Trzeba przyznać, że Tomaszewski zrobił wszystko, żeby mieć tutaj pod górkę. Uznał, że wystawi w teatrze rekonstrukcję tenisowego meczu, bo na tenisie się nie zna, a uwielbia nowe wyzwania.
Cezary Tomaszewski, człowiek od najbardziej szalonych pomysłów we współczesnym polskim teatrze, znalazł idealnego do tych wariactw partnera we Wrocławskim Teatrze Pantomimy. Po fantastycznej „Symfonii alpejskiej”, w której dalekich Himalajach można było spotkać i Wandę Rutkiewicz, i polskiego papieża, a przede wszystkim – zakon mimów, tym razem postanowił zrekonstruować mecz Igi Świątek z Naomi Osaką. I nawet jeśli uznamy, że poległ, to cóż to jest za spektakularna porażka!
Trzeba przyznać, że Tomaszewski zrobił wszystko, żeby mieć tutaj pod górkę. Uznał, że wystawi w teatrze rekonstrukcję tenisowego meczu, bo na tenisie się nie zna, a uwielbia nowe wyzwania (od razu poczułam się zwolniona z tremy, choć moja noga na korcie nigdy nie postała, a gem uparcie myli mi się z setem). Do dwóch głównych ról zatrudnił aktorki, którym dotąd z rakietami nie było po drodze. A potem jeszcze wziął na klatę wszystkie obostrzenia sztabu najsłynniejszej polskiej tenisistki, przy których wystawianie licencyjnego australijskiego musicalu, takiego jak „Priscilla, królowa pustyni” to małe miki. W końcu Stephan Elliott i Allan Scott zgodzili się na autorskie kostiumy, scenografię i choreografię we wrocławskiej wersji, a nawet na zamianę Alice Springs na Wałbrzych i King’s Canyon na Jasną Górę. Tu o podobnej wolności nie było mowy. Do strumienia świadomości Świątek towarzyszącego rozgrywkom, który jest wyświetlany na ścianie nad sceną, nie można było dopisać choćby jednego zdania, którego by nigdy nie wypowiedziała. Jak rekonstrukcja, to rekonstrukcja – Świątek traci piłki (pal sześć, że niewidzialne) i odbija straty dokładnie w tych samych momentach co na korcie Phillipa Chatriera, a jej myśli tworzą spójną, ale poddawaną nieustannej autocenzurze opowieść ułożoną z fragmentów wywiadów czy publicznych wypowiedzi.
Efekt jest jednak inny niż na prawdziwym tenisowym meczu, z tej prostej przyczyny, że to teatr, a nie sportowa rozgrywka i bardziej niż wyniku, znanego przecież z góry, jesteśmy ciekawi opowieści, jaką niosą ze sobą bohaterki. I choć w umieszczonej we foyer wrocławskiej Piekarni strefie kibica to chorągiewki z napisem „GO IGA!” schodzą jako pierwsze, a ci, którzy zdążą się załapać na sportowy makijaż, zdecydowanie chętniej nadstawiają policzki do rysunku polskiej flagi, to spektakl skutecznie burzy tę naturalną w sporcie opozycję między „naszą” Świątek (Karolina Pewińska), a jej przeciwniczką Osaką (Agnieszka Dziewa). Naomi jest po prostu dramaturgicznie ciekawsza – ma za sobą skomplikowany bagaż doświadczeń, związany chociażby z japońsko-haitańskim pochodzeniem. Dla mieszkańców Japonii, mimo że to ten kraj reprezentuje, problemem będzie zawsze kolor jej skóry, dla Amerykanów, wśród których mieszka – jej identyfikacja z dalekim, egzotycznym krajem. Osaka jest też swobodniejsza w wyznaniach, bo choć potrafi postawić wyraźne granice, to ostatecznie bardziej odsłania się przed dziennikarzami i publicznością – opowiada o dzieciństwie spędzonym w samochodach, w podróży z turnieju na turniej i o swojej pierwotnej sportowej motywacji – chciała wygrywać, żeby jej matka nie musiała tak ciężko pracować; wreszcie o depresji, która przyszła po największym sukcesie. Na korcie Chatriera pojawiła się po dłuższej przerwie, w trakcie której sama została matką. To wszystko już samo w sobie stanowi temat na fascynującą reporterską, filmową, a kto wie, może nawet teatralną opowieść, szkoda tylko, że w spektaklu wybrzmiewa jedynie w formie „czytanki”: wspomnianego wyżej strumienia świadomości wyświetlanego w tle sceny, narracji komentatora (Jakub Pewiński), towarzyszącej rozgrywkom, a nie znajduje odzwierciedlenia w tym, co się dzieje na scenie, gdzie obie zawodniczki odbijają piłkę, a w przerwach piją wodę i wycierają spocone karki ręcznikami.
