Nie powiedziałbym, że „Noc szpilek” Santiago Roncagliolo to thriller, jak sugeruje na okładce polski wydawca. To raczej powieść o dojrzewaniu z wątkiem kryminalnym w tle.
Trafiamy na zaplecze balu absolwentów. Dwadzieścia lat po ukończeniu szkoły średniej czterech kumpli znowu spotyka się w tej samej klasie. Widać, że od początku lat dziewięćdziesiątych niewiele tu się zmieniło. Ściany wyblakły już dawno temu. Z tyłu tablica, nad nią nieduży krzyż, obok, jakby na siłę, wciśnięta mapa. Na ścianie po lewej klasowa gazetka z kilkoma fotografiami uczniów, po prawej osłonięte kaloryfery i parę roślin w doniczkach. I choć zaglądamy do szkoły w stolicy Peru, scenograf Łukasz Mleczak sprawił, że wygląda podobnie do wielu naszych placówek. (A może szkoły niemal wszędzie wyglądają tak samo?) Na tym tego rodzaju nawiązania zaczynają się i zarazem kończą. Nikt nie doszukuje się podobieństw między sytuacją w położonym nad Oceanem Spokojnym państwem w Ameryce Południowej a czasami transformacji. W centrum znajduje się zaadaptowana przez reżysera Piotra Pacześniaka intryga.
Nie powiedziałbym, że „Noc szpilek” Santiago Roncagliolo to thriller, jak sugeruje na okładce polski wydawca. To raczej powieść o dojrzewaniu z wątkiem kryminalnym w tle. Piętnastolatkowie Beto, Carlos, Manu i Moco to klasowi średniacy, niczym szczególnym się nie wyróżniają. Większość ich rozmów sprowadza się do wzajemnych docinek i skojarzeń seksualnych. W centrum uwagi znajdują się tylko na chwilę – kiedy konflikt z pewną nauczycielką przybiera na sile i jeden z chłopaków, bardzo pragnący być wydalonym ze szkoły, spuszcza przed nią spodnie na oczach innych uczniów. To wydarzenie jest jedną z kilku potyczek pomiędzy czwórką nastolatków a nielubianą belferką, która ostatecznie postanawia poinformować o wszystkim rodziców. Każdy z nastolatków ma swoje powody, by do tego nie dopuścić. Wpadają na pomysł, by zastraszyć kobietę w jej własnym domu. Nieprzemyślana akcja przeradza się z niegroźnego włamania w groteskowe porwanie, którego finałem jest zupełnie przypadkowa tragedia. A wszystko zaczyna się od nudnej lekcji o narządach rozrodczych i zadanego wobec klasy pytania: „Można się zarazić syfem, kiedy ktoś ci robi loda?”.
Roncagliolo prowadzi narrację głosami czterech chłopaków. Króciutkie rozdziały zaczynają się od nagłówka z imieniem wskazującym, czyją perspektywę w danym momencie poznajemy. Bohaterowie odróżniają się od siebie językiem, którym się posługują, mają różne wrażliwości, inaczej też oceniają poszczególne zdarzenia. Ten sposób opowiadania, w którym z dużą częstotliwością przecina się kilka punktów widzenia, sprawia, że „Noc szpilek” czyta się szybko. Do ostatnich stron przed czytelnikiem jest utajone, że powrót do wydarzeń sprzed lat to efekt szantażu – Moco, kinoman i domorosły filmowiec, zmusza kolegów, by opowiedzieli, co wtedy zaszło, ponieważ bardzo by chciał zmontować coś w rodzaju dzieła swojego życia. Ma trochę materiałów, które udało mu się te dwadzieścia lat temu ukradkiem nagrać i które od czasu do czasu ogląda w samotności. Teraz zapragnął opatrzyć je komentarzem. Film nadal pozostawałby w jego prywatnych zbiorach, ale dzięki jego powstaniu miałby poczucie, że doprowadził sprawę do końca. Grozi pozostałym, że jeśli nie wezmą udziału w jego przedsięwzięciu, wrzuci do sieci wszystkie – z dzisiejszej perspektywy kompromitujące – nagrania.
W swojej adaptacji Piotr Pacześniak odwraca sytuację i właściwie od razu wrzuca widzów w scenę szantażu. Najpierw poznajemy Carlosa (Maciej Kobiela), dziś dobrze sytuowanego prawnika, do którego dołączają dawni koledzy ze szkolnej ławy: Beto (Damian Sosnowski), Manu (Michał Badeński) i Moco (Łukasz Gosławski). Ten ostatni mówi pozostałym, czego oczekuje, co im grozi, jeśli nie dostosują się do jego warunków i ustawia kamerę. Nie widząc za bardzo innego wyjścia, początkowo niechętni mężczyźni zaczynają nie tylko wspominać przebieg wydarzeń, ale też odtwarzają poszczególne sceny z przeszłości.
