Recenzje

Orkiestra klubu samotnych serc

| 10 minut czytania | 381 odsłon

A ty? Wiesz już, z kim mogłabyś/mógłbyś wytrzymać aż do śmierci?

fot. Piotr Nykowski
fot. Piotr Nykowski

Michał Buszewicz konstruuje kolejny szczeciński – po „Edukacji seksualnej” – i pierwszy w dyrektorskiej kadencji spektakl w myśl zasady: zacznij intrygująco, potem zasiej wątpliwości, trochę rozśmiesz, ocierając się tu i ówdzie o żenadę, żeby na koniec odpalić emocjonalną petardę. I to, proszę Państwa, działa!

Gdybym była Netfliksem, Skajszołtajmem czy innym Maksem, już bym odpaliła silnik i pędziła na Szczecin, żeby odkupić prawa do tej opowieści. Niech Amerykanie jarają się fabułą o Grace i Frankie, dwóch seniorkach, zmuszonych do wspólnego mieszkania w luksusowym domku przy plaży, odkąd ich mężowie wyznali sobie miłość, my mamy swój, całkiem atrakcyjny układ, który dostarczy materiału na wiele, wiele serii. I tak jak Jane Fonda i Lily Tomlin zyskują z wiekiem, Beata Zygarlicka z Anną Januszewską godnie stawiają im czoła, nie mówiąc o reszcie obsady. Bo życie razem wybiera tu aż siedmioro wspaniałych. Także tak, państwo streamerowie, spieszcie się. Tym bardziej że grupa docelowa jest imponująca i wciąż rośnie.

Już teraz seniorzy w Polsce stanowią ponad dwadzieścia sześć procent społeczeństwa, szacuje się, że do roku 2050 będzie ich/nas więcej niż jedna trzecia. Starzeją się ludzie, którym młode lata upływały nie przy „Koncercie życzeń” i piosenkach Krzysztofa Krawczyka, ale w rytmie pogo lub utworów Britney Spears. Rządowe programy opieki i wsparcia już są niewydolne i trudno spodziewać się ich znaczącej poprawy – jesteśmy i będziemy skazani niemal wyłącznie na siebie. Co jednak jeśli nie chcemy lub nie możemy zaciągać zobowiązań wobec rodziny? I kiedy sama myśl o „domu spokojnej starości” prowokuje odruch ucieczki? Czy da się to ogarnąć „with a little help of my friends”? – zastanawia się w swojej utopijnej wizji Buszewicz. A ponieważ jego własne trzydzieści dziewięć lat to – umówmy się – średnio wiarygodna legitymacja do takich rozkmin, do współpracy zaprasza grono konsultantów. Sporą część znajduje w zespole Współczesnego, ale poszerza ten skład o zaproszoną do współpracy grupę szczecińskich seniorów, którzy w spektaklu z ekranów prowadzą towarzyszące każdej ze scenicznych postaci narracje, czasem opisując ich działania, kiedy indziej je komentując, albo wpadając w dygresje, prowadzące w rozmaitych niespodziewanych kierunkach, na przykład w stronę numerologii. Każdy z głównych bohaterów spektaklu ma swoje alter ego, dla którego wizja cohousingowej wspólnoty jest objawioną przy okazji tej pracy potencją, a nie rzeczywistym wyborem. Szczecińscy seniorzy stają się tym samym uczestnikami eksperymentu, w którym z pomocą scenicznego modelu przyglądają się nowemu rozwiązaniu, oceniając jego szanse i ryzyka.

Tytuł spektaklu nie jest autorski – towarzyszył dwóm filmom fabularnym, adaptacjom powieści Agathy Christie, i polskiemu serialowi w reżyserii Adka Drabińskiego, który przemknął przez ekrany niemal niezauważony. Miejscem akcji wszystkich tych opowieści były domy opieki, instytucje biegunowo wręcz przeciwne idei wspólnego domu ze spektaklu – choćby z tego powodu, że ich mieszkańcy trafiali tam w najlepszym wypadku wybierając mniejsze zło, a nie wskutek prawdziwie wolnej decyzji. 

Na początek zrób listę ludzi, z którymi jesteś gotów/gotowa wytrzymać aż do śmierci – oto punkt pierwszy programu, który wprowadza w życie Helena (Beata Zygarlicka), i punkt wyjścia do całej scenicznej opowieści zarazem. Helena jest wdową. Po mężu, Witku, została jej spora, zagracona pracownia. Po wspólnym życiu – duży dom, do którego postanawia zaprosić szóstkę przyjaciół. Jest wśród nich Marylka (Anna Januszewska), która potrafi doskonale zorganizować życie innym, ale boi się zmian we własnym; jest nieprzysiadalna Wanda (Grażyna Madej), która ewentualnie sama może się przysiąść, o ile zechce wychynąć z samotni; nieśmiała Felicja (Ewa Sobiech); Julek (Jacek Piątkowski), któremu wciąż się wydaje, że jest nieodparcie uroczy; fan krzyżówek Tomek (Paweł Adamski) – nie cierpi, jak mu się podpowiada; i Rupert (Robert Gondek), wciąż w świetnej formie (potrafi zrobić świecę), któremu się zamarzy, żeby jeszcze raz zobaczyć statek wpływający do szczecińskiego portu. 

