Recenzje

Teatr, który się troszczy

| 10 minut czytania | 1221 odsłon

W Polsce wciąż istnieją przestrzenie, w których każdy ze swoim bólem, lękiem, cierpieniem, z odmiennością i z odrzuceniem może czuć się ważny, widoczny, wspierany. I jedną z nich może być teatr.

„Spartakusem. Miłością w czasach zarazy” Jakub Skrzywanek pokazuje, że obok teatru, który się wtrąca, może istnieć teatr, który wspiera. Że teatralne dobro, nie tylko w znaczeniu jakości, ale też wartości, empatycznego podejścia do bohaterów, problemu, przedstawionego świata i widza nie musi być okupione artystycznym kompromisem, tak jak przekonanie, że na scenie można zmienić kawałek świata nie jest wcale utopią. Skrzywanek wraz z dramaturżką Weroniką Murek, z debiutującym w teatrze w roli scenografa artystą wizualnym Danielem Rycharskim, z kompozytorem Karolem Nepelskim, z gospodyniami ze Stobna i dwudziestką innych współpracowniczek i współpracowników, wreszcie – last but not least – z fantastycznym zespołem aktorskim przygotował w szczecińskim Współczesnym spektakl, który nie daje łatwych pocieszeń, nie krzepi serc, ale jednocześnie obejmuje każdą osobę czułym uściskiem. Spektakl, którego pierwsza część pokazuje rozpad świata, a druga próbuje na chwilę go posklejać.

Przy czym ta paradokumentalna opowieść o dramatach najmłodszych pacjentów szpitali psychiatrycznych, o deptaniu ich godności nie obiecuje happy endu, bo byłoby to nieuczciwe wobec jej bohaterów i wobec widzów. Daje za to tyle wsparcia, ile jest to możliwe, pokazując, że w Polsce wciąż istnieją przestrzenie, w których każdy ze swoim bólem, lękiem, cierpieniem, z odmiennością i z odrzuceniem może czuć się ważny, widoczny. I że jedną z nich może być teatr. Cały spektakl został zbudowany na jaskrawym kontraście – pierwszej części, będącej brutalną wiwisekcją rzeczywistości dziecięcych oddziałów psychiatrycznych, zrealizowanej na podstawie reportaży Janusza Schwertnera, dziennikarza portalu Onet.pl, rozmów z byłymi pacjentami szpitali, z ich rodzicami, z personelem; z częścią drugą, będącą kolorową i radosną celebracją teatralnego ślubu, który poza instytucją nie byłby możliwy – uroczystą przysięgę składają tu sobie osoby LGBT. Tym, co spina obie części, poza tragiczną statystyką (w Polsce siedemdziesiąt procent osób LGBT poniżej osiemnastego roku życia zmaga się z myślami samobójczymi) jest osoba Wiktora, jednego z głównych, dziecięcych bohaterów tej opowieści, który nie doczekał zmiany płci – wskoczył pod pociąg warszawskiego metra. Przed śmiercią zdążył zakochać się w Kacprze, którego poznał w jednym ze szpitali psychiatrycznych. Marzył, że kiedyś weźmie z nim ślub.

Czy to Wiktor jest tytułowym Spartakusem, współczesnym wcieleniem legendarnego przywódcy krwawo stłumionego powstania? Na pewno jest jednym z bojowników walczących o prawo do akceptacji, do życia bez strachu przed wykluczeniem i przemocą. On w tej walce oddał życie, ale to właśnie dzięki jego historii (tak jak przed wiekami dzięki historii Spartakusa) zarówno jednostkowy dramat, jak i obraz sytuacji setek skrzywdzonych i poniżonych stał się powszechnie widoczny. Z tekstów Schwertnera i przeprowadzonych wywiadów Murek ze Skrzywankiem kroją scenariusz, który spina wydarzenia rozgrywające się na przestrzeni kilku lat na czterech oddziałach psychiatrycznych – w Józefowie pod Warszawą (to tam największy horror przeżył Wiktor), w gdańskim Srebrzysku (tam przez dorosłego pacjenta została zgwałcona Marysia), w Garwolinie (tam przez ponad cztery dekady doktor Genowefa Pasik testowała na młodych pacjentach swoje kontrowersyjne metody, wśród nich obowiązkowe noszenie karnych, pasiastych piżamek). Opowieść została podzielona na trzy dni i trzy noce – zmianę miejsc akcji sygnalizują napisy, na scenie jednak nie zmienia się nic, akcja rozgrywa się wciąż w gronie tego samego personelu i pacjentów. Część wątków została połączonych ze sobą, niektórym z bohaterów zmieniono płeć – jak N.N., u Schwertnera dziewczynka, tu chłopiec – jednak fakty, czyny, słowa pozostały niezmienne.

