Już sam fakt inscenizacji niezwykłej powieści Jana Potockiego mógł budzić ciekawość, ale w tym przypadku znacznie większe zainteresowanie wywołała osoba reżysera. Chociaż jego ostatnie przedstawienia nie wzbudzały szczególnego entuzjazmu, nadzieje, że może jeszcze raz porwie publiczność, odżyły na nowo.
Gorące południe Hiszpanii, pierwsza połowa XVIII wieku. Młodzieniec Alfons van Worden wyrusza do Madrytu, by objąć dowództwo nad oddziałem gwardzistów. W swoim postępowaniu kieruje się odwagą oraz honorem, decyduje się więc na drogę niebezpieczną, za to najkrótszą. Nie zważając na ostrzeżenia, zatrzymuje się w opuszczonej gospodzie, gdzie spotyka dwie tajemnicze piękności. Egzotyczne nieznajome wyjawiają mu, że w rzeczywistości, podobnie jak one, należy do starego rodu Gomelezów i dlatego powinien wyznawać islam. Wychowany w duchu chrześcijańskim Alfons nie poddaje się ich namowom: „Uważam, że wyparcie się wiary, tak jak porzucenie sztandaru, okrywa hańbą”. Nie przeszkadza to, by spędzili we troje upojną noc, po której van Worden budzi się niespodzianie w towarzystwie dwóch wisielców… Tak pokrótce wyglądają dwa pierwsze spośród sześćdziesięciu jeden dni, o których opowiada „Rękopis znaleziony w Saragossie”. Bardzo podobnie można by opisać początek przedstawienia w Teatrze Polskim. Już sam fakt inscenizacji niezwykłej powieści Jana Potockiego mógł budzić ciekawość, ale w tym przypadku znacznie większe zainteresowanie wywołała osoba reżysera. Chociaż jego ostatnie przedstawienia nie wzbudzały szczególnego entuzjazmu, nadzieje, że może jeszcze raz porwie publiczność, odżyły na nowo. Po rozstaniu z TR Warszawa i paru pracach za granicą Grzegorz Jarzyna powrócił w miejscu niespodziewanym. Jeden z uczestników przewrotu styczniowego, jak przyjęło się nazywać 18 stycznia 1997 roku., kiedy tego samego wieczoru premierę miały „Elektra” Krzysztofa Warlikowskiego i „Bzik tropikalny” Jarzyny właśnie, trafił na szacowną scenę przy ulicy Karasia. Czy ją rozniósł? Nie, ale też nie miał takiego zamiaru. W jego „Rękopisie…” realia powieści Potockiego są podstawą dla współczesnej, prostej przypowieści o wszechwładnym systemie, któremu główny bohater próbuje się wymknąć.
Pisane i przeredagowywane przez wiele lat dzieło jest stylizowane na dziennik Alfonsa van Wordena. Dziennik to jednak nietypowy, bo treścią większości zapisków są zasłyszane opowieści, w których fantastyka i przygoda mieszają się z nauką i filozofią. Dzieje się tak począwszy od jedenastego dnia, kiedy van Worden dołącza do gromady cyganów. Ich naczelnik, nietuzinkowy Avadoro, dzieli się z nim swoją historią, która stopniowo przeistacza się w niezwykłą sztafetę opowieści. Kolejni przywoływani bohaterowie przejmują narracyjną pałeczkę – każdy opowiada historię swojego życia. Jedni wspominają dalsze postaci, które spotkali na swojej drodze, inni mówią zwięźle. Jedne opowieści są długie i złożone, na opowiedzenie innych wystarczy kilkanaście zdań. Jedne wątki powracają, inne szybko się urywają. Awanturnicze perypetie splatają się z próbami skatalogowania całej ludzkiej wiedzy. Fabułę dodatkowo urozmaica zmieniająca się topografia, bo Potocki, łącząc pasję badacza z fachem dyplomaty, zwiedził kawał świata i śmiało korzysta ze swoich doświadczeń podróżniczych. „Rękopis…” to zaiste wielopiętrowa konstrukcja.