Do wspólnej kasy trafia sześćdziesiąt procent emerytury każdego z nich plus dwadzieścia pięć procent z tego, co zarobią ponad jej limit. Każdy ma dostęp do konta, choć lekko licząc, większość tych wpływów idzie na wynagrodzenie dla asystenta Szymona (Konrad Beta), który bierze trzysta złotych dziennie za sprzątanie, pranie i gotowanie dla całej siódemki. Helena ma szczęście – ma wprawdzie pełnego uprzedzeń zięcia (Maciej Litkowski), ale i mądrą córkę (Magdalena Wrani-Stachowska), która szanuje decyzje matki, jakkolwiek szalone mogłyby się wydawać, więc nikt jej pomysłu na otwarcie domu na przyjaciół nie torpeduje.

Na scenie oglądamy w sporej mierze tę samą obsadę, co w „Spartakusie” Jakuba Skrzywanka – tam dojrzali aktorzy grali nastoletnich pensjonariuszy szpitali dla psychicznie chorych. Tu reprezentują osoby w swoim własnym (lub zbliżonym do niego) wieku, ale nieustannie wchodzą w dialog z perspektywą, która każe patrzeć na seniorów jak na wyrośnięte, często niesforne dzieci. Tę dziecięcą nieporadność bohaterowie ogrywają chociażby w przedstawieniu–rytuale, który serwują swoim bliskim (i nam przy okazji), opowiadając o swoich lękach związanych ze wspólnym mieszkaniem – robią to w przekonaniu, że pokazane na scenie, nie wydarzą się w rzeczywistości. Ktoś więc przepuszcza całą kasę, ktoś umiera, a reszta tego długo nie zauważa, choć potyka się o zwłoki, nabrzmiewają konflikty, wybuchają awantury, chaos ogarnia cały dom – spektakl ciągnie się niemiłosiernie, aktorzy wciąż mylą się i potykają o własne nogi, robiąc wrażenie bardziej grupy przedszkolaków niż dojrzałych ludzi. Taki teatr w teatrze, jak ze „Snu nocy letniej”, który znieczula widza amatorszczyzną, żeby przemycić przekaz całkiem serio. Bo czy seniorzy jako aktorzy faktycznie są aż tak kiepscy, czy tylko takich udają, próbując zagrać kartą nieszkodliwych staruszków, po to, żeby dzieci dały im święty spokój? My przecież poznajemy ich jako osobowości z pazurem – ubrani przez Lilę Dziedzic w kolorowe, dizajnerskie kostiumy przypominają raczej kolorowych seniorów, wyłapywanych przez instagramerów na ulicach Londynu, Paryża, Nowego Jorku niż kogoś, kto z własnej nieprzymuszonej woli dałby się wtłoczyć w obciachowy kostium wróża czy księżniczki. Inaczej, bo już całkowicie jawnie, odbywa się ogrywanie starczej niedołężności w scenie powitania Szymona, który ma się nimi opiekować – tutaj celem jest żart, wystrychnięcie „asystenta osób starszych” na dudka. 

Spektakl jest nierówny, dramaturgia nie zawsze jest w stanie utrzymać w ryzach tę opowieść obliczoną na niemal dwie godziny (bez przerwy), ale te mocne momenty w pełni rekompensują chwile, w których chciałoby się podkręcić tempo. Mamy więc konsensualną rozmowę o seksie między Marylką a Julkiem, z zaczątkiem sceny seksu przerwanej interwencją córki Marylki (Adrianna Janowska-Moniuszko); metaforyczną medytację nad słonym paluszkiem i jego pozostałą na koniec, pokruszoną i rozmiękłą jedną szesnastą; czy fantastyczny sen Tomka o własnej śmierci, po której przyjaciele wciągają jego prochy niczym kokainę, pozwalając, żeby na moment wniknął w ich ciała. Wszystko w myśl zasady – chcieliście opowieści o śmiesznych staruszkach? No to tutaj na pewno jej nie dostaniecie!

