Recenzje

Kiedy szopilnik spotyka firniczkę

| 10 minut czytania | 118 odsłon

Michał Buszewicz zrobił przedstawienie, które mimo komediowego, slapstickowego sznytu budzi uśmiech podszyty goryczą – jej źródłem jest świadomość, że to nie z muczerów i firniczek, ale z samych siebie się śmiejemy

fot. Wojciech Sobolewski
fot. Wojciech Sobolewski

„Za dużo wszystkiego” Michała Buszewicza w TR Warszawa to śmieszno-gorzka zabawa w podkopywanie fundamentu pod pomnikiem bożka zapierdolu. Czy teatr zatrzyma kołowrotek, w którym ugrzęźliśmy? Nie sądzę, być może jednak pozwoli na moment trzeźwo spojrzeć w lustro.

Do Warszawy jechałam niemal wprost z tygodniowego maratonu prowadzenia spotkań na jednym z letnich festiwali. Niemal, bo pomiędzy zdążyłam jeszcze zahaczyć o Wałbrzych, nadrabiając kolejną z ostatnich premier sezonu. Z oczami na zapałkach, z resztkami adrenaliny napędzanej poczuciem obowiązku, machając ręką na napominania najbliższych, że świat się nie zawali, jeśli odpocznę i zaległości dooglądam po wakacjach. Potem jeszcze tylko cztery recenzje, cztery wywiady, jeszcze jedne festiwalowe pracowakacje, i będzie można złapać oddech. Chociaż nie, stop! Raczej przysiąść fałdów i zająć się kolejną robotą. Z poczuciem, że cały ten freelance tylko z pozoru robi wrażenie z trudem wywalczonej niezależności – w istocie jest zasłoną dymną, przez którą nie widać, że na dzienny urobek nieustannie spogląda Mister Deadline, mój wewnętrzny szef. I nigdy, oj nigdy, nie jest usatysfakcjonowany.

W takich okolicznościach „Za dużo wszystkiego” zadziałało na mnie (i nie tylko, sądząc po reakcjach szczelnie wypełnionej widowni) jak terapia wstrząsowa – na przemian przez histeryczny śmiech i rumieniec żenady. I trudno wyobrazić sobie kogoś, kto w przygodach firniczki Magdy (Karolina Bednarek), obszarki Marii (Natalia Kalita), spirydarza Franka (Dobromir Dymecki), szopilnika Dionizego (Rafał Maćkowiak) i muczera Feliksa (Mateusz Górski) nie odnajdzie bolesno-żałosnego echa własnego zarabiania się po kokardę, oddawania czci bożkowi zapierdolu, fałszywej wiary, że jesteśmy niezastąpieni i niedostatecznie zdiagnozowanych skutków ubocznych autowyzysku. Nieprzypadkowo Deadline (Adam Woronowicz) pojawia się tu jako postać z ekranu, na poły wirtualny byt – w większości przypadków przecież sami sobie fundujemy ten los. Czy – jak to dojmująco ujął Byung-Chul Han w przywołanym w programie zbiorze „Społeczeństwo zmęczenia i inne eseje” – „W tym społeczeństwie opresji każdy_a sam_a prowadzi swój obóz pracy (…) Dziś każdy_a z nas jest swoim_ją strażnikiem_czką, a (…) nadmiar pracy i osiągnięć przeradza się w samowyzysk”. 

Możliwe, że reżyser i dramaturg zarazem, młodszy ode mnie o dekadę z haczykiem, jest przedstawicielem ostatniej generacji szopilników i firniczek, gotowych rzucić wszystko, żeby zapieprzać jak chomik w karuzeli, z poczuciem, że bez jego/jej poświęcenia firma/szkoła/teatr/świat/redakcja/korporacja (niepotrzebne skreślić) się zawali. Podobno Zetki są już inne – miarą życiowego komfortu nie są dla nich zawodowe osiągnięcia, a zwykłe, banalne sprawy, do których tak tęsknimy, a którymi ze zmęczenia nie potrafimy się cieszyć. I na pewno nie chodzi tu o pracę, a bywa że jednak (o zgrozo!) o lenistwo. 

