Recenzje

Nie oglądaj się za siebie

| 11 minut czytania | 1289 odsłon

Nieoczywista, zmienna w napięciach, na przemian czuła i bezlitosna. Genialna przyjaciółka jednym z najbardziej zmysłowych spektakli jakie widziałam ostatnio w teatrze.

Siedem lat po tym, jak świat oszalał na punkcie tetralogii Eleny Ferrante, Marciniak wraz z dramaturżką Małgorzatą Czerwień przenosi na scenę krakowskiego Starego Teatru wątki z dwóch tomów – Genialnej przyjaciółki i Historii nowego nazwiska. To druga w Polsce adaptacja tej prozy – pierwszej dokonali w 2018 roku we Wrocławskim Teatrze Współczesnym Weronika Szczawińska i Piotr Wawer jr. O ile jednak wówczas kluczowe dla realizatorów było ułożenie fragmentów czterotomowej powieści włoskiej pisarki w udramatyzowany feministyczno-emancypacyjny traktat, tym razem dostajemy czułą opowieść o siostrzeństwie. A przy okazji – o braterstwie, które jest wciąż w powijakach (w przeciwieństwie do kryzysu męskości – w rozkwicie).

Tetralogia Ferrante po swojej premierze dzieliła czytelniczki i czytelników. Część, w tym niżej podpisana, widziała w opowieści o przyjaźni Lili i Lenù, dwóch mieszkanek biednej neapolitańskiej dzielnicy, emancypacyjną prozę przebraną w kostium romansu, ciesząc się tym przebraniem, bez wątpienia zwiększającym zasięgi. Część – miałką opowieść o dorastaniu na tle włoskiego pejzażu, jednak pustą w środku, ot, taką Anię z Zielonego Wzgórza sprzed epoki Netfliksa, tyle że dla dorosłych i z akcją osadzoną w drugiej połowie dwudziestego wieku. Ten podział był tak ostry, że prowokował gorące spory, ale i zabawne sytuacje – pamiętam wizytę w ambitnej krakowskiej księgarni, której właściciel podejrzliwie obracał w rękach Genialną, którą właśnie przysłano z hurtowni. „Czytała pani?” – zapytał. – „Myśli pani, że wypada, żeby tu stała?”.

Siedem lat później i kilkaset metrów dalej nikt nie zastanawia się, czy wypada grać Genialną przyjaciółkę na jednej z narodowych polskich scen. Albo spory ucichły, albo tonuje je nazwisko Marciniak, które jest marką zarówno w polsko-, jak i w niemieckojęzycznym teatrze. A poza wszystkim, dla teatru taka narracja, dramaturgicznie wierna gatunkowym formułom, rozwijająca się chronologicznie z punktu a do b, i tak dalej jest wyzwaniem – do dekonstrukcji, prowokacji, zabawy formą, łamania norm, już nie czytelniczych, ale widzowskich przyzwyczajeń.

I Marciniak wraz z Czerwień to robią – chronologia jest tu zaburzona, wraz z bohaterkami, Rafaellą zwaną Lilą (Karolina Staniec) i Eleną – Lenù (Anna Paruszyńska-Czacka) na przemian cofamy się w czasie i wybiegamy do przodu. Tekst Ferrante uzupełniają dopiskami, zostawiając w nich miejsce i przestrzeń tak do improwizacji aktorskich, jak i do potencjalnych interwencji ze strony publiczności. W jednej ze scen wypełniona ludźmi widownia staje się wręcz wodami Zatoki Neapolitańskiej u brzegów Ischii, w których zanurza się Lenù. Twórczynie rozszerzają interpretacyjną kobiecą perspektywę w ten sposób, że przestrzeń dla swojego kręgu znajdują w niej także mężczyźni – ojciec Lili (Juliusz Chrząstowski), jej mąż (Michał Majnicz), brat (Krystian Durman) i kochanek, a zarazem ukochany Lenù (Łukasz Stawarczyk). Osobnym atomem w tej układance jest Wacław Zimpel (Alfonso), o nim jednak później. Marciniak pogrywa z naszym poczuciem komfortu, pozwalając na przemian wygodnie umościć się w tej opowieści, ogrzać w promieniach włoskiego słońca, pokołysać w rytm szlagieru rymującego się z wizją dolce vita (Adam Nawojczyk jako Marcello Solara śpiewa tak, jakby zszedł ze sceny na nadmorskiej promenadzie), żeby za chwilę wywołać dyskomfort, a pod koniec wręcz brutalnie wyrzucić nas z widowni i zafundować gorzką pigułkę w finale.

