Spektakl jak mało który prowokuje klikbajty, zdolne dyskusję wokół niego przewekslować na boczny tor. „Anja Rubik prowadzi warsztaty dla księży i zakonnic w kryzysie wiary i seksualności”, „Boisz się obrazy uczuć religijnych? Wyjdź i zażądaj w kasie zwrotu pieniędzy za bilety”.
I choć nie ma z nich grama przesady, to jednak ich medialny oddźwięk może być mocno na wyrost. Bo choć tak, Anja, w spektaklu starsza o dekadę, rzeczywiście próbuje przemycić nieco seksualnej edukacji za mury klasztorów i plebanii, i tak, kiedy siedzimy już na widowni, pojawia się komunikat o poruszanych tematach i związanej z nimi możliwości opuszczenia sali przed początkiem przedstawienia, a co więcej – na scenie nie brakuje miłosnych scen z udziałem kleryków, księży, zakonnic, a nawet pewnego arcybiskupa, to poszukiwacze kontrowersji, skłonni rzucić na Teatr Polski klątwę, srodze się zawiodą. Bo „Ptaki ciernistych krzewów” to nie „Kler” Wojciecha Smarzowskiego, raczej spojrzenie na duchowieństwo zgodne z linią wypracowaną przez lata działania duetu Sulima-Piaskowski, a zatem przesiąknięte empatią i zrozumieniem.
I pewnie dlatego bohaterów teatralnych „Ptaków” (łącznie z arcybiskupem, narysowanym najostrzejszą kreską) zdecydowanie łatwiej mi polubić niż księdza Ralpha z powieści Coleen McCullough i opartego na niej serialu, który święcił triumfy także w Polsce, gdzie był emitowany w latach 80. Miłosna historia została opowiedziana tam w poetyce ckliwego melodramatu, pełnego tragicznych gestów, dramatycznych spojrzeń i namiętnych porywów. Na tyle skutecznie, że widzom i czytelnikom umykało to, co się tam działo pomiędzy. A konkretniej? Dość powiedzieć, że ksiądz zakochuje się w Meggie, kiedy jest ona jeszcze dziewczynką. Że przejmuje majątek jej rodziny, uznając, że od miłości ważniejsza jest jednak kariera w Watykanie. Że choć śluby czystości wielokrotnie łamie, przez myśl mu nie przychodzi porzucenie sutanny i życie z ukochaną. Że choć kocha Meggie, to jednak Boga (a może związane z miejscem w kościelnej hierarchii splendory?) bardziej. Że nie znajduje odpowiedzi na zadawane przez kobietę pytania: „Dlaczego Kościół musi cię mieć całego?”. Że jak na gracza wystarczająco inteligentnego, żeby przekonać do siebie zarówno kolejnych hierarchów, jak i zwykłych ludzi, dziwnie brakuje mu przenikliwości pozwalającej się domyślić, że jest ojcem jednego z dzieci swojej ukochanej.
Kiedy „Ptaki” pokazywała po raz pierwszy polska telewizja, ulice pustoszały – może nie tak, jak przy „Niewolnicy Isaurze”, ale wyraźnie. Widownia marzyła o takim księdzu – przystojnym jak Richard Chamberlain, wrażliwym, w dodatku takim, co to może czasem pod naporem chuci upadnie, ale zaraz potem się podniesie, otrzepie i ruszy dalej. Dorastające dziewczyny chciały być jak Meggie – doświadczyć tej trudnej, wyklętej, zakazanej miłości, której pozostaną wierne aż po grób. Pamiętam, jak porywy tych wichrów namiętności śledziła z wypiekami także nasza ateistyczna rodzina, ulegając telewizyjnej magii, która tak skutecznie łagodziła kanty tej historii, że w romansie księdza z dorastającą dziewczyną nie widzieliśmy zgoła nic zdrożnego.