To jednak nie Zetki, a z pewnością nie typowe Zetki, są bohaterkami i bohaterami tego spektaklu, uszytego z satyry przeplecionej z okrutną baśnią, w której w miarę rozwoju akcji postaci jak z kreskówki zaczynają niepokojąco przypominać nas samych. Jesteśmy nimi my, przedstawiciele wcześniejszych pokoleń, wierzących w to, że pracy musi towarzyszyć jakiś istotniejszy, bardziej szczytny cel niż tylko zapewnienie sobie i zależnym od nas istotom środków na przetrwanie. Zasadniczo nie ma tym przekonaniu nic złego – taki cel sprawia przecież, że praca staje się czymś więcej niż nudnym obowiązkiem, że daje (albo powinna dawać) rodzaj satysfakcji. Rzecz jednak w proporcjach – łatwo przekroczyć granicę, za którą zaczyna się ślepa gonitwa za okruchami spełnienia, w trakcie której nie zauważamy, że trafiają nam się tylko jałowe ziarna, za to margines pozazawodowego życia niebezpiecznie się kurczy.

Na początek dostajemy odrobinę teatru w teatrze – oto spektakl się opóźnia, bo jeden z aktorów (Woronowicz) ugrzązł na planie serialu. Wiadomo, z czegoś trzeba żyć, są rzeczy ważne i ważniejsze, mniejszy i większy fejm, no i gorsze i lepsze gaże. Już, już miał pędzić do teatru, aż tu nagle reżyser zażądał kolejnego dubla, a chwilę później następnego i nie wiadomo, kiedy z jednego zrobiły się cztery. Zespół nie do końca wie, jak z tego wybrnąć, za kulisami trwają przepychanki, co chwilę delegaci obsady w różnych konfiguracjach wychodzą na scenę, żeby przeprosić publiczność za absencję kolegi, poinformować o możliwości zwrotu biletów, wyrażając zarazem nadzieję, że skoro już jednak widzowie przyszli, to przeczekają ten przeciągający się poślizg. Opóźnienie jednak rośnie, więc pojawiają się kolejne wersje – że kolega już właściwie jechał, ale zawiódł go uber (czy inny bolt), że już był w teatrze i witał się z kostiumem, ale garderobiana zemdlała z przepracowania i nie mogła go dopiąć. Wszystko kłamstwa, bo prawda jest taka, że aktor nie dojedzie i że przestał odbierać telefony od kolegów, nawet od tych, których dotąd szanował, pewnie dlatego, że mieli na koncie więcej serialowych ról. Prolog robi wrażenie żartu oderwanego od reszty spektaklu, do momentu, kiedy dociera do nas paradoks, że wolny czas spędzamy w cudzej pracy, a sceniczne postaci do konfrontacji z widownią zmusza poczucie odpowiedzialności – za instytucję, za spektakl, za kolegę wreszcie, który w tej sytuacji ewidentnie dał ciała.

Zaraz potem z teatru w teatrze teleportujemy się do uteatralizowanej, baśniowej korporacji, której pracownicy nie wiedzieć czym się zajmują. I jakkolwiek firnictwo czy muczowanie brzmią z perspektywy widza abstrakcyjnie, to przez bohaterów tej opowieści są traktowane z powagą graniczącą z namaszczeniem, co pokazuje w krzywym zwierciadle rozdźwięk między tym, jak sami traktujemy zawodowe obowiązki, a ich wagą w szerszym kontekście. Rzecz jednak nie w konkretach idących za zawodową etykietką, i nawet nie w korpokulturze – katalog chorych relacji pracownika ze środowiskiem pracy można przełożyć na całkowicie dowolne realia, także te, w których wydaje nam się, że zarządzamy sami sobą. 