Tą pierwszą, wyjściową sytuacją, otwierającą czasowe perspektywy i serwującą zmienność napięć jest wizyta Lenù u Lili krótko po jej ślubie ze Stefano. Już po tym, jak tytułowa bohaterka przeszła przez trzęsienie ziemi, które wytrąciło ją z przekonania, że jako kobieta może być panią sytuacji przynajmniej jeśli chodzi o najbliższe, rodzinne środowisko. Pobicie, gwałt, siniaki, które trzeba maskować przed światem – oto, czego doświadczyła Lila. Kiedy wchodzimy na widownię, przyłapujemy ją w kalejdoskopie nienaturalnych póz, leżącą na podłodze, z plecami na oparciu przewróconego krzesła i nogami wyciągniętymi do góry – obraz obezwładniającej nudy albo świata, który wypadł z ram. W tle Hopperowska scenografia Natalii Mleczak – szlachetny minimalizm, harmonia barw i światła. I wizyta Lenù wydaje się z początku wpasowywać w ten pejzaż, jednak łamie go ton opowieści Lili, od której napędzana nieposkromioną ciekawością przyjaciółka wyciąga kolejne szczegóły traumatycznego małżeńskiego pożycia. I kiedy już skręcamy się ze współczucia i zawstydzenia, przez okno wchodzi Melina (Ewa Kaim), przegrana życiowo wdowa, ucharakteryzowana na Ofelię z obrazu Johna Everetta Millaisa, postać zawieszona między światami, martwa i żywa zarazem. I zasypuje nas gradem pytań: „Wystarczy? A może liczycie na więcej? Brzydzi to was? Podnieca? A może brzmi znajomo?”

W tym świecie rządzonym przez mężczyzn – zdaje się mówić Marciniak – nie wszystko jest jednak stracone. Ratunek jest w siostrzeństwie, we wspierającym odruchu kobiecej solidarności. Tam gdzie szanse odbiera się wielu, trzeba inwestować w te nieliczne, którym się one dostają. Lenù, ta, która może się uczyć, kończyć kolejne szkoły stanie się zatem delegatką nie tylko Lili, która z edukacji musiała zrezygnować, ale i kobiet, które pozostały w Rione Luzzatti, biednej dzielnicy Neapolu. Tej, która w krakowskiej inscenizacji, w scenografii Natalii Mleczak, na obrotówce, została ukryta za wnętrzem luksusowego apartamentu Lili z oszałamiającą panoramą Zatoki Neapolitańskiej w tle. Marciniak odkrywa przed nami teatralny bebech, rodzaj drewnianego rusztowania, odartego ze zbędnych detali – resztę trzeba sobie dośpiewać. Dzielnica to już nie kobiecy azyl, ale szorstki męski świat – to tam mieści się warsztat ojca Lili, tam wykuwa się prymitywne strategie przetrwania, które nie dają szans na rozwój. Tam Lila będzie próbowała się wybić i poniesie porażkę. Te dwa światy są ze sobą nierozerwalnie połączone – jeden podtrzymuje drugi, jeden bez drugiego nie może istnieć.

