„O demonach” to na pozór prościusieńka opowieść, której siła tkwi w czułości i empatii tak wobec bohaterów, jak i widzów – bo kto z ręką na sercu zadeklaruje, że w każdej życiowej kwestii jest w stu procentach ogarnięty?
W drodze z Teatru Polskiego na bydgoski dworzec mijam salon kosmetyczny. „Ogarnij się!” – wypisano na szybie. Odruchowo się wzdrygam, bo więcej w tej nazwie presji niż życzliwej zachęty. Bez zrobionych paznokci, makijażu, serii zabiegów, po których zmarszczki będą wygładzone, a cera nawilżona, mam się poczuć nieogarnięta. Czyli – niegotowa, żeby pokazać się światu, niedostateczna, niekompletna, zaniedbana. Wezwanie wywołuje ironiczny uśmiech, ale gdzieś pod spodem – nie da się ukryć – i bolesne ukłucie. Może nie poczucia winy, ale na pewno wątpliwości – czyżby kolejna pozycja na liście do odhaczenia?
Bo jest ich wiele: czekają niedokończone teksty, nieodpowiedziane maile, niesprawdzone studenckie prace. O ogarnięcie wołają grządki w ogrodzie, piwnica po ostatnim zalaniu, i szopa, którą z powodu remontu ominęły wiosenne porządki. Trzeba będzie ogarnąć zakupy w drodze do domu. I pogodzić się z tym, że dziś część pozycji z tej listy będzie musiała wypaść, bo czasu i energii najzwyczajniej nie wystarczy. A tak przyjemnie byłoby wieczorem odetchnąć z ulgą i zasnąć ze spokojnym poczuciem, że uff, nareszcie udało się – niczego i nikogo nie zaniedbałam, wszystko ogarnęłam.
Logika podpowiada, że się nie da, że na jedną perfekcyjną panią domu przypada dziesięć mniej lub bardziej chujowych. I że ta jedenasta albo po prostu jakimiś sprytnymi trikami maskuje niedoprasowane zmarszczki, albo dlatego tak maniakalnie ogarnia przestrzeń wokół siebie, że z sobą samą nie jest w stanie dojść do porządku. Ale zdrowy rozsądek na nic się nie zda, kiedy z zewsząd, z mediami społecznościowymi na czele, wyziera presja. I nawet jeśli dokopać się do najgłębszych złóż empatii wobec samej siebie, to i tak uczynny jak zawsze świat zewnętrzny i nie do końca czyste sumienie przypomną, że znów czegoś nie ogarnęłaś. Co tu kryć – czujesz się z tym kiepsko, więc źle śpisz, a nazajutrz wstajesz jeszcze mniej chętna i gotowa na kolejną odsłonę walki ze światem.
W bydgoskim Polskim z życzliwą uwagą nieogarniętym przygląda się Ula Kijak, reżyserka, która łączy teatr z aktywizmem. W „Nie ogarniam, czyli o demonach”, spektaklu, który jest połączeniem społecznego projektu ze sztuką, na scenie buduje rodzaj sanatorium dla tych, którzy nie potrafią nadążyć i życie mają z tego powodu kiepsko poukładane. Nie radzą sobie ze społeczną presją, która każe im się poogarniać.
Kto wie, może to właśnie etykieta nieogara jest dziś najbardziej dokuczliwym piętnem, jednym z tych najtrudniejszych do wywabienia. I jednym z największych ciężarów – bo kryje w sobie tytułowe demony ze spektaklu Kijak, te wszystkie czysto praktyczne, ale i bardziej skomplikowane, związane z emocjami i psychiką sprawy, odkładane z półki na półkę, przekładane z szuflad do walizek, których jakoś nigdy nie potrafimy wynieść na śmietnik. Próbujemy upchnąć je gdzieś, najgłębiej jak się da, ale one są jak hydra – uparcie co i rusz podnoszą głowy, nie pozwalając o sobie skutecznie zapomnieć, jakkolwiek byśmy się nie starali wyprzeć ze świadomości ich istnienie. Jedna z pacjentek teatralnego sanatorium (Magdalena Walczak) tłumaczy, że jej problem jest w istocie błahy – ot, od torebki, z którą przyszła, odpadł tyci diamencik. Wystarczy go przyczepić i sprawa będzie załatwiona, a ona wróci do domu i nie będzie już blokować kolejki. Recepcjonistka jednak szybko odkrywa, że diamencik to tylko zasłona dymna, bo w torebce kotłują się demony.