Wszystko odbywa się w scenerii zaprojektowanej przez Darię Nawrot, która może kojarzyć się z zaadaptowaną na scenę nowoczesnego teatru opowieścią o Bobie Budowniczym, w której nawet spychacz, betoniarka czy dźwig noszą ludzkie imiona, a sensem ich istnienia jest rozwiązywanie rozlicznych technicznych problemów. Postaci w spektaklu noszą kolorowe kostiumy z robociarskim akcentem (spodnie-ogrodniczki, czapki z daszkiem, kask, kombinezon), nad sceną unosi się kasetonowy plafon wypełniony kolorami z podstawowej palety, a jeśli na ekranie nie pojawia się twarz Dedlajna „w chmurze”, to nie widzimy tam wcale tabelek Excela, ale kolorowe słupki jak z gry Tetris. Wszystko to (plus choreografia Katarzyny Sikory) tworzy umowny, podszyty absurdem pejzaż, coś jak korporacja z klocków Lego. W dodatku bardzo nieoczywista: zamiast boksów jak w biurze, miejsca pracy to okrągłe platformy przykryte płachtami białego materiału, które – jeśli podciągnąć ich środek ku górze – zamieniają się w strzeliste namioty. Jednocześnie w kostiumie robociarski sznyt zostaje zhakowany przez stylówkę total casual friday, w której to już nie dżinsy i tiszert, i nie kurtka z wężowej skóry, ale piłkarskie podkolanówki, dżinsowa spódniczka czy czapka gawroszka stają się jedynym dostępnym wyrazem niezależności i wolności jednostki, kodem, w którym można przemycić swój bunt czy gniew, a czasem przeciwnie – entuzjazm, zaangażowanie czy wręcz wiernopoddańcze uzależnienie od miejsca pracy.

Plac budowy/korporacja/taśma produkcyjna są tu czysto umowne i wymienne na wszelkie inne formy świadczenia pracy, czytaj: zapierdolu, w który bohaterowie angażują się z oddaniem godnym lepszej sprawy. Świeżo zatrudniona urodzona firniczka Magda jest neofitką autowyzysku, gotową na wszystko, żeby jej zaangażowanie zostało dostrzeżone. Spirydarza Franka nic i nikt nie powstrzyma – praca jest jego misją, celem, przeznaczeniem i chorobliwym uzależnieniem zarazem. Szopilnik Dionizy zbyt łatwo pozwala się wykorzystywać kolegom w niewoli, przez co trafia do pracowego czyśćca – okazuje się średni, a wiadomo, że to najgorsze miejsce w hierarchii: najgorsi z niej wylatują, najlepsi triumfują, a średniacy psują humor wszystkim dookoła. Jest i muczer Feliks, który jako jedyny twierdzi, że ma firmy serdecznie dość i że najchętniej by z niej odszedł, cały kłopot w tym, na gadaniu kończy, a kiedy już zbierze się w sobie, żeby obwieścić swoją decyzję prezesowi, łatwo da się wciągnąć z powrotem w kierat za pomocą paru banalnych komplementów o tym, jaki to jest ważny i potrzebny. Jest i obszarka Maria – niby uzależniona od presji i od raportów oddawanych na ostatnią chwilę, ale jeśli wyciągnie cię na piwo, to nazajutrz obudzisz się ze świadomością, że wmontowała cię w swoje obowiązki. Każdy ciągnie za sobą swój wózek, a jeśli spotykają się na jednym torze, to tylko po to, żeby ścigać się w ulubionej konkurencji wszystkich zarobionych – turnieju „kto ma gorzej”. Work&life balance nie istnieje, skoro jesteś w pracy nie tylko w budynku pracy, ale także w domu, na wakacjach i w osiedlowym warzywniaku – wszędzie tam, gdzie myślisz o zawodowych obowiązkach.

