Marcin Wierzchowski ze swoją sceniczną wizją schronu przeciwczasowego trafił w adekwatny moment. Celowo nie używam tu określeń „najlepszy” czy „właściwy”, bo życie w cieniu toczącej się za wschodnią granicą wojny i z perspektywą poważniejszych, sięgających bliżej nas tąpnięć trudno nazwać dobrym czasem.
Kiedy wpisuję w wyszukiwarkę tytuł spektaklu, po pierwszym słowie dostaję podpowiedzi „przydomowy schron przeciwatomowy” (cena sięga dwustu tysięcy złotych), „jak zbudować schron przydomowy w jeden dzień”, „luksusowe bunkry”, i jeszcze informację o przygotowaniach projektu ustawy, która pozwoli na budowę schronu bez pozwolenia.
Zasadniczo bohaterami szukającymi schronienia zarówno w przedstawieniu krakowskiego Teatru Starego im. Heleny Modrzejewskiej, jak i w powieści bułgarskiego pisarza, laureata Bookera Georgiego Gospodinowa, przeniesionej na scenę przy Starowiślnej, są nie ludzie zagrożeni wojną, ale chorujący na Alzheimera, którym choroba odebrała umiejętność zapamiętywania, zagubieni w czasoprzestrzeni. To dla nich literacki Gaustyn/teatralna Gabi-Gaustyna (Małgorzata Gałkowska) buduje w klinikach pokoje pełniące funkcję schronu, kryjówki, w której mogą schować się przed ciągłym, rozpędzonym przemijaniem. Wykorzystując skłonność chorych do wynajdywania takich azyli w szczelinach czasu i do zatrzymywania wskazówek zegarów, asystentka Gaustyny Marta (Anna Paruszyńska-Czacka) projektuje pokoje i tworzy inscenizacje ułatwiające pacjentom powrót do przeszłości, do tego w niej momentu, w którym czuli się szczęśliwi i bezpieczni.
Pomysł, który początkowo wydawał się szalony, przynosi efekty – u Gospodinowa ludzie dotknięci utratą pamięci umieszczeni w pokojach, a potem całych dzielnicach urządzonych w stylistyce lat 40., 50., 60., 70. czy 80. XX wieku wyraźnie czują się lepiej, a choć może nie zdrowieją, to z pewnością nie doświadczają bolesnych kolizji w kontakcie ze światem zewnętrznym. Czasem tylko któryś z pacjentów wiedziony jakimś mglistym wspomnieniem zmyli ochronę i przeskoczy przez wysoki mur, z dekady lat 70. wskakując prosto w lata dwudzieste XXI wieku, żeby udać się prosto na posterunek policji i zaalarmować komendanta o graniczącym z pewnością podejrzeniu, że John Lennon zostanie zamordowany. Jednak spełniwszy swój obowiązek, pozwala odwieźć się z powrotem do schronu. A ponieważ choroba Alzheimera szerzy się jak epidemia, schrony buduje się na całym świecie – dawno przestały mieścić się w budynkach klinik psychiatrycznych, teraz zajmują całe kwartały miast.
U Wierzchowskiego (i Rubenfelda, który jest współautorem adaptacji powieści Gospodinowa) jest nieco inaczej – publiczność, która pamięta choćby „Sekretne życie Friedmanów” tego samego reżysera i spodziewa się inscenizacyjnego rozmachu w budowie teatralnych schronów, może poczuć się odrobinę zawiedziona – spektakl w Starym ma skromniejszy wymiar. Ale też nie w wizualnym przepychu tkwi jego siła – scenografia Joanny Załęskiej i kostiumy Pauli Grocholskiej działają raczej poprzez czytelne, proste znaki niż przez detaliczne odwzorowanie stylistyki kluczowych w tym wypadku dekad lat 60. i 80. XX wieku, podobnie jak rozpylane na widowni zapachy tanich perfum, kadzidła czy szamponu do włosów, które mają sugestywną moc przenoszenia nas w czasie do przeszłości. Sceniczny projekt ma zatem z jednej strony skromniejsze, z drugiej szersze założenia.
Spektakl wykorzystuje idee i zarys powieściowych postaci, żeby na ich bazie zbudować „Schron” osadzony mocno na małopolskich fundamentach, łącząc wątki inspirowane najnowszą historią stanu wojennego czy Marcem 1968 roku, ale też ostatnimi dniami poprzedzającymi wybuch II wojny światowej, z historiami wywiedzionymi z improwizacji aktorów. Wierzchowski i Rubenfeld eksplorują wyrosłe za nostalgii za PRL-em mody, żeby odkryć grozę, jaką są podszyte. Przede wszystkim jednak ich schrony, choć budżetowo skromniejsze od tych z wizji Gospodinowa, pełnią szerszą funkcję, mieszcząc nie tylko pacjentów dotkniętych utratą pamięci, ale też inne osoby w kryzysie, które chciałyby choćby czasowo wypisać się z tu i teraz, wracając do pozostawionej za sobą arkadii.
