Nie odkryję tu Ameryki – zespół legnickiej Modrzejewskiej to rzadki zestaw talentów. W dodatku zawsze spragnionych współpracy z każdą reżyserką i każdym reżyserem, którzy będą w stanie zaproponować coś nowego i inspirującego. Można było spodziewać się, że na taką okazję aktorzy rzucą się jak stado głodnych kruków.
Hubert Sulima i Jędrzej Piaskowski w swojej wersji „Chłopek” uwarzyli dżem raczej chłopski, niż – wbrew padającym ze sceny deklaracjom o rebrandingu – szlachecki. Więcej ma w składzie ulęgałek, zabranych przy drogach jabłek i leśnych malin niż owoców z pańskiego sadu. I dużo, bardzo dużo cukru – zwykłego, białego, z buraka, nie z żadnych trzcin, brzozy czy agawy. Mogę prosto z głowy (i z serca) wyrecytować, smak której z łyżeczek zostanie ze mną długo, ale mam do receptury jedno, podstawowe zastrzeżenie – ten wyważony na trzy godziny z małym haczykiem słoiczek zostawił mnie z uczuciem przesytu.
Na początek jednak to, co słodkie i smaczne.
Pierwsza łyżeczka – sam pomysł smakuje wybornie. Bo zamiast oprzeć się na wątkach i postaciach z „Chłopek” Joanny Kuciel-Frydryszak, Sulima i Piaskowski opowiadają o wnuczkach. I jest to naturalna kontynuacja narracji, jaką znajdziemy w bestsellerowej książce. Kiedy Kuciel napisała „Chłopki”, a jej książkę kupiło blisko pół miliona Polek i Polaków, ciąg dalszy w postaci „Wnuczek” wydawał się czymś naturalnym – tak jak pytania, ile w nas jest naszych babek, ile odziedziczyłyśmy z tego surowego wychowu, z braku pobłażania wobec samych siebie, z tendencji do zarabiania się po łokcie i szyję, byleby tylko nikt nie pomyślał, że gnuśniejemy, że tracimy czas, że leżymy gdzieś odłogiem, łapiąc nitki babiego lata. „Wychodzi z ciebie babcia Lena” – sama często to słyszę. I nie jest to, niestety, komplement, raczej podbite troską napomnienie, żebym odpuściła, odpoczęła, nie traktowała podjętych zobowiązań jako sprawy życia lub śmierci. Babcia Lena wychodzi ze mnie, kiedy walczę z chwastami w ogródku, chociaż słońce już zaszło i kiedy nie potrafię odmówić zawodowym propozycjom, nawet jeśli kalendarz w telefonie już dawno powinien odpalić syrenę alarmową (gdyby tylko miał taką funkcję).
Sulima z Piaskowskim nieprzypadkowo tytułują swój spektakl „Chłopki. Opowieść o nas i o naszych babkach”. Brzmi prawie tak samo jak oryginał, podobnie jak zresztą – na pierwszy rzut oka – można pomylić teatralny plakat z okładką książki. Ale to „prawie” robi różnicę. Bo „o nas” jest równie znaczące, co robiąca wrażenie wygenerowanej przez AI młoda, uśmiechnięta dziewczyna w spodniach, ze słoikiem dżemu w rękach, w miejsce kobiety z koromysłem na zgarbionych plecach.
Twórcy spektaklu opowiadają o dawnych chłopkach przez pryzmat współczesnych pokoleń, katalogują modele babcinego dziedzictwa i nadają im indywidualne rysy. Są zatem wśród bohaterek teatralnych „Chłopek” prezeska Dżem-Waru Alicja (Małgorzata Urbańska) i jej księgowa Basia Niecnota (Paweł Palcat), które kiedy wespną się na szczyty korporacyjnej hierarchii, biorą ślepy odwet za wieki upodleń. Są takie, jak Nina (Zuza Motorniuk) i Krystyna (Magda Biegańska), które przeciąganie liny między władzą a uległością praktykują w bardziej intymnej relacji. Są i stojąca najniżej w firmowej hierarchii „bezrolna” Celinka (Aleksandra Listwan), dziewczyna od parzenia kawy w ekspresie, i łącząca dystans z pracoholicznym zaangażowaniem Brygida (Arkadiusz Jaskot). Są też wielopokoleniowe sztafety, w których jak piętno odkształcają się dawne traumy – tak się dzieje na linii między babką Heleną (Anita Poddębniak), córką Alicją i wnuczką Arletą (Jakub Stefaniak).
