W „Czyż nie dobija się koni” głodni nie mają głosu i muszą tańczyć, jak im zagrają syci. Do zamęczenia – zarówno scenicznych postaci, jak i publiczności.
Wrocławski Teatr Pantomimy po niezwykle udanym ubiegłym sezonie, z premierami przejmującego spektaklu „Niepokój przychodzi o zmierzchu” w reżyserii Małgorzaty Wdowik i przewrotnej, podszytej absurdalnym humorem „Symfonii alpejskiej” Cezarego Tomaszewskiego, po „Zbrodni i karze” Jakuba Skrzywanka, intrygującej koprodukcji z Teatrem Polskim w Podziemiu, kolejny rozdział rozpoczyna maratonem tanecznym.
Premiera „Czyż nie dobija się koni” zbiegła się w czasie z opublikowaniem raportu o polskiej biedzie przez organizatorów Szlachetnej Paczki. Wynika z niego, że w ubiegłym roku 1,8 mln Polaków żyło w skrajnym ubóstwie. Co to oznacza? Dzienny budżet niewiele przekraczający 20 zł. „Gdy zasypiam głodna, śni mi się jedzenie. Zwykłe świeże bułki, żółty ser, czasem drożdżówka. To nawet przyjemne sny. Koszmarem jest dla mnie prawdziwe życie” – pisała jedna z ankietowanych i można sobie wyobrazić, że ten właśnie cytat pantomimicznie ogrywa w prologu do przedstawienia Agnieszka Charkot. A choć Radosław Rychcik nie celował wprost we współczesny polski kontekst, dopisał się on sam w opowieści, w której magnesem dla uczestników maratonu tanecznego obok wysokiej wygranej, jest luksus spożywania siedmiu posiłków dziennie.
Bo jeśli ktoś spodziewa się, że reżyser wykona w tym spektaklu spektakularną woltę, jedną z tych, które stały się jego znakiem rozpoznawczym, kiedy realizował swoje najgłośniejsze spektakle – „Samotność pól bawełnianych”, „Wesele” czy „Dziady” – może się rozczarować. Nie, ten nowy Rychcik nie wyśle Glorii Beatty i Roberta Syvertena na inny kontynent i nie zafunduje im podróży w czasie. Wręcz przeciwnie – jeszcze mocniej osadzi główną parę w realiach Wielkiego Kryzysu, który był tłem dla powieści Horace’a McCoya i filmu Sydneya Pollacka z Jane Fondą i Michaelem Sarrazinem w rolach głównych. Tak jakby zdawał sobie sprawę, że odwołanie się wprost do któregokolwiek z tych ekonomicznych tąpnięć, z jakimi mamy dziś do czynienia, związanych z inflacją, szybującymi cenami mieszkań i ratami kredytów, nawet z ujawnioną przez raport Szlachetnej Paczki skalą polskiej biedy, byłoby nadużyciem wobec bohaterów tej opowieści. Dlatego jeśli ten współczesny kontekst zderza się ze sceniczną historią, to punktowo. Co nie znaczy wcale, że – jak widać powyżej – nie robi tego dotkliwie i boleśnie.
Ktoś, kto miał okazję oglądać ostatnie spektakle Rychcika, choćby kaliską wersję „Złego” Tyrmanda, ten ubrany w kostium retro portret tużpowojennej Warszawy, może w tym zwrocie zobaczyć metodę – kontrę wobec wcześniejszych, bez wątpienia odświeżających pomysłów na to, jak otworzyć kontekst Mickiewiczowskich „Dziadów”, rozgrywając je w realiach amerykańskiej popkultury, a „Wesela” Wyspiańskiego, wysyłając jego bohaterów na ulice Belfastu. Ta kontra opiera się na powrocie do oryginalnej czasoprzestrzeni, w wypadku „Czyż nie dobija się koni” – do lat 30. ubiegłego wieku, najtrudniejszej dekady w dwudziestowiecznej historii Stanów Zjednoczonych, kiedy kryzys gospodarczy dla wielu zrównał się z głodem i bezdomnością. To w czas kryzysu Gloria, Robert i ponad setka innych nieszczęśników omamionych wizją wygranej (i darmowych posiłków na czas trwania imprezy) bierze udział w wycieńczającym maratonie tanecznym, z którego nie wszyscy wyjdą żywi. To także w czas kryzysu rodzina Joadów porzuca jałową ziemię w Oklahomie, żeby wyruszyć do Kalifornii, gdzie ponoć wciąż jest praca, a na fermach wzrastają plony.