Z dobrodziejstw kliniki Gaustyny korzystają zatem nie tylko Janina (Anna Dymna), która zatrzasnęła się jednym dniu – 22 czerwca 1982 roku, kiedy cała Polska patrzyła, jak Polska strzela pięć goli Peru, tuż po tym, jak jej mąż, opozycjonista, wyszedł z aresztu, a syn (Szymon Czacki) świętował urodziny; i Wiesław Serafin (Jacek Romanowski), polski Żyd wypędzony w 1968 roku, szukający w Polsce tamtego, brutalnie odebranego czasu (poza specjalistami z kliniki wspiera go w tych wysiłkach grany przez Bolesława Brzozowskiego Stanisław, dawny przyjaciel, a w istocie agent bezpieki). Czerpie z niej osobiste korzyści także sama Gaustyna, która wynajmuje aktora (Zbigniew W. Kaleta), żeby wszedł w rolę jej zmarłego ojca i poprzez zmaterializowane wspomnienia pomógł jej się pogodzić ze stratą. Czasami to praca w schronie wywołuje duchy – dla Marty (Anna Parusińska-Czacka), artystki zajmującej się twórczo tematem rekonstrukcji, na pozór wydaje się spełnieniem zawodowych ambicji, trochę też pretekstem do zerwania z chłopakiem (Błażej Peszek), z którym związek się wypalił. Ale im głębiej angażuje się w pracę, tym wyraźniej do niej dociera, że schron może stać się też wehikułem, pozwalającym przełamać tabu milczenia panującego w jej rodzinie wokół żydowskiej przeszłości miasteczka, w którym dorastała.
Taki powrót do przeszłości jest naturalną reakcją organizmu na poczucie zagrożenia. U Wierzchowskiego i Rubenfelda idea schronu staje się jednak kruchą i zawodną konstrukcją – zamiast nieść pacjentom ukojenie, budzi uśpione demony. Unieruchomienie w szczelinie w czasie, w której wahadło zamiera, okazuje się nie tyle powrotem do bezpiecznej przestrzeni, co raczej podróżą do punktu, w którym na bohaterów czekają zabliźnione rany, które trzeba będzie na nowo rozgrzebać. Niepamięć okazuje się istocie ucieczką przed tą konfrontacją, a nieprzepracowane doświadczenia – wirusem, który infekuje kolejne pokolenia. Dotyczy to Łukasza (Szymon Czacki) i Tomasza (Bogdan Brzyski), synów Janiny, przy czym to pierwszy z nich nadmiernie angażuje się w opiekę nad matką, próbując zrekompensować jej rzadką obecność swojego brata, dyrektora Europejskiego Muzeum Solidarności, który przed konfrontacją z przeszłością ucieka w budowanie kariery i alkohol. Ale też Moszego (Rubenfeld), dla którego przyjazd do Krakowa oznacza konfrontację z ucieczką ojca przed własnymi korzeniami w czas, kiedy świat zewnętrzny brał w nawias jego tożsamość. Oraz partnerów i partnerek „ludzi ze schronu” – Dembiego (Błażej Peszek), który nie może pogodzić się z rozpadem związku z Martą, Klem (Paulina Puślednik), która robi wszystko, żeby rodzinne sprawy Łukasza na zniszczyły ich relacji, ale też fizycznie nieobecnej żony Moszego, która przeczuwa, że ojcowsko-synowska wyprawa do Polski oddala ich od siebie.
Jednocześnie, wyraźniej niż u Gospodinowa, w teatralnym „Schronie przeciwczasowym” na horyzoncie majaczy ponuro cień wielkiej wojny, na co wpływ może mieć polityczna rzeczywistość gęstniejąca wokół nas. A ponieważ plany czasowe nakładają się na siebie, ta przeszła, dawno miniona, staje się bliźniaczym odbiciem przyszłej perspektywy. Gabi znajduje swój schron w szczelinie między 31 sierpnia a 1 września 1939 roku, wygrzewając się w promieniach słońca nad Bałtykiem. Marta, świadoma, jak zawodne są schrony, będzie próbowała powstrzymać rozpędzone wahadło, które zamiast posuwać czas do przodu, zacznie w opętańczym tempie go cofać do momentu katastrofy. Czy jednak może jej się to udać?
