W opisie spektaklu „Susan Sontag” w reżyserii Agnieszki Jakimiak i Mateusza Atmana czytam: „Spektakl zawiera odważne sceny o charakterze erotycznym. Zabronione jest jego fotografowanie i nagrywanie. Prosimy też osoby piszące o spektaklu o unikanie spoilerów”. Mój tekst kończę dwa miesiące po premierze, więc z góry przepraszam osoby twórcze i ostrzegam osoby czytelnicze – spoilery będą.
W przedstawieniu, zrealizowanym w Teatrze Jaracza w Olsztynie, Jakimiak i Atman nie skupiają się na chronologicznie podanej biografii pisarki – na co mógłby wskazywać tytuł spektaklu i opublikowanych przez wydawnictwo Karakter dzienników Sontag. Twórcy przywołują konkretne wydarzenia z życiorysu nowojorskiej eseistki, aby pokazać, w jakim kontekście kulturowym, politycznym i prywatnym powstały jej najważniejsze publikacje i jakim sekretem były podszyte. Padają tytuły esejów: „O fotografii”, „Choroba jako metafora. AIDS i jego metafory”, „Przeciw interpretacji”, „Notatki o kampie”, powieść „Miłośnik wulkanów”; padają miejsca podróży: ogarnięte wojną Wietnam i Sarajewo, gdzie wyreżyserowała „Czekając na Godota”. Nie trzeba jednak znać twórczości Sontag, aby odnaleźć się w tematyce przedstawienia – to duży atut tego spektaklu, że wytrąca część widzów z bezpiecznej pozycji odbiorczej (w jakich scenach – o tym poniżej), ale nie wymusza, by mieli oni wysokie kompetencje kulturowe. Chciałabym to mocno podkreślić, ponieważ przeczytałam gęsty i wymagający skupienia scenariusz Jakimiak i Atmana, ale z przedstawienia wyszłam ponownie zaintrygowana niezwykle intensywną osobowością Sontag, jednocześnie nie byłam przebodźcowana czy przytłoczona jej życiorysem. Nie na biografii czy twórczości się bowiem koncentrujemy, ale na tym, czego symbolem się pisarka stała. W spektaklu kilkakrotnie pada, że amerykańska intelektualistka była „osobą publiczną”. Wbrew swojej pozycji domagała się prawa do prywatności, jednocześnie i przyjaciele ze środowiska LGBT, i jej współpracownicy na niwie zawodowej wywierali na niej presję, by ujawniła swoją orientację seksualną. Przecież osoby publiczne zamiast siedzieć w szafach, mogłyby „z nich wyjść i dać odwagę innym”.
Spektakl ma formę eseistyczno-teatralnego albumu fotograficznego. Narratorka-Kolekcjonerka (Marta Markowicz) jako wnikliwa czytelniczka eseju „O fotografii”, „odczytuje” zdjęcia przedstawiające Sontag. Jej „rekonstrukcja” fotografii, do której Kolekcjonerka zaprosiła pozostałych aktorów (występują tu imiennie jako Maciej, Milena, Agnieszka, Ana – aktorzy mają po kilka ról), ma za zadanie nie tylko czytanie Sontag ars poetica, ale także przełożenie ich na zdarzenia, performatywne akty. W moim odczuciu to zaproszenie widzów do tego, by czytając eseje nowojorskiej pisarki i oglądając jej fotografie, spróbować rozkodować te prywatne postawy i intymne dylematy Sontag, które ukrywa w swojej literaturze i dziennikach w akcie autokreacji. (Udział Kolekcjonerki i biograficzny zwrot, za pomocą jakiego twórcy „Susan Sontag” odczytują eseje amerykańskiej pisarki, przypomina mi spektakl „Komornicka. Biografia pozorna” Bartka Frąckowiaka i Weroniki Szczawińskiej).