Kiedy pięć lat temu we Wrocławskim Teatrze Współczesnym Weronika Szczawińska przeniosła powieść Ferrante na Scenę na Strychu, skleiła Lili i Lenù w jedną, intrygującą kreację Anny Kiecy, tak jakby obie postaci, ze swoimi trajektoriami były awersem i rewersem tej samej bohaterki, jakby realizowały dwie alternatywne wersje jej losu. Marciniak w Starym również ogrywa tę podwójność, pozwalając Paruszyńskiej-Czackiej i Staniec na przemian stapiać się w jedność i rozdzielać. Lenù, ta, która ostatecznie, już poza planem spektaklu, wyjedzie, porzuci dzielnicę, zrobi karierę, wybije się, wyemancypuje, jest na tym etapie cieniem swojej przyjaciółki, której zazdrości brawury, swobody, doświadczenia. Bo Lili jest tutaj tą, która wie – i tyle że ta zdobyta przez nią wiedza ma gorzki smak. To świadomość męskiej władzy, związanego z nią bólu, ambicji skazanych na to, żeby je zmięte wcisnąć w kieszeń, to też świadomość straty. Lili wie też, że skoro jej się nie udało, skoro nie udało się Melinie, która próbuje robić dobrą minę do złej gry, skoro nie wyszło matce Lenù, swoje niespełnienie tuszującej nadmiarem troski, skoro w dzielnicy najwyższym pułapem jest posada nauczycielki, a horyzont marzeń jest tak ściśle określony, że trudno zgadywać, co więcej mogłoby się za nim kryć, żeby się uratować, trzeba stąd wyjechać. I Marciniak wraz z obiema aktorkami znakomicie i przejmująco rozgrywa tragizm tej konstatacji w finale. Oto z widowni, tuż po scenie wesela, które przekreśliło nadzieje Lili na nowy, lepszy rozdział, przenosimy się do foyer. I odbywamy kolejną podróż w czasie. Lenù skończyła liceum, wyjeżdża na studia, Lili dochodzi do siebie po poronieniu. Scena jest dramaturgicznym powtórzeniem tej, od której zaczyna się spektakl – przebiega od intymnych zwierzeń do pęknięcia w relacji. Tyle że inna jest jego natura, której dodatkowo, przez zamkniętą formę spektaklu, Marciniak nadaje ostateczny wymiar – Lili prosi Lenù, żeby wyjechała, nie oglądając się za siebie. „Bo znikniesz?” – pyta ją półżartem przyjaciółka. „nie, bo ty znikniesz” – odpowiada ta, która wie – także to, co dzielnica robi z dziewczęcymi marzeniami o emancypacji.

Paruszyńska-Czacka i Staniec tworzą na scenie Starego zjawiskowy duet – Marciniak obsadziła w rolach przyjaciółek dwie trzydziestotrzylatki, starsze od swoich bohaterek w każdym z momentów scenicznej akcji. Wiek nie ma tu jednak znaczenia – aktorstwo, jakie prezentują na scenie Starego, jest nie tyle wcielaniem się w postać, co rodzajem powrotu do samej siebie z przeszłości, zanurzeniem się w zmienność kontekstów i napięć. Przeskoki w czasie sygnalizują czytelne jak znaki kostiumy Mleczak – dziecięce mundurki w scenach z dzielnicy, stroje kąpielowe na Ischii, spódnice i topy w scenach intymnych zwierzeń, białe suknie na weselu Lili i garsonki à la Jackie Kennedy w finale, zapowiadającym nowy etap życia Lenù. Jednak to nie wszystko – pisząc o duecie, mam na myśli wyjątkowe skupienie na scenicznej partnerce, bo choć zarówno Staniec, jak i Paruszyńska-Czacka tworzą całkowicie przekonujące kreacje także w tych scenach, w których istnieją w oderwaniu od siebie nawzajem, to właśnie w duecie wytwarza się między nimi rzadki rodzaj chemii, intymnej wręcz bliskości, w której zamazuje się granica między jedną a drugą. Dodatkowo, Lili Staniec, którą obserwujemy wciąż w relacji z – Lenù, Stefano, ojcem, bratem, Nino – udaje się zachować swój powieściowy status enigmy, który tkwi w nieodkrytym źródle jej wiecznego oporu wobec świata.

Jednocześnie reżyserka rozszerza tę kobiecą perspektywę – z galerii postaci, które u Ferrante stanowią tło dla losów głównych bohaterek wybiera cztery figury, z których buduje żywe, wielowymiarowe postaci – oszalałej z zawiedzionej miłości Meliny, matki Lenù (Małgorzata Zawadzka), pierwszej naiwnej Pinucci/Ady (Aleksandra Nowosadko) i nauczycielki (znów Zawadzka). Dostajemy skromny wachlarz możliwości, jakie otwierają się przed kobietą w patriarchalnym świecie – możesz maskować swój smutek, przebierając się za dzielnicową diwę, ukrywać rezygnację za poświęceniem w imię rodziny, udawać głupszą niż jesteś, przykrawając swoje oczekiwania do tego, na co możesz liczyć, albo wdrapać się na niedosiężny z perspektywy dzielnicy szczyt, żeby po tej mozolnej wspinaczce skonstatować, że to zaledwie skromny pagórek – jedyny, jaki masz szansę zdobyć. W tej galerii jest też miejsce na polemikę z ramami, w jakie zamyka swoje postaci Ferrante, co jest widoczne zwłaszcza w scenie, w której Aleksandra Nowosadko „wychodzi z roli” Ady, dziewczyny uznanej przez dzielnicę za „łatwą” po tym, jak wsiadła do samochodu Solary.