Wierchowski z Rubenfeldem przygotowali w Krakowie baśń, która łatwo uwodzi widza, zaczynając od otwierającego tę opowieść monologu Małgorzaty Gałkowskiej o tych wszystkich smakach, zapachach i widokach, która umożliwiają nam podróże w czasie. Jesteśmy kupieni i już na starcie czujemy się częścią tej opowieści. Jednak z czasem ta łatwość uwodzenia zaczyna odrobinę uwierać – tekst teatralnego „Schronu” mimo swojej patchworkowej struktury, w której spotykają się wątki z powieści z adaptacyjnymi pomysłami autorów i aktorskimi improwizacjami zaczyna coraz bardziej przypominać filmowy hollywoodzki scenariusz, coraz mniej tekst dramatyczny. Nie żebym miała coś przeciwko temu pierwszemu – dobrze zrealizowany daje przepis na sukces, proces uwodzenia zostaje dopięty na ostatni guzik, a emocje, skumulowane w trakcie opowieści, zostają uwolnione w finale. W przeciwieństwie do tekstu pisanego dla teatru, który pozostawia widzom niedomknięte przestrzenie, wymyka się prostej regule, zgodnie z którą rozsypana na wstępie układanka musi się złożyć w finale. Tutaj wszystko się układa, puzzle z różnych wątków wskakują na swoje miejsca, historie zaplatają się w zgrabny warkocz. Aż nadto zgrabny, bo finał zostawia nas z wrażeniem pewnego nadmiaru, nieprawdopodobieństwa, przesady. Chciałoby się zatrzymać rozpędzoną obrotówkę, pchnąć ją w odmiennym kierunku i pozwolić, żeby wątki na powrót się rozsypały – tak szkoda tego potencjału, za który od początku trzyma się kciuki. To zresztą nie pierwszy projekt tego teamu, który gubi sporą część swoich możliwości w nadto oczywistych scenariuszowych rozwiązaniach – podobne odczucia miałam, oglądając poznański „Alte hajm/ Stary dom” – przedstawienie znakomicie zagrane, dobrze wymyślone, które jednak od połowy utyka w utartych, łatwych do przewidzenia z perspektywy widza koleinach, dotyczących tak rysunku postaci, jak dramaturgicznych rozwiązań. „Schron” gubi przekonanie, że nawet w patchworkowej strukturze wszystko musi się zgadzać, każdy element układanki powinien się wpasować w całość. Nie musi!
Co nie znaczy, że ten nadmiar w finale przekreśla cały zamysł. Ogromną przyjemnością jest oglądanie zespołu Starego, który jest tu w znakomitej kondycji – Małgorzata Gałkowska jest magnetyzująca jako zagadkowa, istniejąca poza czasem Gaustyna, która opanowała umiejętność teleportacji, a zarazem wzruszająca i bezradna jako wracająca obsesyjnie do swojego dzieciństwa Gabi. Marta to kolejna, po Elenie w „Genialnej przyjaciółce” intrygująca rola Patuszyńskiej-Czackiej – rola zwyczajnej dziewczyny z sąsiedztwa, która staje przed zupełnie niezwykłym wyzwaniem. Aktorka świetnie ogrywa ten miks nieśmiałości, niepewności, ambicji, ciekawości, budzącej się odwagi. Przykuwa uwagę Paulina Puślednik jako Klem, bohaterka drugiego planu, spoglądająca na podróże w czasie z dystansu, próbująca zachować dla siebie i partnera zdrowy margines osadzenia w teraźniejszości. Dystans i proporcje zachowuje też w postaci aktora granego przez Zbigniewa W. Kaletę, wynajętego przez Gabi do roli ojca. Oglądać Annę Dymną na scenie jest zawsze ogromną przyjemnością – aktorka umiejętnie chroni swoją Janinę przed ryzykiem osunięcia się w szarżę, w przesadę, do czego okazji dostarcza scenariusz. Podobnie Jacek Romanowski w roli Serafina, zakochanego bez pamięci we własnej przeszłości. Duet braci granych przez Szymona Czackiego i Bogdana Brzyskiego balansuje wciąż między komizmem i dramatyzmem, nie pozwalając całej opowieści osunąć się w sentymentalizm.
Spektakl Wierzchowskiego jest o tyle wartościowy, że uruchamia emocje widza na wielu poziomach, odwołując się do pokładów pamięci, wspomnień, także – do tych sytuacji w życiu, kiedy koncentrujemy się na opiece nad osobami od nas zależnymi, często starszymi, które zatrzasnęły się przed światem w jednej ze szczelin w czasie. Uświadamia zarazem, że nostalgia tylko pozornie jest nieszkodliwa – w istocie jest groźną infekcją, izolującą nas od życia, sprawiającą, że odwracamy się plecami od przyszłości i tkwimy w miejscu, unieruchomieni, sparaliżowani. Marzenie o zatrzymaniu zegarów jest w istocie pułapką, nawet jeśli w takiej stopklatce na moment wygodnie się umościmy.