Spektakl zaczyna się w ciemności. Kolekcjonerka zachęca nas do wyłączenia telefonów komórkowych i oglądania w skupieniu. Opowiada o swojej fascynacji Sontag (odwiedziła nawet jej grób w paryskim Montparnasse), kiedy na Scenie Margines pojawia się Milena Gauer z maską ze zdjęciem twarzy Sontag. Swoje ostentacyjne wejście kwituje stwierdzeniem, że każdy z obecnych aktorów chciałby zagrać tytułową rolę, a przecież to ona jest do pisarki najbardziej podobna. Takich branżowych żartów i momentów prywatnego bycia aktorów i ich ciał na scenie jest w przedstawieniu więcej. Ponieważ to na styku tego, co osobiste i skrywane, z tym, co wyobrażone i wytworzone przez kulturę, twórcy tematyzują Sontag i jej autokreacje. Dla mnie kluczowa była scena z Agnieszką Gizą-Gradowską jako Annie Leibovitz, która jako ostatnia partnerka Susan wykonała serię jej pośmiertnych zdjęć. Aktorka rozkłada na podłodze wielkoformatowe niewyraźne fotografie z częściami ciała – można z pewnym wysiłkiem dostrzec głowę, dłonie, łokcie, łono – i poetyckimi słowami opisuje ukochaną.
Na scenie są trzy ekrany, na których Kolekcjonerka-Markowicz wyświetla zdjęcia z procesu pracy nad olsztyńskim spektaklem. Zespół stara się zrekonstruować sytuacje z fotografii przedstawiających okoliczności z życia Sontag, mając na uwadze jej ambiwalentny stosunek do fotografowania (każda fotografia jest interpretacją, dlatego nie można im ufać. Dlatego pisarka zwracała szczególną uwagę na to, jaki wizerunek powiela na kliszy). Ich wysiłki udokumentowane są z kolei na zdjęciach Atmana z prób i przygotowanych przez niego nagraniach. Mamy więc często sytuację powielenia, kiedy na zdjęciu widzimy inne zdjęcie i jego fizyczną wersję rekonstruowaną w sytuacji oglądanej na żywo. Są to uwiecznione momenty z życia Sontag: portret Susan z koleżanką ze studiów, wnętrze klubu gejowskiego, zdjęcie Petera Hujara, kiedy leży na podłodze, portret do wywiadu i tak dalej. Mamy więc kolejno: inicjację seksualną podczas studiów, pierwszy pobyt w klubie gejowskim, urodzenie dziecka i wyjście za mąż, wyjazd do Paryża, inspiracje ze spotkań z przyjaciółmi ze środowiska LGBT, śmierć bliskich jej osób na AIDS, ruchy emancypacyjne w USA, udział w protestach przeciwko wojnie w Wietnamie, poznanie fotografki A. (Annie Leibovitz), wyjazdy do Sarajewa.
W spektaklu prawie do końca nie padają żadne nazwiska – na „piedestale” stawiana jest sama Sontag (jako „osoba publiczna”), ale to ci bezimienni bohaterowie tworzą silne środowisko wyemancypowanych osób LGBT, które w przeciwieństwie do Sontag wyszli z szafy. Dlatego w drugiej części przedstawienia dochodzą oni do głosu i wreszcie padają ich imiona. Są to fotograf Peter Hujar, artysta Paul Thek, pisarz David Wojnarowicz. Jednym z nich jest także fotograf Robert Mapplethorpe, zmarły w 1989 roku przyjaciel Sontag. Był kolejną z ofiar epidemii AIDS, podobnie jak bohaterowie jego zdjęć. Ana Szopa, odpowiedzialna za choreografię do spektaklu, wykonuje na cześć Mapplethorpe performance inspirowany jego „Autoportretem z biczem” z 1978 roku, gdzie sam fotograf pozuje przed obiektywem w roli perwersyjnego diabła. Performerka, ubrana w obcisłe skórzane spodnie z gołymi pośladkami, ze skórzanym pejczem w ręku, długimi włosami zebranymi w kucyk z warkoczem (smaga więc niejako dwoma biczami) jest zjawiskowa. Do nawiązującej do lat 70., 80. muzyki Rafała Ryterskiego wykonuje choreografię, na którą składają się mocne kadry z sesji Amerykanina. Zresztą wszystkie sceny z udziałem Szopy zawierają wyraziste obrazy o charakterze erotycznym i kierują optykę na cielesność Sontag (na przykład zespołowa scena w klubie gejowskim z elementami nagości), ale ten performans z powodu nieustannego kontaktu – wzrokowego czy fizycznego – z widzami jest najmocniejszy. Wyświetlane na ekranach fotografie mają potencjał krytyczny – nie tylko w Polsce, gdzie trwają prace nad ustawą o związkach partnerskich, ale i w Ameryce, gdzie ponownie wybrany prezydent Donald Trump zwalnia ze swojej administracji pracowników do spraw inkluzywności. Olsztyński spektakl to wypowiedź nie tylko na temat homofobii (na ten temat swoją deklarację wygłasza w ostatniej scenie Maciej Cymorek), ale – na metapoziomie – także o wolności i bezpieczeństwie pracy w sztuce (nad scenami intymnymi z aktorami pracowała choreografka Aleksandra Osowicz).