Dzięki prościusieńkiej scenografii Niny Joachimowskiej debiutującej tu w roli samodzielnej twórczyni plastycznego kształtu przedstawienia, sceniczne sanatorium wydaje się całkowicie analogowe, proste w obsłudze, wręcz lekko prowizoryczne – przestrzeń wypełniają pluszaki (bynajmniej nie w zwyczajowej kojącej kryzysy roli), a porządkują ją wypisane markerami na kolorowym brystolu hasła, które mogłyby być etykietkami na drzwiach gabinetów. Jest więc płakalnia, krzykalnia, przytulalnia, wypowiadalnia, wyrażalnia – ta ostatnia to de facto recepcja, w której za kontuarem urzęduje obsługa tego przybytku – zawsze współczująca i gotowa, żeby nieść pomoc pani Alutka (Katarzyna Kaźmierczak), zawodowo wypalona i ukrywająca własne demony za maską ironicznego dystansu pani Róża (Joanna Starostecka) i Gosia (Emilia Piech), która próbuje złapać zdrowy balans między tymi dwiema. Jest jeszcze Stanisław (Karol Franek Nowiński), który kiedyś też nie ogarniał, a odkąd jako tako się z sobą poukładał, ma w sanatorium status „jestem tu, żeby ci pomóc”.
Cóż, na pierwszy rzut oka nie wygląda to specjalnie zachęcająco. Na pewno nie jest to jeden z tych nowoczesnych, luksusowych ośrodków, spa dla ducha pozwalających złapać oddech, odpocząć, jakoś się pozbierać, naładować akumulatory i stanąć na powrót do boju ze światem. To raczej sanatorium low cost, wersja budżetowa dla pacjentów, którzy wyżej niż NFZ nie podskoczą, więc muszą brać pod uwagę długie kolejki i to, że personel przywita ich raczej zmęczonym westchnieniem niż szerokim uśmiechem. Ale koniec końców przecież nie o nowoczesny sprzęt, wygody i luksusy tu chodzi – raczej o to, żeby znaleźć dla siebie kawałek wolnej przestrzeni i wyładować tam cały bałagan poupychany w torbach, plecakach i walizkach. Zostawić za sobą to, co nas blokuje, sprawiając, że zamiast z werwą ruszyć naprzód, wleczemy się ślamazarnie, wciąż oglądając się za siebie.
Na scenie oglądamy finalny efekt pracy, która swoim zasięgiem objęła solidny skrawek Bydgoszczy – tekst powstał na bazie rozmów z jej mieszkańcami, dziećmi i dorosłymi, nastolatkami i seniorami. Podawali swoje definicje nieogarniania i opowiadali historie z nim związane – od, wydawałoby się, całkiem błahych, po te ciężkiego kalibru, jak śmierć najbliższych czy arcypoważna choroba. Przy czym dzięki uważnej dramaturgii Kijak i Mikity Ilyinchyka udało się uniknąć tworzenia hierarchii w tej trudnej dyscyplinie, wartościowania, kto lepiej, a kto gorzej radzi sobie ze światem i czyj problem jest poważniejszy. Czwórka aktorów Polskiego (Paweł L. Gilewski, Nowiński, Piech i Katarzyna Pawłowska, która odpowiada też za choreografię do tego przedstawienia, w którym jedną z najskuteczniejszych terapii jest zatrzymanie codziennego szaleńczego biegu jak w stopklatce) i uczestnicy warsztatów w teatrze – a wśród nich pełen przekrój, od prawnika, który chciałby śpiewać, przez pracownice korporacji, aż po psychoterapeutkę, która miała czuwać nad przebiegiem całego procesu, a postanowiła wystąpić w spektaklu – wszyscy stali się medium dla tych opowieści, których bohaterów wyposażyli we własne wrażliwości, ale i ciała, mimikę, głosy.