Łyżeczka druga, czyli forma tego słoika z dżemem. Twórcy opakowują swój pomysł w campową, ocierającą się o kicz i pospolitość stylistykę. I ja to bardzo lubię! To ich stara strategia – chodzi o to, żeby widza wpuścić w maliny. Więc oglądamy niby sitcom, niby jakąś nieśmieszną farsę, niby niewprawną ręką rysowany komiks, z karykaturalnym rysem postaci i nagle otwiera się szczelina, przestrzeń dla takich emocji, które wydają się z tą poetyką nijak nie współgrać, na przykład grozy czy wzruszenia. W „Chłopkach” to opakowanie jest przerysowane do granic groteski, przede wszystkim dzięki kostiumom Rafała Domagały i rysunkowi postaci bohaterek – właścicielek i pracownic Dżem-Waru, korporacji, która właśnie wypuszcza na rynek Dżem Szlachecki (since 1772), czyli dawny Dżem Babci Heleny z nową etykietą, ale z tym samym wsadem. Bo tak naprawdę zmienia się wyłącznie opakowanie, a pańszczyźniana mentalność wciąż tkwi w samym środeczku, doskonale zakonserwowana. Wnuczki dawnych chłopek są wyemancypowane, świetnie radzą sobie bez chłopskich wnuków i wydawałoby się, że odcięły resztki nitek łączących je z wiejskimi korzeniami. A jednak to ściema, taka sama jak sztuczny uśmiech dziewczyny z plakatu. Kompleksy i traumy zostały tu przypudrowane, ale tak naprawdę mają się świetnie.
Jest trochę paździerzowo, a trochę jak na nasiadówkach w biurze w mocno wintydżowym stylu, gdzie na plotkach przy ksero trzeba bardzo uważać, żeby nie oberwać opatuloną w moher pozornej życzliwości szpilą. Firmowy dress code? Obowiązuje pracownice niższego szczebla, bo „góra” może sobie pozwolić na dowolne wariacje. „Doły” noszą kompletnie nietwarzowe peruczki, sukienki bardziej domowe niż biurowe, ostre makijaże. Na granicy między warstwami społecznymi w tym korpofolwarku jest Basia Niecnota, która wprawdzie zakłada do biura peruczkę, ale może zaszaleć w obcisłej panterce, spódnicy do flamenco, czy à la ślubnej sukni. Poza obowiązującym prawem stoi Arleta, córka właścicielki – trochę gotyk, trochę emo. Na obrzeżach porusza się Ania – pani Kanapka (Łukasz Kucharzewski), która jest dużą kobietą marzącą o romansie-mezaliansie ze szczuplutkim prawnikiem z piętra wyżej.
Łyżeczka trzecia (z odrobiną kwasku) – aktorstwo. Nie odkryję tu Ameryki – zespół legnickiej Modrzejewskiej to rzadki zestaw talentów. W dodatku zawsze spragnionych współpracy z każdą reżyserką i każdym reżyserem, którzy będą w stanie zaproponować coś nowego i inspirującego. Można było spodziewać się, że na taką okazję aktorzy rzucą się jak stado głodnych kruków. I z jednej strony nie powinno dziwić (a jednak wciąż zadziwia), że zostawiają na scenie w „Chłopkach” swój pot i łzy, a także trochę krwi, sztucznej na szczęście. Będzie to mocno niesprawiedliwe, bo nie będę w stanie wymienić tu wszystkich, ale dam kilka przykładów dla świadectwa tych aktorskich wzlotów. Po pierwsze, Aleksandra Listwan jako szlochająca Celinka (aktorka nosi w spektaklu imię swojej babci) w ataku histerii i w akcie samoponiżenia zjadająca „zakazany” jogurt z dyskontu z podłogi – na granicy groteski i grozy udało się aktorce zbudować jedną z najbardziej poruszających ról w spektaklu. Po drugie, Paweł Palcat jako nieznośnie wdzięcząca się księgowa Niecnota, która nagle terroryzuje załogę Dżem-Waru, każąc jej się kłaść, odpoczywać (do czego jest nienawykła) i skandować hasło-zaklęcie „mentalność folwarczna”, w przekonaniu, że taki rytuał zdejmie z niej to piętno. Figa z makiem, to nie wystarczy, trzeba będzie kolejnego, jeszcze bardziej okrutnego – linczu będącego echem dawnych rabacji. I znów Palcat w scenie, w której próbuje wpasować się w „Babie lato”, płótno Józefa Chełmońskiego. I jeszcze Zuza Motorniuk i Magda Biegańska, które tak czytelnie oddały wszelkie niuanse skomplikowanej relacji dwóch kadrowych zamkniętych w osobliwym klinczu, że dla widza jasne jest nie tylko to, że pierwsza z nich ma absolutną władzę nad drugą, ale też, że ta druga godzi się na to nie ze strachu czy rezygnacji, ale kierowana świadomością, że bez poczucia władzy i odpowiedzialności partnerka kompletnie się rozsypie. Arkadiusz Jaskot jako rozedrgana wewnętrznie wiceksięgowa Brygida, mdlejąca z poczucia odpowiedzialności. Jakub Stefaniak jako zmuszona przez matkę terrorem do rezygnacji ze studiów Arleta – tak naładowany frustracją, że czytelnik czeka tylko, żeby wystrzelił w ostatnim akcie. I Łukasz Kucharzewski w lirycznej scenie miłosnego marzenia snutego podczas obierania ziemniaków, po raz kolejny podniesionego do rangi sztuki. Naprawdę trzeba rzadkich talentów, żeby przezwyciężyć szkicowane mocną krechą przez Domagałę projekty kostiumów i rozpuścić w krótkich mgnieniach ten karykaturalny rys.
