W fantazjach o powrocie do przeszłości, o tych podróżach w czasie, w których możemy cofnąć zegar i z dojrzałą świadomością naprawiać dawne błędy, azymut często ustawiam na horror dojrzewania. Zażenowanie własną cielesnością, budzące się pożądanie, zakazane lektury, kompleksy, zazdrość i palący wstyd. I jeszcze marzenie, żeby przeskoczyć jednym susem tych kilka lat i mieć już to wszystko za sobą. Czy i co można było rozegrać inaczej?
Po obejrzeniu spektaklu Pameli Leończyk i Darii Sobik w łódzkim Teatrze Nowym taką podróż mogłabym sobie darować, nawet gdyby była możliwa. Na moje: „nie przejmuj się, to wszystko jest ok”, dostałabym w odpowiedzi od nastoletniej siebie w najlepszym razie wzruszenie ramion. Zamiast dobrych rad wysyłanych w przeszłość, puściłabym w te ejtisy nagranie „Ciała dziewczyny” (trzeba by je pewnie przedtem przetransferować na kasetę wideo) – zrobiłoby może więcej dobrego, niż podkradane z rodzicielskiej biblioteczki „Sztuka kochania”, „Kamasutra”, „Niedole cnoty. Zbrodnie miłości” i „Kompleks Portnoya”, a na pewno ciekawie uzupełniłoby ten pakiet. Ale skoro nie mogę, cieszę się tym inicjacyjnym spektaklem z perspektywy nie nastu, ale pięćdziesięciu jeden lat. I mogę tylko zgadywać, że mam z niego równie dużo frajdy, co młodsze ode mnie dziewczyny.
Piszę o tym, bo w dotychczasowej recepcji „Ciała dziewczyny” jest podkreślany przede wszystkim edukacyjny wymiar tego „spektaklu dla młodzieży”, z inspiracjami amerykańskimi serialami dla nastolatków czy literaturą z Wattpada włącznie. Zabawne, bo kiedy sama siadałam wieczorem na widowni Nowego, wraz z rozpoczęciem przedstawienia ten aspekt, o którym wiedziałam przecież wcześniej (poranny pokaz tego samego dnia był połączony z warsztatami dla młodzieży), jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki wyparował mi z głowy. Bo jakkolwiek jest w tych diagnozach sporo racji, to spychają one na drugi plan perspektywę, która w spektaklu Leończyk i Sobik jest przecież równouprawniona – dojrzałej kobiety, która spotyka się ze swoim młodszym wcieleniem. Siłą „Ciała dziewczyny” jest bowiem integrująca moc tej opowieści, dzięki której bohaterkę są w stanie odnaleźć w sobie dziewczyny w każdym wieku.
Zamysł spektaklu jest w tym sensie równie sprytny, a nawet sprytniejszy od pomysłu na „Shreka” sprzed niemalże ćwierćwiecza, który zasadzał się na tym, żeby stworzyć animację dla młodych widzów, wplatając w nią żarty osadzone w kontekstach, które odczytają dorośli, co pozwalało obu tym grupom czerpać z seansu przyjemność. Sprytniejszy, bo tu zasada działa w dwie strony w całej rozciągłości – młodsze widzki mogą faktycznie znaleźć w „Ciele dziewczyny” odbicie własnych aktualnych niepokojów, kompleksów i doświadczeń, starsze – ich dalekie echa w zmiękczającej, pełnej zrozumienia, empatycznej perspektywie. A choć ich uniwersalność niesie ze sobą ryzyko pewnej powtarzalności, czasem banału, to niebanalny jest cel tej podróży – „Ciało dziewczyny” mówi nam, że nieważne jak niedojrzałe, chybione, błędne, a nawet zwyczajnie głupie będą nasze wybory, to mamy do nich niezbywalne prawo, właśnie dlatego, że są nasze. I nie jest w stanie tego prawa unieważnić starsza kuzynka, brat, matka, ba! nawet my same bogatsze o przeżyte i przemyślane lata. Bo mamy prawo błądzić, mylić się, potykać na własną rękę, nieważne, ile bólu i cierpienia te pomyłki nam przyniosą.