No i końcówka – z radia w szczecińskim porcie dobiega Ruperta dawno niesłyszana melodia. To „My loneliness is killing me” Britney Spears, która za dwadzieścia lat, kiedy ja będę już po siedemdziesiątce, skończy sześćdziesiąt cztery i być może będzie rozglądała się za opcją, która „na stare lata” da jej większy margines wolności od tego, na który mogła liczyć w młodości. Słowa o tym, że to samotność zabija, brzmią coraz głośniej, wyśpiewywane przez chór seniorów (Chór Collegium Maiorum ZUT pod dyrekcją Szymona Wyrzykowskiego) a cappella – ich sylwetki pojawiają się w projekcji w tle, żeby stopniowo zagarnąć całą scenę. Ten finał ma tak wielką emocjonalną siłę, że w ułamku sekundy unieważnia wątpliwości, z którymi boksowaliśmy się tu i ówdzie w trakcie przedstawienia. Popowy kawałek, przy którym można było ewentualnie poskakać na jakiejś imprezie nagle zostaje wywrócony na nice, odsłaniając nowy sens słów wyśpiewywanych w rozpaczy, w pustkę, do kogoś, kogo już nie ma. Nagle rośnie kamyk w gardle, czujemy wilgoć w kanalikach łzowych i pach! – nie wiedzieć kiedy jesteśmy zmieceni z planszy. Pomyśleć, że będę kiedyś ryczeć jak bóbr przy „Baby, hit me one more time”!

Na tę kulminację pracują przez cały spektakl scenografia i żywa muzyka. Michał Dobrucki tak projektuje przestrzeń domu Heleny z nie kuchenną, ale sypialnianą wyspą w samym centrum, że wnętrze wydaje się nie mieć końca – dzięki transparentnym kotarom odsłaniającym i zasłaniającym kolejne powierzchnie na przemian kurczy się i rozszerza. Muzyka na żywo skomponowana przez Aleksandrę Grykę na kwartet muzyków (Arkadiusz Głogowski na puzonie, Dawid Głogowski / Dominik Kaszczyszyn na trąbce, Kamil Więzowski na tubie i Kuba Fiszer na perkusji) towarzyszy tej opowieści od samego początku, czasem wyznaczając kolejne jej części i punkty zwrotne krótkimi frazami, kiedy indziej wprowadzając nastrój albo nieuchronne leitmotivy, powiązane z choreograficznym układem Katarzyny Sikory zaprojektowanym dla momentów pożegnań kolejnych członków komuny. Wizualne warstwy i muzyczne powtórzenia kondensują czas, sprawiając, że dobrych kilkanaście, jeśli nie dwadzieścia lat trwania scenicznej przygody udaje się zmieścić w stu dziesięciu minutach.

Ale cała rzecz nie udałaby się bez udziału fantastycznego zespołu aktorskiego. Od czasu „Hopla! Żyjemy!”, spektaklu wrocławskiego Współczesnego sprzed trzynastu lat, wyreżyserowanego przez Krystynę Meissner, nie było w polskim teatrze wieloobsadowego spektaklu o seniorach; od premiery „Spartakusa” nikt nie sięgnął po potencjał dojrzałych aktorów w takim wymiarze. To prawdziwa przyjemność przyglądać się, jak na scenie szczecińskiego teatru spotykają się nowoczesne myślenie o teatrze Michała Buszewicza z odwagą i otwartością na eksperymenty nie tylko Zygarlickiej, czy Januszewskiej, ale też Adamskiego czy Piątkowskiego, w których frazowaniu i wymowie słychać echa starej teatralnej szkoły, znikającego na naszych oczach świata. Ten miks daje podobny efekt jak kawałek Spears w finale. Wraz z nową aranżacją, kostiumem i tonacją zmienia się kompletnie charakter, odsłaniając sens ukryty dotąd pod podszewką rytmu, do którego się przyzwyczailiśmy – wołanie chóru osamotnionych serc.

Tytuł spektaklu

Dom niespokojnej starości

Autor(ka) tekstu

Michał Buszewicz

Teatr

Teatr Współczesny w Szczecinie

Reżyser(ka)

Michał Buszewicz

Autor(ka) recenzji

Magda Piekarska

Data premiery

22.02.2025

Autor(ka) muzyki

Aleksandra Gryka

Scenograf(ka)

Michał Dobrucki

Czas trwania

110 minut

Obsada

Helena

Beata Zygarlicka

Maryla

Anna Januszewska

Tomek

Paweł Adamski

Rupert

Robert Gondek

Wanda

Grażyna Madej

Julek

Jacek Piątkowski

Felicja

Ewa Sobiech

Sabina

Adrianna Janowska-Moniuszko

Zosia

Magdalena Wrani-Stachowska

Tobiasz

Maciej Litkowski

Szymon

Konrad Beta

Realizacja

tekst i reżyseria

Michał Buszewicz

wideo i scenografia

Michał Dobrucki

choreografia

Katarzyna Sikora

kostiumy

Lila Dziedzic

muzyka

Aleksandra Gryka

światło

Jędrzej Jęcikowski

asystentka choreografki

Anna Kamińska

asystent kostiumografki

Marko Saidov

asystentka reżysera

Magdalena Wrani-Stachowska

inspicjentka

Anna Pawicka

Zobacz także

Bądź na bieżąco!
Zapisz się do newslettera

Jeśli chcesz otrzymywać informacje dotyczące najnowszych aktualności i numerów Notatnika Teatralnego, zostaw swój adres.

Twój e-mail został zapisany