Rychcik sięga po fragmenty „Gron gniewu”, żeby w prologu jeszcze dosadniej zarysować kontekst, w którym rozgrywa się morderczy maraton. Wrzuca bohaterów powieści McCoya i filmu Pollacka w ramę opowieści Steinbecka, dzięki czemu obserwujemy, jak majątek ciężarnej Ruby (Anna Nabiałkowska) i Jamesa Batesów (Artur Borkowski), których potem spotkamy na parkiecie, zabiera bank, i jak Jackie Miller (Agnieszka Charkot) próbuje jak najrozsądniej wydać w sklepie spożywczym ostatniego dolara, jaki jej pozostał.
W tych dwóch etiudach aktorzy sięgają po język pantomimy i jest to najbardziej przemyślane i zarazem najbardziej odświeżające jego wykorzystanie, z jakim w ostatnich latach się spotkałam. Oto na samym początku spektaklu, który swobodnie łączy formę taneczną z aktorstwem dramatycznym, a ruch z wypowiadanym ze sceny tekstem, bohaterom odbiera się głos. Głos, owszem, pojawia się z offu – to głos sklepikarza i specjalistki wyjaśniającej zasady funkcjonowania potwora, jakim jest bank. To głosy, za którymi nie stoi żaden żywy człowiek, ale bezduszny system, ludziom bowiem – tym głodnym, potrzebującym, którzy zdążyli stracić albo stracą za chwilę swoje domy, którzy walczą o życie – prawo głosu zostało już odebrane. Mogą jedynie odgrywać niemą pantomimę zdumienia, niedowierzania, sprzeciwu – ich gesty system i tak zinterpretuje po swojemu. Symboliczny jest moment, w którym Jackie Miller wypowiada na koniec jedno słowo: „dziękuję”, po tym, jak dzieli swojego dolara na ziemniaki, chleb, kawałek mięsa i kiedy udaje jej się wyżebrać odrobinę kawy na kredyt. Tak jakby dopiero nakarmiona była zdolna przemówić.
Ten prolog przejmuje do szpiku kości, sprawiając, że apetyt widzów rośnie – żeby go dodatkowo zaostrzyć, dostajemy scenę odzierania ze złudzeń migrantów podróżujących do Kalifornii – powieściowy Guy Duke (Paweł Palcat), któremu bliżej do Marynarza z filmu Pollacka opowiada im prawdę o głodowych stawkach, o gnijących tonach brzoskwiń, które nie trafią na rynek, bo obniżyłyby cenę sprzedaży, o warzywach i owocach polewanych ropą, żeby nie mogli ich zjeść nieszczęśnicy zatrudnieni przy zbiorach. Tym samym postaci, które trafiają na parkiet dostają bardziej dramatyczne tło niż u McCoya i Pollacka. Bo o ile w literackim oryginale i w jego filmowej adaptacji spotykaliśmy tam zarówno tych, którzy łudzili się, że udział w imprezie będzie przepustką do sławy, jak i tanecznych wyjadaczy, żyjących od jednego maratonu do drugiego, jak nieletnią pannę z dobrego domu uciekającą do kochanka, ale też damskich bokserów i drobnych przestępców, to Rychcik dopisując im Steinbeckowski rodowód wyraźniej akcentuje ich przeszłość związaną z biedą, wykluczeniem, migracją i głodem.