Taka piętrowa konstrukcja – aktorzy wcielają się w dorosłych mężczyzn, którzy odgrywają minione wydarzenia, kiedy byli nastolatkami, i przeskakują pomiędzy planami czasowymi – stwarza stymulujące warunki aktorskie. Mówiąc krótko, jest co grać. Szczególnie, że parę razy do sytuacji scenicznej dodany jest jeszcze jeden poziom, to znaczy mężczyźni odgrywają nawzajem swoich rodziców. A w każdym z domów coś jest nie w porządku. Ojciec Beto tłumaczy synowi – który jest w trakcie odkrywania swojego homoseksualizmu – „jak bić pedałów”, rodzice Carlosa żyją w separacji, ale co jakiś czas godzą się i na parę dni stwarzają pozór szczęśliwej pary, ojciec Manu jest wojskowym, który cierpi na zespół stresu pourazowego, czego matka chłopca nigdy mu nie wytłumaczyła, ojciec Moco zaś to wdowiec-alkoholik, który raczej wegetuje, aniżeli podejmuje jakiekolwiek próby wychowania syna…
Czterech aktorów łódzkiego Nowego tworzy wyraziste postaci. Maciej Kobiela jako Carlos daje się poznać jako ten najbardziej stateczny i rozsądny, który długo stara się odwieść pozostałych od użycia przemocy wobec nauczycielki – dopiero pod wpływem uczucia do dziewczyny i chęci uszczęśliwienia jej zmienia zdanie. Damian Sosnowski pokazuje dwa oblicza Beto: jedno bardziej skryte, drugie odważniejsze i wyzwolone – co ośmiela go zarówno do zbliżenia się do Manu, w którym się podkochuje, jak i do cross-dressingu i przymierzenia ubrań pojmanej nauczycielki. O miano lidera grupy rywalizują tymczasem Manu (Michał Badeński) oraz Moco (Łukasz Gosławski). Postać Badeńskiego jest najbardziej porywcza – to on rzuca w czasie lekcji wyzywająco pytanie. On też podejmuje większość decyzji w imieniu grupy. Jednak jako tego najbardziej przebiegłego – inspiratora, który steruje wszystkim z tylnego fotela – chce siebie widzieć Moco. Gosławski pokazuje postać nerwową, czasami niepewną, ale też wybuchową, która traci panowanie zwłaszcza wtedy, gdy jakiś element jego „misternego planu” może zostać zagrożony.
W tym zagmatwanym, chłopięco-męskim świecie, gdzie jest dużo emocji i nieraz pada ostre przekleństwo, są dwie kobiece postaci, które wyłaniają się ze wspomnień. To ubrana w żółty uniform Pamela (Rozalia Rusak), dziewczyna Carlosa, która pracuje u wujka w peruwiańskiej podróbce McDonald’s, oraz wspomniana nauczycielka, panna Pringlin (Katarzyna Żuk). Byłoby adaptacyjnym wyzwaniem, gdyby pozostawić je jedynie jako nieobecne bohaterki rozmów czterech kolegów, ale byłaby to jednocześnie strata dla przedstawienia. Obie aktorki, zwolnione z konieczności odgrywania przeszłości – bo będące jej częścią – nie muszą bowiem brać niczego w nawias i mogą być bardzo blisko swoich postaci. Rusak jako Pamela, choć to rola drugoplanowa, buduje wiarygodną romantyczną relację z Carlosem, który jest gotów rzucić dla niej wszystko i z którym decyduje się posmakować cielesnych przyjemności. Oboje nie spodziewają się, że dziewczyna także zostanie w sposób nieunikniony zamieszana w rozgrywkę uczniów ze swoją nauczycielką.
Właśnie. Panna Pringlin. Ma na sobie niebieską sukienkę zawiązaną pod szyją jak kokardę oraz okulary w cienkiej oprawce. Katarzyna Żuk tworzy postać pełnokrwistą, choć w swojej oschłości wobec chłopców całkowicie bezwzględną i odpychającą. Kiedy trzeba, jest zimna jak lód. Kiedy zostaje sprowokowana, potrafi odciąć się ostrą jak brzytwa ripostą. To jakby kolejna z dalekich krewnych siostry Ratched z „Lotu nad kukułczym gniazdem”. Przy czym kiedy zostaje uwięziona, Żuk pokazuje zupełnie inną stronę swojej postaci: bezbronną, przestraszoną, ale też zdesperowaną i gotową kąsać jak osaczone zwierzę. I jest w tym bezbłędna. To rola spełniona.
Blisko trzygodzinne przedstawienie od strony realizacyjnej nie budzi zastrzeżeń. To sprawnie zrealizowana, oparta na solidnym aktorstwie klasyczna adaptacja prozy. Pytanie, które powstaje, dotyczy wyboru historii. W powieści kiedy większość intrygi zostaje rozwiązana, jednemu z bohaterów przypomina się w trakcie przesłuchania zdanie: „Wszystko, co powiesz, może być wykorzystane przeciwko tobie”. Chłopak zastanawia się, czy peruwiańscy śledczy też tak mówią. „Raczej wątpię. U nas nie było nawet adidasów z importu, to po co mielibyśmy importować takie zdania?”. Czy tymczasem Teatr Nowy musiał posiłkować się literaturą peruwiańską? Czy jest coś tak szczególnego w „Nocy szpilek”, czego nie dałoby się znaleźć u rodzimych twórców? Czy nie byłoby ciekawiej ogłosić konkurs dramatopisarski na polski kryminał czy opowieść o dojrzewaniu, jeśli to właśnie któryś z tych tematów zainteresował Pacześniaka w książce Roncagliolo? Albo poszukać w prozie? Kilka sezonów temu w Teatrze Polskim w Bydgoszczy zrealizowano z sukcesem osadzoną w tym mieście „Inną duszę” Łukasza Orbitowskiego. We wrocławskim Capitolu nadal można oglądać musical „Mock. Czarna burleska”. Może Łódź ma swojego Marka Krajewskiego? Stawiam te pytania, bo wydaje mi się, że powinno się mieć więcej niż jeden bardzo dobry powód, by przenosić na scenę przyzwoity – ale nic ponad to – utwór autora polskiemu teatrowi jak dotąd nieznanego. A coś podpowiada mi, że akurat temu peruwiańskiemu pisarzowi nie grozi zostanie laureatem literackiej nagrody Nobla.