Kluczowym, najważniejszym zabiegiem jest obsadzenie roli dziecięcych postaci przez najstarszych aktorów w zespole. Stało się tak ze zrozumiałych przyczyn – na scenie opowiadane są drastyczne historie, co automatycznie wyklucza możliwość sięgnięcia w tym procesie po reprezentację dzieci albo – w szerszym rozumieniu – osób po kryzysie psychicznym. Pomysł obsadowy znakomicie działa na dwóch poziomach. Po pierwsze, element bezradności, słabości wobec systemu jest tak samo wiarygodny, jak gdyby jego odwzorowana na scenie machina zderzyła się z dzieckiem. Po drugie, odwrócenie mechanizmu przemocy – kierowanej przez młodszych wobec starszych dotyka mocno społecznego tabu, zgodnie z którym seniorom należy się szacunek. Tabu, które w polskich warunkach bywa wciąż – niestety – silniejsze od tego, które nakazywałoby podobny szacunek  wobec dzieci. Dzieci w spektaklu reprezentują aktorzy, którzy mogliby być ich dziadkami. Widzowie na widok dojrzałych, posiadających przecież pełnię praw osób, nagle ubezwłasnowolnionych i na każdym kroku odzieranych z godności paradoksalnie odczuwają nie tylko krzywdę słabszych i bezbronnych (która w przypadku dzieci byłaby bardziej dojmująca), ale też pogwałcenie uświęconego tradycją porządku.

Daniel Rycharski, artysta, który od lat zajmuje się w swojej twórczości tematami związanymi ze społecznym wykluczeniem osób LGBT, szerszej publiczności znany dzięki filmowi „Wszystkie nasze strachy” w reżyserii Łukasza Rondudy i Łukasza Gutta, aranżuje przestrzeń szpitala na kształt chlewni – z metalowymi, pokrytymi rdzą ogrodzeniami, którymi wyznacza teren oddziału i wydziela kolejne boksy: dyżurkę pielęgniarek, pokój lekarza, sypialnię, świetlicę; ze słomą rozsypaną po podłodze, z metalowymi wiadrami, widłami i innymi akcesoriami przynależnymi miejscom, w których trzyma się zwierzęta gospodarskie, nie ludzi. Trzyma się – warto dodać – w warunkach, które często skazują je na cierpienie i nie mają nic wspólnego z dbałością o ich dobrostan. Podobnie jest tu – jakakolwiek terapia jest w tych warunkach fikcją, pacjentów trzyma się je na oddziałach  po to, żeby nie zrobili sobie lub innym krzywdy. Metalowe bramki, wyznaczające kolejne strefy tego terytorium, przy otwieraniu  i zamykaniu wydają przykry dla ucha zgrzyt, co wywołuje u widzów bolesne wręcz poczucie zatrzaśnięcia, uwięzienia bohaterów tej opowieści. Wraz ze stroboskopowym światłem, to właśnie ten ogłuszający i zwielokrotniony dźwięk zatrzaskiwania bramek brutalnie tnie tę opowieść na kolejne odcinki – dni i noce w tym piekielnym miejscu.

W „Spartakusie” fascynujące są przyjęte przez aktorów strategie istnienia na scenie – zarówno wśród starszych, jak i młodszych. Nie ma tu psychologicznego, wcieleniowego grania, jest czułe i empatyczne towarzyszenie swoim bohaterom. W przypadku ról „dziecięcych”, można wręcz odnieść momentami wrażenie, jakby aktorzy trzymali w ramionach niewidzialne postaci tych, w których imieniu pojawiają się na scenie. 

