzewskiego, na Lupie, Kleczewskiej i Klacie kończąc. Można by płakać, że być może już się z nimi nie spotka, można też uśmiechać się do życia, które było twórcze, dobre, spełnione. I może jeszcze zaskoczyć. Zen Kubusia, zen Krzysia. On się do nas uśmiecha.