Jeszcze we foyer kolejnych widzów zaczepia pani Giselle (Pawłowska), która – o czym przekonamy się już za chwilę – ma właściwie status stałej rezydentki sanatorium. Opowiada o dwóch śmierciach, które ją przygniotły – męża Jacka i psa Igora. Potem okazuje się, że choć wyrzuca z siebie kompulsywnie tę historię, to jej żałoba stała się nieprzepracowanym demonem, przed którym ucieka, wchodząc w rolę terapeutki, średnio kompetentnej, skoro nie jest w stanie dostrzec skali własnego problemu. A potem, już na scenie, ustawiają się w kolejce między innymi: kobieta, którą do ośrodka przysłał mąż-przemocowiec, żeby się ogarnęła (Anna Styczyńska), buntowniczka, pomstująca na kolejkę, obsługę i koncepcję tego miejsca (Wiktoria Kawa), chłopak, który nie umie płakać (Tomasz Kłoda), dziewczyna, która nie potrafi podjąć decyzji w pozornie najprostszych sprawach (Oliwia Kowalewska), córka (Agnieszka Włodarczyk-Kachelska), z oddaniem zajmująca się chorą matką, a która chciałaby ogarnąć też samą siebie. W scenariuszu spotykają się historie zebrane podczas dokumentacji z opowieściami z życia aktorów, a tekst pozostawia przestrzeń dla improwizacji. I dla poruszających monologów – Gilewskiego, który opowiada o niepoukładanej relacji swojej bohaterki z własnym ciałem, Piech – z mieszkaniem, w którym nie może się odnaleźć jej postać, Nowińskiego, którego Stanisław, zakażony wirusem HIV mówi tyle o brutalnym zderzeniu z diagnozą, co o tym, jak nieogarnięty w kontekście rozmowy z pacjentem okazał się personel przychodni czy Pawłowskiej, której udaje się skutecznie przełamywać schemat, w którym – jak nam się z początku może wydawać – grzęźnie postać Giselle. Kijak podchodzi do mieszanej obsady, w której spotykają się profesjonalni i nieprofesjonalni aktorzy z wrażliwością i równoważy monologi zawodowców przejmującymi autorskimi coming outami – choćby psycholożki Joanny Starosteckiej, która postanowiła wejść w skórę Róży, postaci, której podejście do pacjentów jest biegunowo odmienne od tego, które sama reprezentuje, czy Adriana Piechoty, u którego w poprzek drogi do ogarnięcia marzeń o karierze musicalowego aktora stanęła diagnoza choroby nowotworowej.
„O demonach” to na pozór prościusieńka opowieść, której siła tkwi w czułości i empatii tak wobec bohaterów, jak i widzów – bo kto z ręką na sercu zadeklaruje, że w każdej życiowej kwestii jest w stu procentach ogarnięty? Kijak wraz z pozostałymi twórcami tej opowieści buduje na scenie Polskiego przestrzeń, w której wszyscy możemy się przejrzeć ze swoim podszytym lękiem poczuciem, że na jakimś odcinku życia najzwyczajniej nie dajemy rady. W rzeczywistości, w której coraz częściej nam się to zdarza, w której rośnie liczba osób potrzebujących pomocy specjalistów w ogarnięciu własnych problemów, ranga teatru, który nie tyle się wtrąca, co wspiera rośnie. I jakkolwiek jestem jak najdalsza od tego, żeby oceniać jego terapeutyczną rolę – od profesjonalnej pomocy w kryzysie są jednak zawodowcy, a niekoniecznie artyści – to równie istotną pełni jego odwieczna funkcja, pozwalająca nam, widzom, przeglądać się w scenicznych postaciach i ich opowieściach i wracać do domu z poczuciem, że ze swoim nieogarem nie jesteśmy ewenementem, że jeśli idzie o brak panowania nad światem, jest nas legion.