Budowanie postaci jest mocno oparte na formie, źródło sukcesu lub porażki tkwi we właściwych proporcjach – aktorzy nieustannie balansują między dystansem wobec umownie baśniowych, kreskówkowo potraktowanych bohaterów, a jego przełamaniem, pojawiającym się z rzadka, punktowo. Można tu jednak znaleźć momenty wzlotów – wszyscy dostają w tym spektaklu szansę na swoje pięć minut. Właściwie powinnam nauczyć się na pamięć brawurowego monologu Karoliny Bednarek, w którym jej Magda, napierając na kolejne sznury, unoszące do góry namioty, błaga, żeby „dojechać” ją dodatkową robotą, zarzucić po sufit zadaniami, tak, żeby nie można było szpilki wcisnąć i żeby mogła się zaharować do imentu. Dobromir Dymecki jest i śmieszny i straszny jako opętany pracą spirydarz, korporacyjny koń pociągowy. Natalia Kalita rozgrywa w poetyce gry komputerowej wyprawę obszarki do gabinetu prezesa, a Rafał Maćkowiak opowiada w ciągu retrospekcji historię ekspresowego krachu notowań szopilnika.

Michał Buszewicz zrobił przedstawienie, które mimo komediowego, slapstickowego sznytu budzi uśmiech podszyty goryczą – jej źródłem jest świadomość, że to nie z muczerów i firniczek, ale z samych siebie się śmiejemy. Siedząc na widowni TR-u miałam poczucie wspólnotowego reagowania na diagnozy płynące ze sceny, co jest i smutne, i pocieszające zarazem. Smutne jako świadectwo, że kultura zapierdolu, harówki, autowyzysku jest znana z autopsji nie tylko mnie pięćdziesięcioletniej, ale i trzydziestolatkowi, który siedział obok, śmiejąc się i zapadając w sobie dokładnie w tych samych momentach. Pocieszające, choć słabe to pocieszenie, że nie jesteśmy w tym sami, że każdy ma w sobie obszarkę czy spirydarza uwięzionych w indywidualnych obozach pracy. I jeśli cokolwiek tu daje nadzieję, to transfer tych obozów z kategorii „oczywistość”, o której opowiadać przecież nie warto, na półkę z etykietką „osobliwość”, dziwaczny znak czasów, które oby jak najszybciej odeszły w niepamięć.

Tytuł spektaklu

Za dużo wszystkiego

Teatr

TR Warszawa

Reżyser(ka)

Michał Buszewicz

Autor(ka) recenzji

Magda Piekarska

Data premiery

28.06.2024

Autor(ka) muzyki

Aleksandra Gryka

Scenograf(ka)

Doris Nawrot

Czas trwania

100 minut

Obsada

Magdalena

Karolina Bednarek

Franciszek

Dobromir Dymecki

Feliks

Mateusz Górski

Maria

Natalia Kalita

Dionizy

Rafał Maćkowiak

Deadline (wideo)

Adam Woronowicz

Realizacja

scenariusz i reżyseria

Michał Buszewicz

scenografia i kostiumy

Doris Nawrot

choreografia

Katarzyna Sikora

muzyka

Aleksandra Gryka

wideo

Michał Dobrucki

reżyseria światła

Klaudyna Schubert

asystentka reżysera

Katarzyna Gawryś

inspicjentka

Monika Tuniewicz

kierowniczka produkcji

Aleksandra Szklarczyk

asystentka scenografki

Julia Zawadzka

kierownik techniczny

Michał Golasa

zastępca kierownika technicznego

Andrii Pogorielov

realizatorzy dźwięku

Piotr Domiński, Andrii Pogorielov, Jakub Sapka, Jerzy Szelewicz

realizatorzy wideo

Daniel Sanjuan Ciepielewski, Jędrzej Jęcikowski, Konrad Kajak, Kacper Stykowski

charakteryzatorki

Milena Jura, Dominika Zatońska

garderobiane

Elżbieta Kołtonowicz, Teresa Rutkowska

brygadzista sceny

Łukasz Winkowski

rekwizytor

Marcin Puanecki

montażyści

Mariusz Basiak, Paweł Iwaniuk, Marcin Puanecki, Tomasz Trojanowski, Łukasz Winkowski

specjalista budowy dekoracji, ślusarz

Tomasz Ciężarek

stolarz

Tadeusz Tomaszewski

Zobacz także

Bądź na bieżąco!
Zapisz się do newslettera

Jeśli chcesz otrzymywać informacje dotyczące najnowszych aktualności i numerów Notatnika Teatralnego, zostaw swój adres.

Twój e-mail został zapisany