A jednak mimo obiecujących początków ciąg dalszy rozczarowuje. Owszem, w ruchu (znakomita choreografia Jakuba Lewandowskiego) i obrazku (scenografia, kostiumy i reżyseria światła Łukasza Błażejewskiego) wszystko się zgadza – osiem par znakomicie oddaje kolejne fazy maratonu, od tanecznych popisów na starcie, przez wycieńczające wyścigi, aż po krańcowe zmęczenie, kiedy ociężałe nogi odmawiają posłuszeństwa, kostki wykręcają się, a tancerze zamieniają się w zombie, przypominając nieco ofiary narkotykowej pandemii, która w ostatnich latach zaatakowała Stany Zjednoczone – jeszcze jeden obraz wstrząsającej ludzkiej nędzy. I jeśli patrzeć na ruch, na różnicujący taneczne pary kostium, jeśli skupić się nad oszałamiającą precyzją i uważną wobec partnerów współpracą aktorów Pantomimy i gościnnie występujących artystów; jeśli słuchać muzyki Michała Lisa, który łączy cytaty z różnych epok, od kawałków country po „Money” Pink Floydów, z własnym niepokojącym leitmotivem, który stopniowo zaczyna dominować w tym patchworku dźwięków – będzie czym się zachwycić. Jest tu uchwycony styl lat 30., ten przebijający przez ściany tancbudy odblask nieodległego przecież Hollywood – aktorki i aktorzy reprezentują ten sznyt w różnych jego odcieniach. Gloria Agnieszki Dziewy nosi się a la Lauren Bacall, Bess Moniki Rosteckiej jest frywolną pin-up girl, Lillian Karoliny Paczkowskiej tańczy przebrana za posypaną brokatem Statuę Wolności, a Rosemary (Izabela Cześniewicz), ta „największa zdzira na zachód od Missisipi. Lafirynda kształcona w elitarnych szkołach” nosi sukienkę przypominającą jedną z kreacji Julii Roberts, która w „Pretty Woman” zagrała występującą w przebraniu damy prostytutkę o złotym sercu – dla każdego kinomana ten kostiumowy miks będzie pretekstem do zabawy w poszukiwanie kulturowych odniesień.
Ograniczając liczbę uczestników maratonu do ośmiu par, Rychcik swobodnie uzupełnia grono bohaterów opisanych przez McCoya przez postaci i wątki z filmu Pollacka. Stąd w tej opowieści podstarzały Marynarz (w obsadzie Guy Duke, w powieści wspomniany zaledwie raz) Palcata – tu jedynym znakiem jego podeszłego wieku są sztucznie posiwiałe włosy; stąd rozbudowany w ślad za filmową narracją „romansowy” wątek, w którym Robert (Jakub Pewiński) porzuca na kilkanaście godzin Glorię, żeby podążyć za dziewczyną (Izabela Cześniewicz), która jest połączeniem powieściowej Rosemary i neurotycznej Alice z ekranizacji.
Problem w tym, że spora część tych postaci nie jest w stanie zaistnieć w świadomości widza samodzielnie, w oderwaniu od swoich literackich czy filmowych korzeni. Niektórych nie udało się dramaturgicznie osadzić w tej opowieści – para, którą tworzą Geneva (Agnieszka Kulińska) i Basil (Radosław Lis) zapada w pamięć przede wszystkim ze względu na wyrazisty język ciała aktorki Pantomimy, która zwłaszcza w scenach krańcowego zmęczenia jest przejmująca, balansując na granicy realizmu i przerysowania. Jednocześnie nie wiemy o jej bohaterce tak dalece nic, że gdyby nie powrót aktorki na scenę w roli strażniczki moralności pani Higby, nie zauważylibyśmy nawet jej zniknięcia. A nie wiedząc o niej nic (i nie tylko o niej, takich anonimowych postaci jest na scenie więcej) trudno nam jest się z nią związać, trudno jej towarzyszyć i trudno współczuć, tak jak współczujemy Jackie, Ruby i Jamesowi w prologu. Ostatecznie tym, co pozostaje, i co w jakiś sposób dzielimy z uczestnikami maratonu, jest zmęczenie – im dłużej trwa spektakl, tym wyraźniej je odczuwamy.