Tak się złożyło, że kilka dni po premierze oglądałam mecz Świątek – przegrany półfinał z Aryną Sabalenką na tegorocznym French Open – i może jest to kwestia telewizyjnej transmisji, która przeplata ujęcia kortu ze zbliżeniami twarzy zawodniczek, ale miałam wrażenie, że tam po jednej stronie kipiało od emocji (Świątek, która nie mogła pogodzić się z porażką i klęła, na czym świat stoi), a po drugiej był luz i dystans (Sabalenka), co składało się na zderzenie zdecydowanie mocniejsze od tego, które udało się wyczarować w spektaklu.
Jedno łączy Osakę ze Świątek, która jest bardziej zamknięta w sobie i niechętnie zwierza się reporterom – perfekcjonizm i brak skutecznych mechanizmów, pozwalających radzić sobie z nieustanną presją ze strony publiczności, która dziś nie poprzestaje na dopingowaniu swoich ulubieńców. Ona wręcz sukcesów wymaga, bezwzględnie rozliczając swoje idolki z każdej porażki. I nie tylko – brutalnie, z butami wkracza w ich życie osobiste. Bezprecedensowy sukces polskiej tenisistki przyciągnął na trybuny kibiców, których część okazała się wyjątkowo oporna wobec zasad obowiązujących w tym elitarnym sporcie, zdarzało się, że pojawiali się też hejterzy – jeden z nich podczas treningu Świątek w Miami wykrzykiwał do niej: „Ej, Iga, zadzwoń do mamy! Ej, Iga, kiedy pogodzisz się z matką?”. Swoje dokładają też komentatorzy, budując wokół meczy opowieść, w której miksują się oceny gry, ale też diagnozy dotyczące kondycji psychofizycznej i osobiste wycieczki, dobre rady i ciekawostki z życia prywatnego. A zawodniczka ma grać jak w szklanej bańce, jakby ta zewnętrzna presja nie miała do niej dostępu. Wydaje się, że ten temat miał być jednym z wiodących wątków we „French Open”, ale nie został wystarczająco mocno teatralnie zasygnalizowany – wprawdzie przewija się w myślach obu zawodniczek, jednak choć dwoje „podstawionych” widzów, aktorów pantomimy (Agnieszka Charkot, Jan Kochanowski) robi, co może, żeby wejść w role natrętnych, lekko nawiedzonych fanów, nie są w stanie rozwinąć wystarczająco tego wątku.
Spektakl jest zbudowany z kilku warstw. Tą podstawową jest rekonstrukcja samego meczu, która budzi zarazem podziw i znużenie. Bo wbrew niesamowitej determinacji i talentom obu aktorek – Pewińskiej i Dziewy – nie udaje się przenieść sportowych emocji, będących istotą każdego meczu, na teatralną scenę. Nawet nie próbuję sobie wyobrazić, ile wysiłku wymagała nauka tenisa w dwa zaledwie miesiące, do tego zapamiętanie kluczowych zagrań z odtwarzanego we wrocławskiej Piekarni meczu, wreszcie – co robi wrażenie zwłaszcza u Pewińskiej, choć pewnie dlatego, że nawet ci widzowie, którzy nie zarywają nocy dla transmisji z tenisowych turniejów, nie raz i nie dwa widzieli choćby urywki zmagań Igi – wpisanie we własne ciało charakterystycznych gestów, napięć mięśni, zduszonych emocji, które budują rozpoznawalny ruch i sylwetkę zawodniczki. Tyle że efekt jest taki, że przez niemal trzy godziny oglądamy odbijanie niewidzialnej piłeczki, coś na kształt końcowej sceny z „Powiększenia” Antonioniego, w której taki mecz odgrywa dwoje mimów. Reszta wchodzi w role publiczności, wodząc wzrokiem za wyimaginowaną piłką, odbijaną wyimaginowanymi rakietami. Budowanej przez mimów iluzji poddaje się grany przez Davida Hemmingsa fotograf – kiedy piłka „leci” poza kort, „podnosi” ją i „odrzuca” grającym. Filmowa scena trwa niespełna cztery minuty – tyle wystarczy, żeby i widz uwierzył w potęgę sztuki. Tu eksperyment rozciągnięto do trzech godzin i trzeba dużo samozaparcia, żeby w nim wytrwać – tym, którzy znaleźli je w sobie, im bliżej finału, tym wyraźniej materializowała się piłka, a w ślad z nią, dalekie echa sportowej rywalizacji. Jednak spora grupa, mimo serwowanego widzom popcornu i animacji organizowanych przez game-boya (Elloy Moreno Gallego) rejterowała, zmęczona monotonią widowiska, w którym zabrakło nawet rozwinięcia kluczowego momentu rekonstruowanego meczu – suspensu, przełomu, w którym Świątek odzyskała prowadzenie.
