W „Mary Poppers”, duodramie z tekstem Pawła Soszyńskiego, Angelika Cegielska, Mirella Burcewicz i Witold Mrozek podążają za autorem, sprawiając, że jego wizja squeerowanego Wałbrzycha dostaje błysku satyny i blasku cekinów.
Przyjaciółka zaułków Wałbrzycha, matka gejów, królowa południa, matka pogranicza i wszystkich poetów, wałbrzyska czarodziejka – tak mówi o sobie tytułowa bohaterka, zwana też Andżelą. Jest też Alicją, która na wałbrzyskim dworcu wykonuje bez wahania skok w króliczą norę. Kiedy wysiada z pociągu, od razu unosi ją queerowy lub – jak wolał mawiać autor – odmieńczy, podziemny nurt miasta. Bo w „Mary Poppers” podążamy nim właśnie, odkrywając alternatywną, nieopowiedzianą dotąd wersję Wałbrzycha.
W tym sensie spektakl zarazem jest i nie jest przedłużeniem jednej z kluczowych dla Teatru im. Jerzego Szaniawskiego linii programowych, która opowieściom zanurzonym w mieście i wysnutym z niego daje charakter uwolnionych od niewoli dokumentalnego weryzmu fantasmagorii. Zazwyczaj jednak początek tego motka, w jaki się wskutek dramaturgicznego snucia zamieniały, zahaczał o rzeczywistość – tak było z Antkiem Kochankiem, patronem jednej z ulic na osiedlu Sobięcin, Czarną Izą Wałbrzyską, bohaterką miejskiej legendy, księżną Daisy czy z Martą Gąsiorowską, nauczycielką I Liceum. Tutaj już samo źródło tkwi w fantazji o toczącym się równolegle do oficjalnego nurtu kolorowym i błyszczącym od brokatu „podziemnym” życiu odmieńczej komuny, homo- i transseksualnej społeczności kwitnącej pod opiekuńczymi skrzydłami swoich opiekunek.
Tym, co jest twardym faktem w tej układance, jest topografia Wałbrzycha, która staje się podkładem malarskiego płótna, na które Soszyński nakłada swój oniryczny pejzaż. Mamy więc tę realną warstwę, majaczącą na drugim planie – miasto z jego marketami, lumpeksami, drogeriami, i z knajpami, jak Happy Days 2 na ulicy Wajdy nieopodal teatru, z Polskimi Smakami, Kociołkiem, czy Harcówką, schroniskiem górskim (ale i imprezownią zarazem) w samym centrum Wałbrzycha, w parku Sobieskiego.
Ale mamy przede wszystkim fantastyczny plan pierwszy rozgrywający się na tle tych dekoracji – obraz miasta, które „rozgrzane i żywe jest pod powierzchnią jak kompost”. Jest więc salon Luny, „poetki i filozofki”, wielkiej postaci w świecie gejowskim, i bywający w nim bukiet Wałbrzycha z jego najbardziej egzotycznymi kwiatami: Arletą, młodym chłopakiem o szyi wygiętej w znak zapytania, Wandą Ptasznik, szpakowatym kawalerem z sygnetem, nerwowym Cherry Kokolino, zawsze z chusteczką do nosa, drobniutkim Husarzem i Matką Kotka w ekscentrycznym, niewprawną ręką nakładanym makijażu.
A tytułowa Mary, ta postać z bajki dla dorosłych? Bo przecież guwernantka-czarodziejka Mary Poppins, bohaterka serii książeczek Pameli Lyndon Travers, ale i filmowego musicalu z Julie Andrews w roli głównej, karmiąca swoich podopiecznych tajemniczym syropem i śpiewająca o tym, że odrobina cukru sprawi, że lek zadziała lepiej, została szybko zaadoptowana przez gejowską społeczność. W jej wersji nie pojawia się tu już z butlą syropu, ale podsuwa pod nos dużo mniejszy, niewinnie wyglądający pojemnik z substancją, która może nie wyleczy z przeziębienia, ale rozluźni ciało, gwarantując lepsze i głębsze doznania seksualne. W opowieści Soszyńskiego ten narkotyczny wątek zaznaczony w tytule w samym tekście powraca śladowo (jako mefedron sypany na imprezach wspólnoty w kształt znaku nieskończoności) – dużo istotniejsze są inne zadania Mary, która otaczając opieką członków komuny, towarzyszy im i doradza w wyprawach na ciuchy i po kosmetyki, wysłuchuje ich opowieści i niesie pocieszenie. Jest jednak nie tylko siostrą miłosierdzia – staje się też kronikarką wspólnoty, przy czym jej narracja nie ma nic wspólnego z solidnym rejestrem wydarzeń z jej życia, jest raczej gęstym, poetyckim, kapryśnym i ulotnym zapisem mozaikowo wybranych scen z niego.
Andżela nie jest też jedyną Mary, zresztą funkcja opiekunki zdaje się nie mieć płci – cała historia zaczyna się przecież od Miniego, heteroseksualnego strażnika wspólnoty, Piotrusia Pana, który nie chciał być mężczyzną i który krył w sobie tęczę – i prowadzi ku jego męczeńskiej śmierci. Komuna jest bowiem w istocie arystokratycznym dworem, który potrzebuje swoich dam i swojej straży przybocznej. Wymaga też eposów, pomników jak ze starych wałbrzyskich cmentarzy, brokatowych kotar, starych sztychów i barokowych kinkietów.
