Recenzje

Z całą przyjemnością

| 11 minut czytania | 204 odsłon

Sześćdziesiąte urodziny wałbrzyski Teatr Dramatyczny im. Jerzego Szaniawskiego świętował premierą „Gargantui i Pantagruela. W opactwie Theleme”. Dramaturg Jan Czapliński i reżyser Marcin Liber w lekkiej formie przemycają niby stare jak świat, ale znów niebezpiecznie aktualizujące się przesłanie.

fot. Tobiasz Papuczys
fot. Tobiasz Papuczys

Czapliński wykroił z monumentalnej powieści Francoisa Rabelais’go o dwóch olbrzymach, Gargantui i Pantagruelu, kilka fragmentów (spokojnie, będzie i Wasz ulubiony o podcieraniu zadka młodą gąską), po czym obudował je własną narracją. Puryści – czy są jeszcze jacyś na sali? – mogą się trochę boczyć, że Gargantua zszedł na dalszy plan, że spośród sporego grona literackich postaci ocalał brat Jan (tak, ten, który pyta: „czyż to nie wesoła śmierć, kiedy umiera się ze sztywną kusią?”), a gwoli sprawiedliwości i obietnicy danej w tytule zalety młodej kaczuszki wychwala nie Gargantua, a Pantagruel. Trzeba jednak przyznać, że cała opowieść jest bardzo w duchu Rabelais’go, przypominając skutecznie, że klasykom od zawsze zdarzało się romansować z jarmarkiem i równoważyć wzniosłość obsceną. Obietnica, że oto dostaniemy coś „jak z Szekspira, dużo ruchania i trochę polityki” pada w sam raz tyle razy, żebym w trakcie spektaklu zaczęła się zastanawiać, jak pójdzie zaplanowany w premierowym secie poranek dla szkół. No ale Szaniawski ma przecież znakomitych pedagogów teatru, którzy nie z takimi wyzwaniami świetnie sobie radzili – i poradził sobie doskonale tym razem. 

Podejrzewam zresztą, że dezynwolturę dramaturga usprawiedliwiliby historycy literatury. Rabelais sam nie wymyślił przecież Gargantui, ale twórczo rozwinął wydane anonimowo „Wielkie i szacowne kroniki ogromnego olbrzyma Gargantui”, na których egzemplarz trafił na targu w Lyonie. W 1532 roku o prawa autorskie nikt się nie szarpał, zresztą i to dziełko czerpało z innej opowieści, znanej od dawna ludowej legendy. Co więcej, ostatnia księga „Gargantui i Pantagruela” została skompilowana z notatek Rabelais’go już po jego śmierci, więc trzeba założyć, że spory udział w jej autorstwie miał i wydawca cyklu. Trudno więc winić Czaplińskiego, że i on bawi się tą opowieścią.

Z Rabelais’go zaczerpnął fragment, który stał się punktem wyjścia dla spektaklu – oto po wielu straszliwych wojnach przychodzi czas pokoju i czas nagród dla najbardziej zasłużonych wojowników. Gargantua (Agnieszka Kwietniewska) chce, żeby zaszczyty stały się udziałem również i walecznego mnicha, brata Jana (Ryszard Węgrzyn), ten jednak wzdraga się przed przyjęciem władzy nad istniejącymi już opactwami – chciałby natomiast założyć własny klasztor. „Ta prośba spodobała się Gargantui i przeznaczył na to całe swe dobra Telemy wzdłuż rzeki Loary, dwie mile od wielkiego Lasu Porteńskiego. Zaczem prosił brat Jan Gargantuę, aby ustanowił dlań regułę wręcz przeciwną wszystkim innym” – czytamy u Rabelais’go. Skoro Teleme ma być opactwem na opak, całe życie telemitów „było ustanowione nie wedle praw, statutów lub reguł, jeno wedle wolnej woli i własnego uznania. Wstawali z łoża, kiedy im się zdało, pili, jedli, pracowali, spali, kiedy im przyszła ochota. Nikt ich nie budził, nikt nie niewolił do picia ani jedzenia, ani do jakiejkolwiek innej rzeczy”. Niby zatem bez reguł, a tak naprawdę z jedną obowiązującą – u Rabelais’go (i Boya Żeleńskiego) to „czyń, co się podoba” czyli „róbta, co chceta”, w wałbrzyskim spektaklu ta wolność została sprowadzona do zobowiązania, aby sprawiać sobie i innym rozmaite, zmysłowe przede wszystkim przyjemności. 

