Performans dokumentalny z części drugiej spektaklu rozmawia z częścią pierwszą. Teatr mówiący o prywatności – wigilijnych dylematach uczuciowych, afekcie nastolatka do dojrzałej kobiety, czy o karze za zabójstwo – w tym kontekście przegrywa z teatrem zaangażowanym. Z jątrzącą, stale ropiejącą raną na granicy polsko-białoruskiej. To nasza lekcja do odrobienia.
„»Dekalog«” Kieślowskiego to jedyna rzecz, jaką mogę nazwać arcydziełem” – słowa jednego z największych filmowców w dziejach kina, Stanleya Kubricka, są wymowne. Entuzjastów serialu Krzysztofa Kieślowskiego i Krzysztofa Piesiewicza było oczywiście wielu, liczba idzie w miliony. Paweł Miśkiewicz, pracujący nad sceniczną transpozycją „Dekalogu” ze studentami wrocławskiej AST, podobnie zresztą jak Wojciech Faruga adaptujący niedawno „Dekalog” w Teatrze Narodowym w Warszawie, nie podszedł do tekstu Piesiewicza i filmów Kieślowskiego czołobitnie. Wykorzystał ciągle nośne dylematy moralne i obyczajowe zawarte w scenariuszu, poddając je aktualizującym aneksom.
Kieślowski sportretował typowego człowieka z końca lat osiemdziesiątych minionego wieku, rozpiętego pomiędzy dawnym a nowym, mieszkańca bezkresnego blokowiska, zanurzonego w reglamentowanych marzeniach i w szarym świecie, szarej Polsce. Dzisiaj taki bohater może wydawać się obcy czy nie do końca zrozumiały zwłaszcza dla młodych ludzi, dlatego w spektaklu wzmocnione zostało to, co w scenariuszu Piesiewicza i Kieślowskiego było poruszające i ponadczasowe (wielki, wciąż powracający temat kary śmierci), dodając od siebie wątki i tematy bliskie ich pokoleniu, a nieporuszane przez pokolenie Kieślowskiego, na przykład problem tożsamości seksualnej, sytuacji osób z niepełnosprawnością, czy prawa do bycia innym, odmieńcem. Nie są to tematy wywrotowe, teatralnie były już wyzyskiwane setki razy, ale we wrocławskim przedstawieniu, jak w wielu innych studenckich dyplomach, mają siłę młodości, wybrzmiewają naturalnie, ze świeżością i polotem. To jest spowiedź pokolenia, któremu zabrano pokoleniowość. Zostały tematy do odpracowania. Problemy do opowiedzenia, wykrzyczenia, wypłakania. Nie miałem wątpliwości, że studentom AST we Wrocławiu przychodzi to wszystko naturalnie. To ich słowa, krzyk, płacz. Nikt im nie nakazał wchodzić w cudze kostiumy, sprawy i kłopoty – zrobili to sami.
To uczucie jeszcze mocniej wzmaga się podczas drugiej, zaskakującej części przedstawienia. Byłby bowiem wrocławski spektakl pod dosyć oczywistym tytułem „A najważniejsze jest…” udaną, ale nie wybitną próbą przeniesienia tez z serialu Kieślowskiego do współczesności, gdyby nie zaskakujące dopełnienie widowiska. Oto pogranicze polsko-białoruskie. Połamany dekalog, połamane słowa, wyparte przez zaniechania, altruizm i kłamstwo. Temat mocny, temat tabu.
Wojna w Ukrainie przykryła to, co dzieje się na granicy. Umierają ludzie. Ilu? Nikt nie wie, a nawet jeżeli wie, nie opowie nam tego. Jest za zimno, za mokro, za ciepło. Studenci wybrali się na granicę, jeździli tam, przeprowadzali sondy z mieszkańcami przygranicznych wiosek. Zapamiętałem słowa starszej kobiety. Wymachując rękoma, separując się od zadawanych pytań niczym od złośliwych much, opowiada, że szczęśliwie nikt nie zapukał do drzwi; nie wie, co będzie, ale nic dobrego, żadnej pomocy nie planuje. Pilnować siebie, ogródka pilnować. „Strach jest wielki, ja panie tylko do sąsiada chodzę, a i to rzadko, tak się boję”. Miśkiewicz ze studentami nie zestawia tych dwóch części spektaklu wprost, wydają się autonomiczne wobec siebie, mogłyby być oglądane osobno, a jednak wzajemnie się dopełniają, są komplementarne. Co więcej, mam poczucie, że takie zestawienie spodobałoby się Kieślowskiemu, silnie przecież unerwionemu na tematykę społeczną. Dekalog roztrzaskany, jak Różewiczowska „Kartoteka”. Przykazania są tutaj fikcją, rozmowa jest fikcją, można pomagać, można słuchać, ale wszystko jest doraźne, chwilowe, mgławicowe. Nie słuchają nas najważniejsi; ci, od których zależałoby rozwiązanie problemu. Ci, których nie widać. Ci, którzy jątrzą komunały, nie dostrzegając pojedynczego człowieka:
„Nie będziesz miał bogów cudzych przede mną; nie będziesz brał imienia Pana Boga twego nadaremno; pamiętaj, abyś dzień święty święcił; czcij ojca swego i matkę swoją; nie zabijaj; nie cudzołóż; nie kradnij; nie mów fałszywego świadectwa przeciw bliźniemu swemu; nie pożądaj żony bliźniego swego; ani żadnej rzeczy, która jego jest”
Tam jest wszystko. I nic nie jest respektowane.