Trzeba to od razu powiedzieć – Hubert Sulima z Jędrzejem Piaskowskim nie opowiadają nam historii księdza Ralpha i Meggie. Od McCullough pożyczają tytuł i temat, po to, żeby zadać pytanie: a właściwie, dlaczego by nie? Dlaczego miłość w kościele ma być grzeszna, sekretna, wyklęta? I czy ten supeł religijno-erotycznych frustracji napędzanych celibatem można przeciąć? Czy księdzu, zakonnicy, klerykowi będzie można wreszcie bezkarnie kochać, nie wyrządzając nikomu krzywdy? Bo zawsze jakaś krzywda jest – ta potężna, nie do zmazania, związana z wykorzystywaniem seksualnym dzieci, ale też ta, która dotyczy partnerów i partnerek, skazanych na wieczne życie w cieniu, w ukryciu, na brak proporcji w relacjach, na odległe miejsce w hierarchii ważności najbliższej im osoby.
Zamiast „katolickiego melodramatu” dostajemy w Teatrze Polskim utopijną wizję nieodległej przyszłości Kościoła. Wszystko rozgrywa się na tle prostej, symbolicznej scenografii Anny Marii Kaczmarskiej i Mikołaja Małka – kotary mieniącej się w odcieniach biskupiego fioletu i trzech obiektów, które mogłyby z powodzeniem stanowić wystrój jednego z nowoczesnych kościołów, gdyby ich hierarchowie mieli odrobinę lepszy gust (korpus św. Sebastiana, nieoficjalnego patrona gejów, nogi ukrzyżowanego Chrystusa i jego lewa ręka ze stygmatem). Przenosimy się w czasie o dziesięć lat do przodu, a tym samym w dwutysięczną rocznicę śmierci Chrystusa. W pałacu arcybiskupim świętuje się jednak inny jubileusz – urodziny obchodzi miejscowy hierarcha (Jerzy Pożarowski). Kleryk (Karol Franek Nowiński), młody ksiądz (Michał Surówka) i zakonnice (Emilia Piech, Michalina Rodak, Małgorzata Trofimiuk) serwują mu z tej okazji przedstawienie Teatrzyku Siedmiu Grzechów Głównych (marne, jak ocenia arcybiskup i trudno się z nim nie zgodzić), osobisty sekretarz (Jakub Ulewicz) robi przełożonemu makijaż, traktując go przy tym jak dziecko, a całą imprezę psuje vatifax, arcybiskupia gorąca linia z Watykanem. Oto akurat dziś papież zdecydował się ujawnić czwartą tajemnicę fatimską, która głosi zniesienie celibatu. Odtąd Kościół ma być miejscem prawdziwie otwarty na wszystkie osoby i wszelkie orientacje. Część bohaterów przyjmuje tę wiadomość z niedowierzaniem, a potem ze źle skrywaną radością, dla innych to trzęsienie ziemi, które zachwiało ustalonym porządkiem. Bo choć niemal pusty, kościół był jednak dotąd oswojony. A przyszłość jest niepewna.