Rabelais daje nam wprawdzie opis opactwa, ale Czapliński z Liberem idą dalej, uchylając przed nami drzwi do niego prowadzące i opowiadając jego historię, od czasu idylli, przez rewolucję, aż po klęskę. W Teleme żyje się jak w raju, przynajmniej do momentu, kiedy do drzwi puka nowicjusz (Mikołaj Krzeszowiec), sprawiając, że ustalony lata temu porządek chwieje się w posadach. W kategoriach dramaturgicznych jego pojawienie się jest też okazją do prezentacji zarówno klasztornych rytuałów, reguł, jak i kategorii przyjemności, jakim hołdują mieszkańcy, nie zawsze tak szczęśliwi, jakby się mogło wydawać. Tu nawet uczta kończy się z posmakiem goryczy na języku – żeby do klasztoru ktoś mógł wejść, ktoś inny musi go opuścić. A przyjemność często miewa oblicze, które zbliża ją do antonimu tego pojęcia – jak wtedy, kiedy trzeba się do niej zmuszać albo gdy jej źródłem staje się obsesyjny, masochistyczny powrót do zadawnionych traum.

Taka opowieść, rozwijająca zalążek tkwiący w kilku krótkich rozdziałach „Gargantui” otwiera pole dla jednego z kluczowych wątków w twórczości Marcina Libera – opowieści o antyutopii i rewolucji. Nie znajdziemy w jej ramach specjalnie odkrywczych diagnoz – przyjemność szybko się wyczerpuje, kiedy staje się obowiązkowa; służący spiskowcom rozkoszy klasztor jest pilnie strzeżony i wyposażony w przemyślny system zasieków i fortyfikacji; w programowo niegrzecznym miejscu bez reguł jest ich zastanawiająco wiele, podobnie jak ewidencji, kartotek, tabelek; z dostępu do rozkoszy wykluczeni są starzy, brzydcy, chorzy; praktykowanie peace&love przez braci i siostry nie wyklucza zbrodniczych ambicji i chęci przejęcia władzy. W dodatku, zgodnie z zasadą, że każda rewolucja prędzej czy później pożre własne dzieci, możemy się spodziewać, że ten przyjemny sen zmieni się w rollercoaster zabierający bohaterów w odlot ku samozagładzie.

Ale, ale – jest coś jeszcze. Owo sceniczne opactwo jest tak naprawdę zwierciadlanym odbiciem (lustrzane ściany tworzące scenografię nie pozostawiają cienia wątpliwości) naszej własnej sytuacji, zarówno indywidualnej, jak i zbiorowej. Każdy i każda z nas na własną rękę buduje przecież otoczony murami klasztor, w którym może praktykować rozkosze na własny użytek, skutecznie odcinając się od tego, co dzieje się na zewnątrz. Narzędzi, które wygłuszają echa eksplozji rozrywających cudze życia i które mogłyby nam zakłócić spokój, jest dziś więcej niż kiedykolwiek wcześniej – po serwisy informacyjne sięgają coraz mniej liczni, media społecznościowe sortują treści w ten sposób, że to, co mogłoby nas wytrącić z letargu, tonie w zalewie uzależniającego banału, a nawet jeśli dopadnie nas coś nieprzyjemnego, to zawsze można zmienić kanał, zablokować nadawcę. To już nawet nie jest „nie patrz w górę”, w jakieś niedosięgłe gołym okiem przestrzenie, to jest po prostu „nie patrz”, „nie słysz”, „nie czytaj”, „nie interesuj się” – doświadczaj wyłącznie tego, co pozwoli się oderwać. 