Czarno-biały plakat Dawida Zalesky’ego, przedstawiający leżący kwiat białej kalii – symbolu podziwu i piękna – nawiązuje do fotografii Mapplethorpe „Dennis with Flowers” z 1983 (notabene artysta często przedstawiał rośliny, w tym kalie, i martwe natury). Widoczny na plakacie majestatyczny kwiat z wymownie leżącym na białym płatku prąciem staje się przedmiotem pożądania. Podobnie scenografka Anna Met inspirowała się twórczością Mapplethorpe – zaprojektowane przez nią kostiumy mają w sobie erotyczno-fetyszystyczne elementy, które w swoich modowych sesjach fotografował Amerykanin. Aktorzy noszą prześwitujące, obcisłe body, gorsety, luźne marynarki odsłaniające tu i ówdzie nagość, kombinezony, skórzane kurtki i spodnie w stylu BDSM i rozpoznawalne rekwizyty, jak laska z czaszką z „Autoportretu” Mapplethorpe – w takim nagromadzeniu te elementy garderoby budują seksualne napięcie. Scenografia przywodzi na myśl fotograficzne studio – dwa ustawione prostopadle do siebie ekrany domyka małe podium-scena z podestów. To miejsce ekspozycji, modelowy wybieg, miejsce, gdzie można być oglądanym, co eksponuje miękkie światło ustawione przez Jakimiak i Met.
Wyrazistym tematem spektaklu jest społeczna presja, jaką nowojorska intelektualistka czuła ze strony środowiska, by się wreszcie ujawniła, oraz konsekwencje, które wynikały z jej sekretu. Coming out zrobiła dopiero pod koniec życia, w wieku sześćdziesięciu siedmiu lat. Widzowie poznają pisarkę „w obiektywie” innych osób, w sposobie, w jaki była postrzegana. Sontag od wczesnego dzieciństwa poddawana była wszelakim naciskom – najpierw apodyktycznej matki, potem męża, dziennikarzy, którzy prowadzili śledztwo na temat jej seksualności, osób z najbliższego otoczenia, które miały jej za złe, że nie decyduje się na wyjście z szafy, a jej książka „Choroba jako metafora. AIDS i jego metafory” ukazała się co najmniej o dekadę za późno. Sontag na to odpowiada: „Nie włożycie mnie do szufladki lesbijki, pisarki kobiecej, feministki. Nie dam się uwięzić w mentalnym getcie”. Jakimiak i Atman koncentrują się nie na rozliczeniu samej Sontag, ale na tym, czy jako kulturowa ikona ma jeszcze wpływ na obecną rzeczywistość. Dla wielu tak, na przykład dla Macieja Cymorka, który dokonuje na scenie coming outu. Aktor siada blisko widzów i prostymi słowami przyznaje, że jest osobą nieheteronormatywną, chorą na HIV (na szczęście dzisiaj leczenie jest skuteczne) i uzależnioną jak Sontag od amfetaminy. Jego osobiste, wzruszające wyznanie stanowi przedostatnią scenę spektaklu: „cieszę, że jesteśmy tu razem. Że czuję się z Wami bezpiecznie, jest ok, i w ciemności, i w jasności”. Właściwie spektakl mógłby się tak (nieco sentymentalnie) skończyć.
Cieszę się, że w drugiej kadencji dyrektora Pawła Dobrowolskiego powstało na deskach jego teatru przedstawienie, które szanuje inteligencję, wrażliwość i empatię widzów, które skłania do refleksji na temat tego, jak i czterdzieści lat temu, i współcześnie decyzja o coming oucie jest trudna – zwłaszcza poza wielkimi ośrodkami miejskimi; zwłaszcza w Olsztynie i podobnych mu miastach. W zakończeniu spektaklu twórcy życzą nam i sobie samym queerowego, dziwnego życia, w którym relacje oparte są na akceptacji, szacunku, miłości (każdej normatywnej), monogamii, poliamorii, polifonii, aby były pozbawione lęku, pustki i samotności. Tego i ja nam życzę.