Coś, co zaczęło się jako satyra na kler, szybko zmienia charakter i przez kilkanaście kolejnych minut jesteśmy przekonani, że dostaniemy spektakl interwencyjny – oto ksiądz (Michał Surówka) i zakonnica (Małgorzata Trofimiuk) opowiadają historię uwiedzionej przez pewnego proboszcza dziewczynki, domagając się od arcybiskupa solidnego rozliczenia jej krzywd, wdrożenia programu naprawczego i przeprosin. Ale to kolejna zmyłka, wprowadzająca wątek pedofilii w kościele, który w kontekście spektaklu na temat erotycznego życia kleru musiał wybrzmieć. Jego sednem jest jednak terapia prowadzona przez Anję Rubik (Małgorzata Witkowska), która po sukcesie akcji SexEd kontynuuje edukację seksualną dla przedstawicieli kleru „w kryzysie wiary i seksualności”. Jej elementem jest inscenizacja już nie siedmiu grzechów, ale marzeń związanych z życiem miłosnym i seksualnym, czasem – powrotem do najpiękniejszych wspomnień, jakie się z tym wiążą. Młody ksiądz opowiada o sprowokowanej chwili bliskości jeszcze w seminarium, inny – o tym, jak bardzo chciałby wziąć sobie swojego partnera za męża i zaprosić go do domu, na rodzinny obiad, a potem słuchać jak mama chwali się koleżance z pracy, jakiego fajnego męża ma jej syn-ksiądz. Jedna z zakonnic (Michalina Rodak) marzy, że razem z żoną będą odprawiać msze, a po powrocie do domu oglądać seriale, leżąc obok siebie na kanapie. Inna, nowicjuszka (Emilia Piech) w marzeniu zrzuca habit – wybiera szkołę aktorską. Arcybiskup, od dzieciństwa przyzwyczajony, że zawsze ktoś go wyręczał, marzy, żeby nauczyć się czegoś praktycznego, więc jego sekretarz i kochanek zarazem uczy go, jak usmażyć sobie jajecznicę. I tylko marzenie jednej z sióstr (Trofimiuk) pozostaje niezmienne – bez rozliczenia grzechów pedofilii prawdziwa miłość w kościele nie będzie możliwa.
Anja zaznacza, że choć większość tych etiud ma homoseksualny charakter, to spokojnie: na kolejnych zajęciach otworzymy się też na inne orientacje. A może na sali są incognito jacyś przedstawiciele kleru, którzy chcieliby podzielić się swoimi marzeniami? Przedstawiciele kleru póki co milczą, między Bogiem a prawdą, to właśnie homoseksualny charakter tych wyznań otwiera w spektaklu szerszą perspektywę. Jesteśmy przecież w Polsce pod rządami PiS i pod większością inscenizowanych marzeń podpisałby się każdy obywatel/obywatelka, którzy ze względu na swoją orientację nie mogą mówić o poczuciu bezpieczeństwa i życiowym komforcie; którzy nie mogą zabrać partnerki/partnera na rodzinny obiad, planować wspólnego życia; ale też których ze sprawowania określonych funkcji wykluczają cechy płciowe.
Najbardziej dojmującą sceną jest jednak wyartykułowana na zakończenie terapii prośba o instrukcję całowania. I jej samotnicze praktykowanie przez uczestników – zanim przejdą do ćwiczeń w podgrupach, trenują pocałunek na własnych dłoniach. Powoli, gorliwie, skrupulatnie, przez chwilę, która nam, widzom wydaje się rozciągać do kwadransa. Można tę scenę traktować jako obraz przejmującej samotności, można też znaleźć w niej wyraz budowanej na nowo bliskości z sobą samym. Zamiast autoerotyzmu – autoczułość. Nie rozładowanie nagromadzonego napięcia, ale wyraz samoakceptacji. Tylko arcybiskup siedzi z boku, czekając, aż ten cały terapeutyczny cyrk się skończy i będzie mógł wrócić wraz ze swoim sekretarzem do kultywowania w zaciszu pałacu gry w złudzenia, zabawy w Kościół, który już nie istnieje, który nie przeszedł żadnej reformy i wciąż trwa niezmienny. I jeśli szukać w przedstawieniu odzwierciedlenia serialowej pary Ralph-Meggie, to właśnie w tym duecie. Z jednym zastrzeżeniem – Meggie jednak potrafiła kilka razy solidnie tupnąć nogą.