Zarazem można tę metaforę rozszerzyć poza indywidualne ramy na obszar sytego i zadowolonego z siebie świata zachodu, który programowo izoluje się od toczących się w innych częściach globu konfliktów, rugując ze swoich przestrzeni wszystko, co brzydkie, złe i brudne, co mogłoby zepsuć apetyt na kolejne podniety. „Witajcie, piękni ludzie” – mówi, głaszcząc mnie po ramieniu jedna z mniszek (Irena Sierakowska) w prologu do spektaklu – i robi mi się miło, aż zdam sobie sprawę, że klasztorna reguła zakłada segregację. 

Wreszcie wałbrzyscy „Gargantua i Pantagruel” stawiają to sceniczne zwierciadło przed teatrem jako takim – nieprzypadkowo przecież spektakl uświetnia rocznicowe obchody, w dodatku serwując widzom kilka insiderskich wtrętów – rekrutacja telemitów zebrała najwyraźniej największe żniwo wśród sfrustrowanych aktorów. Opowieść, w której „nieumiejący odczuwać przyjemności są usuwani z sanktuarium” można też czytać jako odbicie wsobnego charakteru instytucji, które specjalizują się w przekonywaniu przekonanych i uśmiechaniu się do tych, którzy już na starcie są „kupieni”.

To „z czego się śmiejecie? Z samych siebie się śmiejecie” wplecione jest niejako podprogowo, bo w podstawowej warstwie spektakl ma dawać nam wszystkim przede wszystkim zabawę – bezgraniczną, niegrzeczną, depczącą wszelkie reguły, rubaszną, jak w literackim oryginale. Zapraszają do niej zakonnicy ubrani przez Mirka Kaczmarka w obcisłe, jednolite, opalizujące w odcieniach różu i fioletu kombinezony, dla przyjemności zaznaczenia indywidualnego rysu ozdobione a to żółtą kryzą (Czesław Skwarek), a to tiulową kokardą (Joanna Łaganowska) czy szalikiem (Wojciech Świeściak), a to – jak u siostry Minetki (Angelika Cegielska) waginalną poduszką. Jak na mniszki i mnichów przystało modlą się, tańczą i śpiewają – do kompozycji Tomasza Leszczyńskiego albo w rytm piosenki z polskim tekstem, ale z melodią „Happy” Pharrella Williamsa. Wystrój klasztor ma skromny – lustra na ścianach i miękkie, lekkie sześciany wystarczą, żeby mieć się na czym ułożyć, o co ocierać, ale też widzieć kompanów i być przez nich widzianą(ym). 

„Gargantua i Pantagruel” to, podobnie jak wrocławska „Rzeźnia nr 5”, czy spektakle przygotowywane przez Marcina Libera na Przegląd Piosenki Aktorskiej, opowieść o zbiorowości, w której indywidualności wynurzają się na moment z zuniformizowanej grupy, co stanowi sprawdzian dla zespołu, będącego niezbędnym filarem takiej pracy. I ten zespół fantastycznie tu działa, zamieniając się w wielogłosowy instrument, tworząc na scenie jedno ciało, z którego wydobywają się poszczególne narracje. Sprawdzianem – dodajmy, że nie pierwszym w najnowszej historii wałbrzyskiej sceny – jest romansująca z musicalem forma przedstawienia. Zdanym na piątkę tam, gdzie z chóru wydobywają się solowe głosy, ale trzeba powiedzieć, że w przeważających, zbiorowych partiach na czwórkę – nie potrafiłabym powtórzyć refrenu otwierającej przedstawienie litanii i winię za to nie słabą pamięć, ale to, że część tekstu była zwyczajnie nieczytelna. Trzeba jednak powiedzieć, że Tomasz Leszczyński wysoko zawiesił poprzeczkę wymagań – muzyczny temat jest tu przechwytywany i powtarzany przez kolejne partie głosów, które jak w kanonie częściowo nachodzą na siebie. 