A czy są tu jacyś mężczyźni? Są i też nie chcą zmieścić się w założonym z góry schemacie, choć dużo trudniej jest im się z niego wyłamać – nawet męski krąg, kolejny w teatrze, po tym z „Chamstwa Agnieszki Jakimiak, nie jest w stanie wypompować im z żył całego tego napędzającego ich wkurwu na świat. Scena kręgu, łamiąca tonację opowieści, dynamiczna, nieco kabaretowa, budzi też dyskomfort, sprawiając, że śmiech szybko zamiera i zdajemy sobie sprawę, że przepracowywanie męskich traum wobec przemocy wobec kobiet zostało tu zbyt lekko potraktowane. Natomiast odrobinę perwersyjnej przyjemności sprawia przyglądanie się, jak aktorzy Starego duszą się w narysowanych grubą krechą rolach naszprycowanych testosteronem maczo i tchórzliwych wrażliwców, nawet kiedy próbują poluzować szwy własnymi doświadczeniami. Te zerojedynkowe podziały rozsadza Wacław Zimpel, autor wykonywanej na żywo muzyki do spektaklu i odtwórca roli Alfonsa, jedynego nieheteronormatywnego bohatera tej opowieści. Jego monolog, kiedy staje przed widownią w czarnej wieczorowej sukience i w butach na szpilkach, żeby częściowo słowami, a częściowo dźwiękami saksofonu opowiedzieć o swojej niepewności i poczuciu niedopasowania jest jednym z najbardziej przejmujących momentów spektaklu.

Jest też „Genialna przyjaciółka jednym z najbardziej zmysłowych spektakli jakie widziałam ostatnio w teatrze, co może się wydać paradoksem, bo jednocześnie jest to opowieść, w której nagość została ograna kostiumem. Dokładniej, kombinezonem, który zakłada Immacolata, matka Lenù, żeby zaprezentować jeden z kobiecych wstydów – niedoskonałe, poddane upływowi czasu ciało. Od ciała, jego zagadkowych reakcji, od związanych z nimi rozkoszy i cierpień cała rzecz się zaczyna, ciało bywa stawką pozwalającą ustalić miejsce w społecznej hierarchii, ciało może sprawić, że stracisz reputację, więc bywa też niebezpieczne i trzeba ostrożnie nim rozporządzać, bywa też zawodne. Ale w bezpiecznej, siostrzanej relacji drugie ciało może dawać oparcie, bliskość, przyjemność – o tym mówi najpiękniejsza scena w spektaklu, scena wspólnej kąpieli Lili i Lenù. 

Tytuł spektaklu

Genialna przyjaciółka

Autor(ka) tekstu

Elena Ferrante

Teatr

Narodowy Stary Teatr im. Heleny Modrzejewskiej

Reżyser(ka)

Ewelina Marciniak

Autor(ka) recenzji

Magda Piekarska

Data premiery

17.03.2023

Autor(ka) muzyki

Wacław Zimpel

Dramaturg(żka)

Małgorzata Czerwień

Scenograf(ka)

Natalia Mleczak

Czas trwania

220 minut (1 przerwa)

Obsada

Juliusz Chrząstowski

Krystian Durman

Ewa Kaim

Michał Majnicz

Adam Nawojczyk

Aleksandra Nowosadko

Anna Paruszyńska-Czacka

Karolina Staniec (gościnnie)

Łukasz Stawarczyk

Małgorzata Zawadzka

Wacław Zimpel

Realizacja

Reżyseria

Ewelina Marciniak

Scenariusz i dramaturgia

Małgorzata Czerwień

Scenografia i kostiumy

Natalia Mleczak

Muzyka

Wacław Zimpel

Choreografia

Ramona Nagabczyńska

Reżyseria świateł

Szymon Kluz

Inspicjentka/Suflerka

Katarzyna Gaweł

Przekład

Alina Pawłowska-Zampino, Lucyna Rodziewicz-Doktór

Asystentki reżyserki

Małgorzata Czerwień, Katarzyna Gaweł

Zobacz także

Bądź na bieżąco!
Zapisz się do newslettera

Jeśli chcesz otrzymywać informacje dotyczące najnowszych aktualności i numerów Notatnika Teatralnego, zostaw swój adres.

Twój e-mail został zapisany