Aktorzy Polskiego w tym spektaklu siłą rzeczy poruszają się w kilku rejestrach. Tworzą sceniczne postaci, które wchodzą w różne role. Na początku uwięzieni w ramach narzuconych przez hierarchię kościelną pozycji – etatowej mistyczki (Rodak) czy wiecznej nowicjuszki (Piech) ogrywają je z ewidentnym znużeniem, właściwym tym, którzy nawet widząc, że system, w którym funkcjonują, rozsypuje się w proch, sięgają po ćwiczone latami gesty i słowa – bo tak jest wygodniej i bezpieczniej. Potem, już jako wolni ludzie, wyzwoleni ze skostniałych reguł kościelnej korporacji, otwarci na nowe, wprzężeni w terapeutyczny program i sprowokowani do odgrywania swoich marzeń i wspomnień, żeby pozostać – jako sceniczne postaci – wiarygodni, muszą budować te sceny, zachowując choćby pozór aktorskiej nieporadności. I to działa – nam, na widowni, może wydawać się, że jest trochę tak, jakby wyciągnąć na scenę kogoś z nas, prosząc o aktorską etiudę o wyobrażonej miłości. Jedynie dwie postaci pozostają niezmienne – to Anja Witkowskiej, która prowadzi nas przez terapeutyczny proces, łącząc go z elementami show, którego jest błyskotliwą, łapiącą natychmiastowy kontakt z widownią konferansjerką; i Jerzy Pożarowski w roli arcybiskupa impregnowanego na wszelką zmianę, co czyni go najbardziej tragiczną postacią, bo uwięzioną w jednowymiarowej kreacji, na przemian śmiesznej, przerażającej i smutnej. Za to, że z narysowanej tak ostrą kreską figury udaje się wydobyć przejmujące tony skrywanych głęboko lęków należą się aktorowi wielkie brawa.
Na koniec przyznam z ręką na sercu, że wybierałam się do Bydgoszczy nie bez obaw, a kto wie, tfu, może uprzedzeń – moja wina, moja wina, moja bardzo wielka wina! Bo przecież dlaczego miałabym się pochylać nad losem osób, które świadomie same sobie go wybrały? I które dokonując tego wyboru, zgodziły się też na bierne podporządkowanie się idiotycznym zasadom panującym w zatrudniającej je korporacji, w przeważającej większości przypadków nie robiąc kompletnie nic, żeby je zmienić? Że – koniec końców – przecież nie wzruszą mnie ich miłosne nieszczęścia, bo niby dlaczego miałyby wzruszać? W realnym życiu wzruszają mnie raczej ci odchodzący po cichu zakonnice i klerycy, te żony-nieżony zainstalowane gdzieś po plebaniach i w tajnych mieszkankach, partnerzy mający piąte miejsce w kolejce po Bogu, kolegach z korporacji, mamie i wiernych. Dzieci, którym nie wolno głośno wypowiadać imion ojców.
No i wyszło na to, że byłam jednak widzem małej wiary, która jednak szczęśliwie w teatrze jest zbudowana na solidniejszych podstawach, niż w jakiejkolwiek świątyni. Bo spektakl Sulimy i Piaskowskiego przekonuje i wzrusza – jako manifest miłości i jako wyraz przekonania, że inny Kościół jest możliwy. Przy czym ten pierwszy element działa zdecydowanie silniej, sięgając poza podziały dotyczące wyznania lub jego braku – kiedy podczas premierowego spektaklu grająca Anję Rubik Witkowska zapytała, czy jest na widowni ktoś, kto chciałby wypowiedzieć na głos swoje miłosne marzenie, pewna młoda osoba wyszła na scenę i odegrała etiudę o tym, jak bardzo by chciała, żeby rodzice jej partnerki zaakceptowali w końcu fakt, że ich córka jest lesbijką i żebyśmy wszyscy mogli kochać swobodnie. A potem ktoś krzyknął: „Tu się dzieją cuda!”. I trudno z tym polemizować – na szczęście żadna kongregacja kardynałów i biskupów nie jest potrzebna do weryfikacji cudów, które zdarzają się w teatrze. A wy, tam, w pałacach arcybiskupich – bądźcie gotowi na zmianę, zanim vatifax zadzwoni.