Tu tych strategii jest zresztą tyle, co pacjentów scenicznego szpitala, czyli siedem. I zupełnie inaczej jest na scenie obecna wspaniała Anna Januszewska jako Wiktor – zatrzaśnięta w sobie, skulona, milcząca, niż Krystyna Maksymowicz w roli Marysi –ukrywająca dramat swojej bohaterki pod maską zawsze zgodnie potakującej dobrej uczennicy. Jeszcze inna jest Beata Zygarlicka jako Gwiazda – nadpobudliwa, balansująca między histerycznym śmiechem a rozpaczliwym płaczem, usiłująca buntem wyszarpać dla siebie kawałek zawłaszczanej przez personel na każdym kroku przestrzeni. 

Każda i każdy z nich jest przejmujący – jak upośledzony N.N. w kreacji Arkadiusza Buszki, który mieszka w szpitalu, do którego nie powinien właściwie trafić i który za każdym razem wypuszczony z izolatki wodzi po scenie i po widowni nierozumiejącym tego horroru wzrokiem; jak Wiesław Orłowski jako pacjent, który jak mantrę powtarza swój apel, próbując wyegzekwować prawo, które powinno mu bezdyskusyjnie przysługiwać – prawo do telefonu do matki; czy jak Robert Gondek, który zaskakująco i niepokojąco cichnie w trakcie wyczekiwanego spaceru z ojcem. No i Przemysław Walich, „zakuty” w piżamkę, w męskim gronie robiący najpoczciwsze wrażenie, który staje się sprawcą najtragiczniejszego suspensu w tej opowieści.

Obok pacjentów, na oddziale bywa zmęczony życiem i przeciążony pracą, wyzbyty z empatii lekarz (Maciej Litkowski), a wciąż są na nim obecne dwie pielęgniarki (Adrianna Janowska-Moniuszko i Helena Urbańska) i sanitariusz (Adam Kuzycz Berezowski) – widzimy, jak organizują codzienność oddziału, przyjmują kolejnych pacjentów, podpisują dokumenty, dokonują upokarzających rewizji osobistych, interweniują (albo nie) w sytuacjach kryzysów, zakładają opatrunki, prowadzą absurdalną terapię, zwołują pacjentów do wspólnej modlitwy, dyscyplinują, upominają, nagradzają i karzą, a w międzyczasie parzą herbatę i próbują nie robić nic – nie reagować i nie angażować się. Nie ma tu mowy o psychologicznym graniu, jest próba detalicznego, wiarygodnego oddania codzienności oddziału psychiatrycznego w półtoragodzinnej pigułce.

I wreszcie rodzice, najbardziej chyba zagubieni – Maria Dąbrowska jako mama Wiktora, Ewa Sobczak – Marysi i Michał Lewandowski jako ojciec jednego z pacjentów, najmocniej odczuwający absurd świata, który pochłonął ich dzieci. Przerażeni zderzeniem z rzeczywistością szpitala, przepraszająco grzeczni, usiłujący wynegocjować cokolwiek w rozmowach z personelem – spacer z synem, wejście na oddział, poszanowanie dla godności dziecka, dla decyzji, żeby używać wobec niego męskich końcówek, czy tabletkę „dzień po”, kiedy okazuje się, że córka padła ofiarą gwałtu. Oni też bywają Spartakusami – i najbardziej przejmujące w rolach Dąbrowskiej i Sobczak jest właśnie obserwowanie tego powolnego, podskórnego dojrzewania do buntu. I do wyrażenia otwartej niezgody na świat, z jakim muszą się zderzać ich dzieci.

Między pierwszą częścią spektaklu a drugą, jako interludium – zapis rozmowy z mamą Wiktora i jej przyjaciółką. A w nim najbardziej przejmujące zdanie – że nieważne, jakim koszmarem jest dziś dziecięca psychiatria, jedyne, co możesz zrobić, kiedy twoje dziecko ma myśli samobójcze, to zawieźć je jak najszybciej do szpitala.