Przeniesienie jej na scenę to wyzwanie. Nie chodzi tylko o objętość (osiemset stron). Zasadą organizującą ten niby-dziennik jest opowiadanie historii. Niemal wszystko jest relacją albo wspomnieniem. Potocki zarysowuje intrygę, by następnie unieruchomić swojego bohatera i czytelnika w górach Sierra Morena, gdzie kolejne dni mijają na jednym – na snuciu opowieści. By stworzyć z „Rękopisu…” scenariusz przedstawienia nie wystarczy wybrać kilka wątków i rozpisać je na sceny. Trzeba mieć pomysł, który by organizował całość analogicznie do tego, jak powieść wykorzystuje imitację dziennika. Na początku lat 90. Tadeusz Bradecki wprowadził na pustą scenę Starego Teatru pomiędzy blisko półsetki aktorów i jeszcze więcej postaci samego Jana Potockiego, którego samobójcza śmierć wieńczyła przedstawienie. Grzegorz Jarzyna ma własny pomysł. Zobaczył w „Rękopisie…” scenariusz gry RPG. Mistyfikacja, którą finalnie okazują się perypetie van Wordena, jest tutaj testem z coraz wyższymi levelami. W przedstawieniu Gomelezowie istnieją po dziś dzień – są tajnym stowarzyszeniem. Andrzej Seweryn jest jednocześnie Mistrzem Gry i liderem siedemdziesiątego – a nie pięćdziesiątego drugiego, jak to jest w powieści – pokolenia Gomelezów. Młody Alex (Wojciech Siwek) został wybrany na następnego przywódcę, ale najpierw stowarzyszenie wystawia go na próbę – musi wejść do uniwersum „Rękopisu…” i wcielić się w Alfonsa van Wordena. Choć reżyser, jako de facto prawdziwy Mistrz Gry i konstruktor scenariusza, wydobywa z powieści wątki ezoteryczne (duża scena na temat symboliki tarota z Danutą Stenką jako Kabalistką oraz inscenizacja egzegezy Księgi Rodzaju autorstwa geometry Velasqueza – w tej roli Sławomir Grzymkowski), to jednak system, na którego straży stoją dziś Gomelezowie, jest jasno zdefiniowany – to kapitalizm. Znakiem tego jest przewrotnie wykorzystana biblijna sentencja: „Każdemu bowiem, kto ma, będzie dodane, tak że nadmiar mieć będzie. Temu zaś, kto nie ma, zabiorą nawet to, co ma”.
Fabularna układanka Jarzyny, przygotowana razem z Romanem Pawłowskim-Felbergiem, wieloletnim współpracownikiem reżysera z czasów w TR Warszawa, skojarzyła mi się ze scenariuszem filmu „Tron. Dziedzictwo” (2010) – może zresztą stąd zaczerpnięto podtytuł spektaklu: „Dziedzictwo Gomelezów”?. W hollywoodzkiej produkcji sytuacja wygląda podobnie – główny bohater musi wejść do świata gry komputerowej, którą stworzył jego ojciec. W kinie, gdzie efekty specjalne są codziennością, takie przechodzenie pomiędzy światami nie jest niczym szczególnym. W teatrze wymaga to albo odwołania się do wyobraźni widzów albo inscenizacyjnej inwencji. Jarzyna wybiera drugi sposób. Wraz z Anną Axer-Fijałkowską (kostiumy i charakteryzacja) i Aleksandrem Prowalińskim (reżyseria światła) śmiało korzysta z technicznych możliwości Teatru Polskiego. Co chwilę uruchamiana jest obrotówka, część scenografii opuszczana jest z nadscenia, na flugu zlatuje nawet anioł! Chyba tylko zapadnie zostawiono w spokoju. Blisko czterogodzinny spektakl fragmentami – zwłaszcza do przerwy – toczy się w wartkim tempie. Reżyser buduje w ten sposób dwa osobne plany. Jeden dotyczy świata gry RPG i jest kostiumowy – to rodzaj mistyfikacji, w której przy pomocy rozbudowanej inscenizacji i powieści Potockiego tworzy się przestrzeń próby Alexa, którego poczynaniami z offu steruje, głosem Seweryna, Mistrz Gry. W tym planie, dla mnie zdecydowanie ciekawszym, Jarzyna balansuje na granicy teatralnej iluzji, chwilami ją odsłaniając. Są i wielkie projekcje (na przykład pustynne krajobrazy albo ruchome wizerunki z kart tarota), które wypełniają horyzont, i okazała scenografia, jak wielokrotnie przestawiane cztery szare ściany czy uschnięte drzewo z kukłami-wisielcami na gałęzi, które jest opuszczane na każdą wzmiankę o powieszonych zbójcach. Zarazem wszystkie zmiany mają charakter otwarty – nie ma wyciemnień, cała maszyneria i liczni techniczni działają na oczach widzów. Nawet główny bohater jest przenoszony niczym rekwizyt. Reżyser stwarza imitację świata Potockiego i zarazem pokazuje sposób, w jaki tego dokonuje. Jest w tym rozmachu też miejsce na bardzo proste teatralne zabawy, jak chociażby jazda konno, którą aktorzy przedstawiają, dosiadając kijów z zatkniętymi końskimi głowami i głośno parskając.