Performans dokumentalny z części drugiej spektaklu rozmawia z częścią pierwszą. Teatr mówiący o prywatności – wigilijnych dylematach uczuciowych, afekcie nastolatka do dojrzałej kobiety, czy o karze za zabójstwo – w tym kontekście przegrywa z teatrem zaangażowanym. Z jątrzącą, stale ropiejącą raną na granicy polsko-białoruskiej. To nasza lekcja do odrobienia.
Studenci w zdecydowanej większości bardzo dobrze odnajdują się w tej polifonii postaw. Stają się postaciami ze starego serialu i młodymi ludźmi wchodzącymi w dorosłość i w zawód z problemami, które starają się pojąć, ale ich zrozumienie nie jest możliwe. Na zderzeniu tych dwóch postaw, rodzi się oryginalny, wart zapamiętania teatr. Deszcz aktorskich nagród dla „A najważniejsze jest…” na ostatnim Festiwalu Szkół Teatralnych w Łodzi nie był dla mnie zaskoczeniem. Patrycja Dąbrowska – najlepsza rola w przedstawieniu – sprawia wrażenie urwanej z choinki, nieobecnej, zadziwionej tym, że sprawy się toczą, ludzie kłamią, i ona kłamie, a świat wcale nie jest taki dobry i przyjazny, jaki się wydawał. Monika Mikołajczak – współczesna dziewczyna, bardzo współczesna, taka z modnego pubu i z silent disco, ale duszę ma starą, ale w tej duszy rozlewają się problemu rodziców, dziadków, demony przeszłości, a także popędy, na które nie ma zgody, na które nie mamy żadnego wpływu. Zadziorny Maciej Baka; ambiwalentny Mateusz Goławski; dowcipny, fertyczny Krzysztof Lorek; energetyczny Paul Matura; charakterystyczny Kuba Mielewczyk; zaangażowany Jakub Oderski; zmysłowa Kamila Romaniuk – wszyscy dostali szansę na zaprezentowanie własnej odrębności, własnego unikatowego talentu. To również sukces tego przedstawienia.
***
Wiele lat temu, byłem jeszcze licealistą, otrzymałem jedyną okazję spotkania z Krzysztofem Kieślowskim. To było podczas Konkursu Wiedzy o Filmie w Gdańsku, swego rodzaju olimpiadzie filmowej. Kieślowski był wówczas na ustach wszystkich, całego świata. Film „Trzy kolory. Niebieski” święcił triumfy wszędzie, również w Polsce. Dla moich egzaltowanych siedemnastu lat, nie było wówczas ważniejszej filmowej przygody. Kieślowski słynął wówczas z kategorycznych odpowiedzi. Nie bawił się w dyplomację. Męczyli go dziennikarze, szkoda było mu życia na wywiady. Na banalne pytania nie odpowiadał. My, uczestnicy olimpiady, nastoletni kinomani z całej Polski, mieliśmy tego świadomość. Myślę, że obawialiśmy się rozmowy z reżyserem „Dekalogu”. Jakże niepotrzebnie. Bywał ostry dla ludzi, których mniej szanował, ale dla młodych, dla nas, starał się być najdelikatniejszy, najmilszy, czuły i szczery. Szczery do bólu. Ktoś zapytał Kieślowskiego: „Panie Krzysztofie, panie Krzysztofie, ma pan taki sukces, jak to zrobić, jak to się robi”. Kieślowski nie zbył tego pytania, że niemądre, naiwne. Odpowiedział: „Proszę pana, mnie się zdaje, a nawet jestem tego pewien, że ja mam średni talent, przeciętne umiejętności, ja po prostu całe życie strasznie pracuję. Zasuwam. To jest praca. I teraz, na początku waszej drogi, chciałem wam to powiedzieć wyraźnie. Jeżeli chcecie w życiu coś osiągnąć, być kimś, to niestety trzeba zasuwać. Talent nic nie da. Trzeba zasuwać”.
Przekazuję to zdanie, swego rodzaju dekalog Kieślowskiego, studentom, absolwentom AST we Wrocławiu, innych uczelni. Nie ma wyjścia. Trzeba zasuwać. Ale to też może być piękne. Coś na ten temat wiem.