Zastanawiam się też, na jaki rodzaj aktorskiego spełnienia mogli tu liczyć odtwórcy ról chłopców podających piłki zawodniczkom (Krzysztof Szczepańczyk i Eloy Moreno Gallego), sędziny (Agnieszka Kulińska) przyznająca punkty w perfekcyjnej francuszczyźnie, czy natrętnych widzów (Jan Kochanowski wydający nie w porę dopingujące Igę okrzyki i Agnieszka Charkot, nadpobudliwa, wciąż starająca się wejść w orbitę Igi z tekturową tabliczką „zadzwoń do mnie”).
Drugą warstwą jest oprawa meczu – bo obok budowanej pracowicie iluzji, że mamy do czynienia z odtworzeniem French Open jeden do jednego, łącznie z kortem wysypanym mączką, rakietami, strojami zawodniczek, a nawet zmieniającą się grą świateł (Jędrzej Jęcikowski) w miarę upływu czasu są jeszcze działania animacyjne, skierowane do widowni, ze świadomością, że sam „mecz” nie wystarczy, żeby utrzymać jej uwagę, o którą trzeba zabiegać wszelkimi dostępnymi środkami. Od strefy kibica we foyer, z chorągiewkami, makijażystkami i popcornem, przez zajęcia rozruchowe w przerwach, po zabawy z obrazem publiczności w drugim secie, czyli kiss cam, gdzie kamera łączy w pary wybranych widzów, obrysowując ich sylwetki serduszkiem, wychwytuje postaci podobne do rozmaitych sław, od Sarkozy’ego po Shreka, czy dopisuje im w dymkach myśli, często ironiczne wobec samego przedstawienia („To miał być teatr LOL” czy „Kiedy to się skończy”).
Trzecią jest narracja napisana przez Gańczarczyk. Po pierwsze ta snuta przez Jakuba Pewińskiego, który wchodzi w rolę niewidocznego przez większość spektaklu komentatora meczu, opowiadając nam o zawodniczkach, wprowadzając w zasady gry i punktacji, ale przede wszystkim oceniając to, co dzieje się na korcie – paradoksalnie tu udało się osiągnąć cel, który mimo ogromnego zaangażowania obu głównych aktorek, na korcie pozostał niespełniony. W opowieść Pewińskiego jest wpisane zmęczenie tym długim monologiem (i samym meczem), momenty kryzysu, kłopoty z technologią (kiedy komentator zapomina wyłączyć mikrofon w przerwie, słyszymy, co mówi do kolegów) – początkowo jego narracja płynie wartko i pewnie, brzmi fachowo, a z upływem czasu coraz częściej pojawiają się pauzy, potknięcia czy banalne, a nawet żenujące uwagi. Po drugie, napisy wyświetlane w tle sceny. Gańczarczyk miksuje wypowiedzi Świątek i Osaki pochodzące z wywiadów i krótkich komentarzy po meczach, budując z nich rodzaj przeplatających się strumieni świadomości. A choć czujemy opór wobec takiej z założenia usztywnianej narracji, uszytej z fragmentów tego, co oficjalne i autoryzowane, to być może taki przepływ więcej mówi o Świątek niż powiedziałby nam tekst stworzony przez dramaturżkę od A do Z – rodzaj wewnętrznego spięcia, które jest źródłem porażek i sukcesów polskiej tenisistki, tu odciska ślad na podświadomości scenicznej postaci, każąc jej kontrolować i autoryzować nawet przepływ własnych myśli, które wydają się aż nadmiernie uczesane.
„French Open” otwiera kilka potencjałów, jednak żaden, mimo zaangażowania całego zespołu, nie jest w stanie w pełni się zmaterializować. To przede wszystkim eksperyment na dwóch polach – rekonstrukcji tenisowego meczu i spektaklu, na który nałożono ekstremalnie dużo reguł i ograniczeń. Pytania, co przez to działanie twórcy chcieli osiągnąć, co miałoby nam dać oglądnie przez niemal trzy godziny pantomimicznych tenisowych rozgrywek, albo przynajmniej, w którą stronę skierować otwarte poprzez spektakl pytania, pozostają jednak bez odpowiedzi. Teatralny mecz dobrze ogląda się przez kwadrans, potem zaczyna już nużyć, choć, jak powiedział mój sąsiad z widowni, fan tenisowych rozgrywek, i tak dobrze, że grają dziewczyny, bo męskie starcie mogłoby potrwać dwa razy dłużej. Równie intrygująco zapowiadało się odwrócenie perspektywy – z kortu w stronę publiczności wywierającej presję na zawodniczkach, jednak na przekór zapowiedziom, skończyło się na zabawach w całowanie i szukanie Shreka. Paradoksalnie najciekawszy w tym pantomimicznym spektaklu jest tekst, przede wszystkim – relacja z meczu Pewińskiego, który serwuje nam tenisowy monodram w trzech setach, monodram niewidzialnego aktora.