A aktorskie solówki? To mistrzowskie monologi Agnieszki Kwietniewskiej o pożytkach z regularnych wypróżnień, po których żałujemy, że jej Gargantua w tym spektaklu tak rzadko wychodzi na pierwszy plan. To też chociażby litania przyjemności recytowana z lubością przez Świeściaka, którego bohater chwilę później przyznaje się do nieumiejętności ich odczuwania. To przejmująca klęska błazna, którego żarty już nikogo nie śmieszą (Rafał Kosowski) czy przeokrutny set właścicielki salonu sado-maso wchodzącej w rolę profesorki (Irena Sierakowska) i aktora (Skwarek), który obsesyjnie wraca do porażki z czasów szkoły teatralnej, przy czym ostre cęgi za dziury w pamięci przy monologu Hamleta sprawiają mu perwersyjną przyjemność. Tę listę można ciągnąć długo, bo sceny zbiorowe równoważą te sola, jak w aktorskim dyplomie. Fakt, że większość z nich to udane miniatury, tak smaczne, że zapominamy o pytaniu, na ile wszystkie pracują na rzecz zarówno tematu, jak i rytmu spektaklu. 

Bohater zbiorowy wymusza narracyjną dyscyplinę, zwarcie rytmów i skrót. Momentami tego wszystkiego brakowało – kilka razy odnosiłam wrażenie, że opowieść zmierza do finału, a tu pojawiał się nowy wątek, który nas od niego oddalał. Z drugiej strony to właśnie struktura serii przypowiastek przybliżała scenicznych „Gargantuę i Pantagruela” do literackiego oryginału, kiedy narracyjnie spektakl się od niego oddalał. W dodatku przedłużanie przyjemności w pobliże tej granicy, za którą staje się ona własnym przeciwieństwem pozwala widzom poczuć na własnej skórze kres utopijnej komuny telemitów.

Tytuł spektaklu

GARGANTUA I PANTAGRUEL. W OPACTWIE THELEME

Teatr

Teatr Dramatyczny im. Jerzego Szaniawskiego

Reżyser(ka)

Marcin Liber

Autor(ka) recenzji

Magda Piekarska

Data premiery

23.11.2024

Autor(ka) muzyki

Tomasz Leszczyński

Scenograf(ka)

Mirek Kaczmarek

Czas trwania

120 minut

Obsada

Angelika Cegielska,

Piotr Czarniecki

Mateusz Flis

Dorota Furmaniuk

Michał Kosela

Rafał Kosowski

Wojciech Marek Kozak

Mikołaj Krzeszowiec

Agnieszka Kwietniewska [gościnnie]

Joanna Łaganowska

Piotr Mokrzycki

Irena Sierakowska

Czesław Skwarek

Kinga Świeściak

Wojciech Świeściak

Piotr Tokarz

Ryszard Węgrzyn

Irena Wójcik

Realizacja

tekst

François Rabelais

przekład

Tadeusz Boy-Żeleński

adaptacja, dramaturgia

Jan Czapliński

reżyseria:

Marcin Liber

choreografia

Paulina Jaksim

scenografia, kostiumy, reżyseria świateł

Mirek Kaczmarek

muzyka i przygotowanie wokalne

Tomasz Leszczyński

inspicjentka

Anna Solarek

autor obrazu

Jakub Fidler

Zobacz także

Bądź na bieżąco!
Zapisz się do newslettera

Jeśli chcesz otrzymywać informacje dotyczące najnowszych aktualności i numerów Notatnika Teatralnego, zostaw swój adres.

Twój e-mail został zapisany