W opozycji do barwnego uniwersum „Rękopisu…” Jarzyna wraz z Pawłowskim-Felbergiem dodają współczesny, chłodny świat Gomelezów. Dwanaścioro członków stowarzyszenia z surowymi obliczami i rękami w kieszeniach dyskutuje nad postawą Alexa. Cały historyczny sztafaż, w którym „grali” jeszcze chwilę wcześniej, zostaje zastąpiony jednolitymi, czarnymi garniturami i przezroczystymi, plastikowymi krzesłami. Czy chłopak jest już gotowy? Czy nadal trzeba prowadzić grę? Czy sprosta zadaniu bycia kolejnym liderem? Im bardziej był rozwijany ten wątek, tym mocniej rosła moja podejrzliwość. Problematyczna wydała mi się zwłaszcza pompatyczność finałowych sekwencji – jak na przykład przyjęcie Alexa do stowarzyszenia. To mroczna (masońska?) ceremonia, w której ustawieni w kręgu zakapturzeni Gomelezowie zbliżają się z wyciągniętymi szpadami do stojącego na środku sceny bohatera i powtarzają słowa przysięgi. Balonik powagi jest tu napompowany tak mocno, że wystarczy chwila nieuwagi, jakiś aktorski kiks, żeby nastrój prysł. Na premierze szmerek sympatii i chwilę ulgi po tej scenie wywołało pojawienie się w roli lokaja samego reżysera, który usługiwał Gomelezom, roznosząc kieliszki. Ale to jednorazowa akcja, która, nawet gdyby była powtarzana, nie wystarczyłaby jako przeciwwaga dla w gruncie rzeczy moralizatorskiego wydźwięku ostatniej części spektaklu. Bo, nie zdradzając zbyt wielu szczegółów, Alex postanawia odrzucić system i, zerwawszy mikroport, woła zdecydowanie z proscenium „Nadchodzi zmiana!”. Tylko w czyim imieniu to robi? Czy to inicjatywa samego Wojciecha Siwka, w końcu nadal studenta krakowskiej szkoły teatralnej? A może to Jarzyna i Pawłowski-Felberg chcą być rzecznikami młodszych od siebie? Jeśli tak, to muszą sobie przecież zdawać sprawę, że przecież oni też są częścią systemu, którego obalenie zapowiadają.
To kwestie do dyskusji, których wszakże tak jasno formułowane ze sceny Teatru Polskiego, który na co dzień nie wikła się w debatę ze współczesnością, należy uznać za niespodziankę. Poza tym nie niweluje to przyjemności, jaką daje świat Potockiego i wcielający się w wiele postaci aktorzy Polskiego. Andrzej Seweryn właściwie przeistacza się w Pustelnika, ukrywając swoje oblicze pod kapturem i modulując chrapliwy głos, by już za chwilę łagodnie i niemal z uśmiechem opisywać tortury, jakie ma zaplanowane jako Inkwizytor. Modest Ruciński bawi jako chwacki cygan Avadoro, tumani w roli piekielnego Don Beliala de Gehenny i przestrasza jako hermafrodycztyny Diabeł. Katarzyna Strączek w roli Inez Santarez wraz z córkami (Katarzyna Lis i Irmina Liszkowska) tak roznamiętniają młodego Hervasa (Kuba Dyniewicz), że ten zapomina o obowiązkach wobec zatopionego w książkach ojca (Henryk Niebudek). Hanna Skarga wprowadza osobny ton do przedstawienia, kiedy jako Młoda Kabalistka opłakuje śpiewem śmierć ojca. Swój urok mają także epizody, jak ten Jakuba Kordasa i Michała Kurka, którzy długo stoją unieruchomieni na postumencie, by nagle „ożyć” jako pomnik mitycznych bliźniaków Kastora i Polluksa.
Widząc jak sprawnie po świecie „Rękopisu…” poruszali się aktorzy Polskiego, jak przy właściwie niewielkiej obsadzie byli wstanie stworzyć tak różnorakie sceny, pod koniec przedstawienia myślałem głównie o jego pierwszej części. Współcześni Gomelezowie wydawali mi się płascy i jednowymiarowi, zwyczajnie dużo mniej interesujący. Szczerze mówiąc, nie chciałoby mi się ani do nich dołączyć, ani z nimi walczyć. A może w tej grze ostatecznie wygrywa jednak Potocki, bo współczesność wypada tak blado na tle jego wyobraźni?