Przedstawienie wydaje się rozdarte między potrzebą opowiadania rozgałęzionej na kolejne wątki historii i rodzajem intrygującego eksperymentu, polegającego na skondensowaniu w dwóch godzinach esencji kilkutygodniowego maratonu z całą jego intensywnością; na oddaniu postępującego w stronę skrajności fizycznego zmęczenia uczestników, z powtarzalnością kolejnych faz: na wpół sennych, wolnych kawałków, które pozwalają tancerzom złapać oddech, tanecznych popisów, pantomimicznych scen posiłków, w której jedzenie staje się niewidzialnym paliwem, pozwalającym podjąć kolejny wysiłek, wykańczających, dziesięciominutowych wyścigów wokół parkietu.
A jednak jest to opowieść, i to nie tylko o maratonie, ale też o relacji Glorii i Roberta, o ich tańcu, który kończy się strzałem w głowę dziewczyny. I jeśli przyglądać się tej historii w oderwaniu od literatury i kina, będzie to finał trudny do zaakceptowania. Nie sposób u Glorii Agnieszki Dziewy dostrzec symptomy tej głębokiej, nieuleczalnej depresji, które pozwoliłyby jej partnerowi potraktować zabójstwo jako gest miłosierdzia. Aktorka od Bacall pożyczyła nie tylko kostium, ale rodzaj podszytej gorzką ironią blazy, maski ponurego błazna, za którą chowa się przed światem. Trudno ten rodzaj pozy brać poważnie, dlatego te same kwestie, które w filmie Pollacka brzmiały dramatycznie, tu budzą śmiech na widowni. Gloria Dziewy to księżniczka zołza, pokpiwająca sobie z siebie i świata dookoła. W jej szyderstwach, w tym uporczywie powtarzanym geście wiecznego sprzeciwu jest coś tak żywotnego i przekornego, że nie sposób uwierzyć w skłonność do autodestrukcji. Taka konstrukcja głównej bohaterki z początku wydaje się intrygująca, brakuje jednak przełamania, odsłonięcia wewnętrznego pęknięcia, które pozwoliłoby choćby na mgnienie oka dostrzec, co kryje się pod spodem. Bez tej szczeliny finalny strzał wyda nam się kompletnie niezrozumiały. Tak jakby ten poczciwy Robert Jakuba Pewińskiego nie tyle zakończył nim cierpienia partnerki, co uciszył jej monotonną, ponurą mantrę. A może jest poczciwy tylko pozornie? Może jego ugrzecznienie to też rodzaj maski, która przykrywa defekt – nieumiejętność czytania między słowami, wychwytywania niuansów?
W świecie zbudowanym na scenie, tak konsekwentnie zanurzonym w latach 30., jest wyłom, który podkreśla uniwersalny, społeczno-polityczny charakter opowieści. W spektaklu nie ma wodzireja, tej ambiwalentnej postaci Rocky’ego, na pozór łagodnego poganiacza tancerzy, który zwracał się do nich per: dzieci, kupcząc jednocześnie ich krwią, potem i łzami, zbijając fortunę na upadkach i kontuzjach. Co nie znaczy, że nie usłyszymy zagrzewającego do wysiłku „yowza, yowza, yowza”, jednak podobnie jak w prologu, będzie to głos z offu. I choć wielu rozpozna głos Pawła Palcata, to w rzeczywistości spektaklu nie będzie to głos, za którym stałaby jakaś realna postać. AI? Chciałoby się – to mogłoby być nawet pocieszające, że nie my sami, ale sztuczna inteligencja zgotowała nam ten los. To jednak nie zaawansowany ChatGPT, ale głos systemu, tak starego i tak zgranego, że aż zacina się jak zdarta płyta. Dostajemy automatycznie sterowany maraton, nieludzką machinę, niezmienną zasadę, zgodnie z którą biedni tańczą tak, jak im zagrają bogaci. Dawniej, teraz, zawsze. Do utraty tchu.