Na nieuchronnie pojawiające się pytania, czy Soszyński napisał wałbrzyskie „Lubiewo”, trzeba więc odpowiedzieć: nie. O ile bowiem Witkowski wydobywa swoje heroiny z otchłani zapuszczenia i zaniedbania, dla bohaterek Soszyńskiego sensem i ratunkiem staje się teatralizacja życia. Co widać zarówno na poziomie zdarzeń (już w jednej z pierwszych scen zastajemy bohaterkę w toalecie, tuż przed debiutem w salonie Luny, czekającą, aż aktorki tej premiery wskoczą w kostiumy i dekoracje), i na poziomie gęstego od metafor języka. Wyśniony przez Soszyńskiego sen o Wałbrzychu jako o tęczowej stolicy Śląska dostał tu iście barokową oprawę.
Tekst „Mary Poppers” Soszyński, zmarły przed trzema laty krytyk teatralny, prozaik i dramaturg, napisał specjalnie dla Angeliki Cegielskiej, aktorki Szaniawskiego, z którą spotkał się przy okazji pracy nad „Duchologią polską”, spektaklem wyreżyserowanym przez Jakuba Skrzywanka, dla którego twórczo zaadaptował tekst Olgi Drendy. Cegielska w tamtym spektaklu grała rolę Matki, wałbrzyszanki nawiedzanej nad garem rosołu przez demony transformacji, kuszące i przerażające zarazem – Alexis Colby, Anatolija Kaszpirowskiego, czy człowieka z teczką – Stana Tymińskiego, sięgając w tej kreacji po swój wyjątkowy talent balansowania z wdziękiem na granicy między liryzmem i komizmem, dramatyczną głębią i lekkością. Ta umiejętność daje gwarancję także jej Mary, że bohaterka nie osunie się w patos i przesadę, że wypowiadając nawet najbardziej poetyckie frazy z tekstu Soszyńskiego, które mają potencjał tak dla artystycznych wzlotów, jak i ryzykownych odlotów, będzie stała mocno nogami na ziemi. Że tej świadkini przemijania barwnego rozdziału podziemnej historii Wałbrzycha, w przeciwieństwie do przedstawicielek wspólnoty, którą otaczała opieką, nie zawiodą zmysły i samozachowawczy instynkt.
Spektakl, przygotowany przez Cegielską i towarzyszącą jej na scenie Mirellę Burcewicz, aktorkę, która pojawiła się gościnnie w poprzednim sezonie w „Niewyczerpanym żarcie”, adaptacji powieści Davida Fostera Wallace’a w reżyserii Krzysztofa Popiołka, w reżyserskiej współpracy z Witoldem Mrozkiem, początkowo miał być monodramem, co na pierwszy rzut oka wydaje się oczywistością. Mamy tu jedną narratorkę, dosłownie kilka przywołanych przez nią scen dialogowych, przestrzeń dla kilkunastu postaci z barwnego tła. Jednocześnie poetycki, barokowy język „Mary”, tak gęsty, że można odnieść wrażenie, że odbywa się w nim nieustanny konkurs urody metafor, aż prosił się o rozrzedzenie, o kontrapunkt.
Jak tego dokonać bez ingerencji w tekst? Wyjściem okazało się rozpisanie go na dwie aktorki, które pozostając w roli tytułowej postaci, żonglują też pozostałymi bohaterkami i bohaterami tej opowieści. To rozbicie narracji „Mary Poppers” na dwa głosy sprawia, że tekst staje się jeszcze bardziej migotliwy, opalizujący, a ciężar utrzymania tej gorączkowej narracji rozkłada się na dwie narratorki. A jeśli nawet wyzwanie odrobinę traci na wadze, to niewiele – scenografia jest tu minimalistyczna, podobnie jak rekwizyty, więcej mówi kostium (wspaniałe, rokokowe suknie w odcieniach czerwieni i różu, krwi i ciała, projektu Krystiana Szymczaka), ale tak naprawdę cały sens tej opowieści tkwi w wypowiadanym ze sceny słowie. Można wręcz powiedzieć, że niemal cały kształt wizualny przedstawienia przed nim ustępuje, cofa się, żeby oddać przestrzeń poetyckiej frazie, za sprawą której ten wielobarwny i szalony alternatywny nurt Wałbrzycha ma szansę się zmaterializować.
Cegielskiej i Burcewicz (z akcentem na pierwszą z nich, której postać jest dominantą w przestrzeni spektaklu) udaje się coś, co zakrawa na cud: sprawić, że widz już na starcie wierzy w fantazję Soszyńskiego – i jest to wiara tak ślepa, że po spektaklu nie ma już znaczenia, czy mieliśmy do czynienia z raportem z podziemnego życia miasta czy z marzeniem o tym życiu. Nie ma już odwrotu: Andżela, wraz z Luną, Matką Kotka i Wandą Ptasznik stały się już częścią wałbrzyskiej mitologii, na równych prawach z księżną Daisy. Jej perły ważą tyle, co róż, cekiny, koronki i brokat na męskich owłosionych udach. Tyle że te drugie świecą nisko, bliżej bruku, bo – jak pisze Soszyński – „wiecie, jak Wałbrzych wygląda z góry? Jak głupie austriackie miasteczko. Czeskie uzdrowisko. Całe jego piękno widać z dołu”.