I – wreszcie – debiutująca na scenie publicznego teatru Daria Bogdan, studentka wrocławskiej Akademii Sztuk Teatralnych, która po wybuchu wojny musiała opuścić rodzinny Charków. Tutaj pojawia się w ostatnich scenach spektaklu – jej bohaterka, żeby dostać pracę w Dżem-Warze wypiera się swojego pochodzenia i choć zdradza ją akcent, uparcie obstaje przy wersji, że pochodzi spod Przemyśla, a z Wołyniem ani ona, ani jej krewni nie mieli nic wspólnego. Przyparta do muru przez babcię Helenę wygłasza monolog, w którym ukraińska perspektywa historyczna chyba po raz pierwszy publicznie wybrzmiewa tak jasno, prosto i szczerze. Nie wszyscy są w stanie z tą szczerością się mierzyć – podczas premierowego pokazu dwie osoby wyszły z sali.
Czar „Chłopek” okazał się tak kuszący, że zespół Modrzejewskiej zerwał się nie do galopu nawet, ale do cwału. Poszły konie po betonie, momentami za szybko, ze zbyt dużą siłą. Siłą teatru Sulimy i Piaskowskiego jest cieniowanie, są umiejętnie budowane kontrasty, momenty, kiedy z karykaturalnego rysunku wynurza się ludzka, zwyczajna twarz. Tu, przynajmniej podczas premiery, tego cieniowania postaci momentami brakowało, tak jakby wszyscy starali się odrobinę za bardzo, gubiąc po drodze efekt. Przykład? Scena kłótni Alicji (Urbańska) i Heleny (Poddębniak), zaaranżowana a la sitcomowa drama między Crystal a Alexis z „Dynastii”, do przesady, tak, żeby widz nie wiedział już, gdzie jest granica między groteskowym przegięciem a tonacją serio – zabrakło choćby okamgnienia, w którym to „serio” przedarłoby się przez efektowne wrzaski.
I teraz łyżeczka czwarta, o gorzkim posmaku. Gdyby to był barszcz, narzekałabym na nadmiar grzybów, w wypadku dżemu może zabrakło balansu między gruszką a porzeczką, jabłkiem a maliną. Albo raczej syrop, którym zalano te owoce, nie był w stanie ich połączyć. Opowieść Sulimy i Piaskowskiego, która składa się ze scen, których większość sama w sobie jest absolutnie „do zjedzenia”, w całości robi wrażenie dość przypadkowej kompozycji. Jakby zabrakło kleju, który by spinał te wszystkie wątki, przez co spektakl ogląda się trochę jak śmieszno-smutny kabaret, serię skeczów na tematy skupione wokół pańszczyźnianego dziedzictwa. Od korporacyjnej codzienności skupionej wokół projektu rebrandingu flagowego produktu, który to wątek w drugiej części właściwie wyparowuje na rzecz innych, kierujących uwagę widza już nie tylko w stronę polskiej, ale europejskiej historii, a raczej Historii, tej pisanej z dużej litery. Bo jest tu i świetna scena inscenizowanego rozstrzelania rodziny Ulmów, i wyżej wymieniony wątek ukraiński, i widmo kolejnej wielkiej wojny w finale, za sprawą którego wnuczki dawnych chłopek znów muszą się położyć – tym razem już nie w celach wypoczynkowych. Czy ta majacząca na horyzoncie wojna ma znieść obowiązujące w czasach pokoju hierarchie, zatrzeć niektóre podziały, sprawić, że zapomnimy o jątrzących się uparcie ranach, kiedy pojawią się kolejne? Zgaduj-zgadula, sam kształt spektaklu nie podsuwa możliwych odpowiedzi i mam wrażenie, że chodzi tu nie tyle o historyczne sensy, co o balans tonacji – od komizmu po grozę.
Piszę o tych zastrzeżeniach ze świadomością, że nie zakłócę odbioru spektaklu, który jest bardzo dobry – przede wszystkim u kobiecej części widowni. Mozaikowa struktura sprawia, że większość z nas znajdzie tu przynajmniej kilka ułamków krzywego zwierciadła, w których będzie w stanie się przejrzeć – ze swoją własną, ale też rodzinną historią. Paradoksalnie, posługując się uproszczonym rysunkiem, co dotyczy i postaci, i problemów, twórcom udało się dotknąć głęboko ukrytych emocji. Pod tym względem ten owocowy dżem osiągnął na premierze temperaturę wrzenia i oby ją utrzymał – niezależnie od krytycznych uwag przedstawienie, tak jak książka Kuciel-Frydryszak, trafiło w realne, całkowicie pozaartystyczne potrzeby publiczności. Oby miało okazję spotykać się z nią jak najczęściej i jak najdłużej.