A potem wszystko się diametralnie zmienia – szpitalne boksy pozostają na pierwszym planie, ale naraz wydają się niegroźne, ot, dawna chlewnia, w której już nikt nie trzyma zwierząt. Za to na drugim robi się bajecznie kolorowo – dożynkowe figury chłopów i bab z beli siana, przygotowane przez gospodynie ze Stobna i połączone w trzy homoseksualne pary. Nad środkową serce ułożone z setek kwiatów wykonanych z czerwonej krepiny. Na scenę wraca zespół, w tęczowych, paraludowych, inspirowanych twórczością Zofii Stryjeńskiej strojach – są ludowe przyśpiewki i tańce, wirują chłopaki w spódnicach i dziewczyny w spodniach. A potem jeszcze ślub, ta cywilna przysięga wypowiadane ze świadomością, że nie ma przecież mocy prawnej. Ale kto wie, czy dziś taka teatralna, performatywna uroczystość nie jest istotniejsza? W listopadowy wieczór towarzyszyliśmy wszyscy Elii i Reed, wiem jednak, że na „Spartakusa” wrócę w styczniu, kiedy ślubować sobie będą moi znajomi. – Jasne, moglibyśmy pobrać się z Witkiem za granicą – powiedział mi Mateusz. – Ale uznaliśmy, że jeśli mamy to zrobić, ma to sens tutaj, w Polsce. Myśleliśmy tylko, że będziemy musieli o wiele dłużej na to czekać.

Część druga, kolorowa, rozwibrowana, na przemian radosna i wzruszająca (jak każda ceremonia ślubna) powoduje natychmiastowy wyrzut dopaminy – gula w gardle, która towarzyszy chyba każdemu widzowi w części szpitalnej, mięknie, rozpływa się, niemal znika. Ta euforia pozwala w miarę bezboleśnie wyjść z tej historii, ale napięcie nie puszcza jeszcze przez kilka godzin.

„Spartakus” nie chce wyjść z głowy. To spektakl, o którym nie sposób przestać myśleć, i o którym chce się natychmiast wszystkim opowiadać, kończąc nieodmiennie słowami: „Musisz to zobaczyć”. I jasne, można zastanawiać się, czy uda się ocalić świat na dużej scenie Współczesnego, jeśli na widowni nie pojawią się odpowiedzialni za stan polskiej psychiatrii decydenci, lekarze, pielęgniarki, ale mam wrażenie, że rewolucja „Spartakusa” już się toczy. Po pierwsze, od momentu premiery do teatru zgłosiło się dwadzieścia parę osób, żeby powtarzać ze sceny, że ich małżeństwo będzie zgodne, szczęśliwe i trwałe. Po drugie, zaślubinom towarzyszy w ogromnej mierze bardzo młoda widownia, dla której ten spektakl jest bardzo ważnym manifestem. Taką publiczność widywałam przed laty we wrocławskim Teatrze Polskim, a potem bardzo długo nigdzie indziej już nie. Od dawna nie widziałam też spektaklu, który opowiadałby o rzeczywistości z taką troską, biorąc jednocześnie część odpowiedzialności za nią. Dlatego uważam, że „Spartakusa” Współczesny powinien grać tak długo, aż świat się nie opamięta –tylko pierwszy ślub jednopłciowej pary w polskim USC i program naprawczy dziecięcej psychiatrii mogą być powodami, żeby zszedł z afisza.

Tytuł spektaklu

SPARTAKUS. Miłość w czasach zarazy

Autor(ka) tekstu

Weronika Murek i Jakub Skrzywanek

Teatr

Teatr Współczesny w Szczecinie

Reżyser(ka)

Jakub Skrzywanek

Autor(ka) recenzji

Magda Piekarska

Data premiery

13.05.2022

Czas trwania

120 minut (bez przerwy)

Obsada

Maria Dąbrowska

Adrianna Janowska-Moniuszko

Anna Januszewska

Krystyna Maksymowicz

Ewa Sobczak

Helena Urbańska

Beata Zygarlicka

Arkadiusz Buszko

Robert Gondek

Adam Kuzycz-Berezowski

Michał Lewandowski

Maciej Litkowski

Wiesław Orłowski

Przemysław Walich

skrzypce

Piotr Wicenciak / Maria Kanarek

Realizacja

reżyseria

Jakub Skrzywanek

dramaturgia

Weronika Murek

scenografia

Daniel Rycharski

kostiumy

Natalia Mleczak

muzyka

Karol Nepelski

reżyseria światła

Aleksandr Prowaliński

choreografia

Agnieszka Kryst

wideo

Krzysztof Kuźnicki i Jakub Skrzywanek

asystent reżysera

Adam Kuzycz-Berezowski

asystent kompozytora

Oktawia Pączkowska

Zobacz także

Bądź na bieżąco!
Zapisz się do newslettera

Jeśli chcesz otrzymywać informacje dotyczące najnowszych aktualności i numerów Notatnika Teatralnego, zostaw swój adres.

Twój e-mail został zapisany