Początkowo Sobik i Leończyk chciały zaadaptować zbiór opowiadań „Ciała” Annie Ernaux, pojawił się jednak kłopot z procesem ubiegania się o prawa autorskie, który odsunąłby premierę w czasie. Ostatecznie stanęło na dalekiej inspiracji jednym z tekstów z tego zbioru. I całe szczęście, bo miks wątków wywiedzionych z tomu francuskiej noblistki (w strukturze narracyjnej zachowała się tu jedynie historia ciąży nastoletniej bohaterki, ale echa tych inspiracji można znaleźć też na wielu innych polach) z uniwersalnym zbiorem dziewczęcych doświadczeń ubranych w kostium amerykańskiego serialu o nastolatkach, dał efekt unikalnej układanki. O kolejny element uzupełnia ją scenografia Magdaleny Muchy, która bierze świat amerykańskiego miasteczka, z oceniającym, wszechwidzącym okiem jego społeczności, z jego high school, i z nieodzownym podziałem na szkolne gwiazdy, popularne dziewczyny, przeciętniary i kompletne freaki w umowny nawias. Wyobrażona Ameryka staje się figurą, która pozwala skierować reflektor na uniwersalność dziewczyńskiego doświadczenia, tego niewygodnego i bolesnego transferu w kobiecość. Pościel, sznury, nici, kotary, zawieszone nad sceną kokony – wszystko w odcieniach różu, brudnej bieli, beżu. Niektóre z tych form przywodzą na myśl miękkie, cielesne rzeźby Marii Pinińskiej-Bereś, inne mają odcisnąć się na ciele, ujarzmić je. Na przemian otulają i pętają, koją i sprawiają dyskomfort. Są namiotem, schronieniem i subtelną torturą. A przy okazji ekranem, wyświetlającym rysunkowe notatki sporządzane przez bohaterki.
Zasadnicza opowieść rozgrywa się w prowincjonalnym miasteczku Sane, gdzieś w Stanach Zjednoczonych. W Sane zgodnie z nazwą panuje zdroworozsądkowe, trzeźwe podejście do życia, a do jego egzekwowania wystarcza społeczna kontrola – wszystko rozgrywa się jawnie i podlega publicznej ocenie, więc nikt nie ma przed nikim nic do ukrycia. Tylko jak zachować rozsądek, kiedy ma się lat naście i zmysły traci się przy lada okazji? I jak się schować ze swoim wstydem w miasteczku, w którym domy nie mają ścian i wszystko jest transparentne?
Daisy Then, czyli Wtedy (Rozalia Rusak) poznajemy, kiedy towarzyszy w klinice aborcyjnej swojej kuzynce Judy (Halszka Lehman). Judy za chwilę połknie misoprostol (Maciej Kobiela – to nie pomyłka, tabletka poronna jest w tym spektaklu sympatycznym sanitariuszem, który poza gwarancją zakończenia ciąży oferuje też pacjentkom przytulenie w trudnych chwilach), ale Daisy też ma poważne problemy. Zazdrości Judy powodzenia u chłopaków, nie dostrzegając, jakie niebezpieczeństwa i ryzyka się za nim kryją; sama czuje się jeszcze trochę dziewczynką, nie całkiem kobietą, a chciałaby mieć już pierwszy raz za sobą. Nie bardzo ma z kim o tym porozmawiać – chorująca na raka matka nie czuje się na siłach, więc deleguje do przeprowadzenia pogadanki z Daisy „o tych sprawach” jej brata (znów Kobiela), ale w jego wykonaniu to porażka. Z kolei Judy nie traktuje jej poważnie – bo może Daisy ma niezły backhand na tenisowym korcie, na którym się spotykają, ale ona i seks? Chyba we śnie! Tymczasem na szkolnej potańcówce Daisy spotyka Alexa (Kobiela po raz trzeci) i kwestia pierwszego razu nabiera przyspieszenia. Gdyby jeszcze mogła zdobyć „to coś”, co oferuje (śpiewająco) Domniemany Seksapil (Gracjan Kielar)! A kiedy wreszcie dochodzi do „konsumpcji” na łóżku z pierzyny owiniętej sznurem jak baleron, okaże się, że gadanie Aleksa o równouprawnieniu i komsensualności to tylko słowa, w dodatku wyjątkowo łatwe do zmanipulowania. Pierwszy raz przyniesie oprócz bólu i plamy krwi na pościeli niespełnione obietnice i poczucie osamotnienia.
Tej gorączkowej szamotaninie Daisy Then przygląda się dorosła Daisy Now (Teraz) grana przez Jolantę Jackowską – z zaangażowaniem, tak jak się ogląda serial z własnego życia, jednak powstrzymując się przed pokusą ingerencji w bieg wydarzeń. Do momentu, kiedy spotyka młodszą siebie twarzą w twarz, żeby powiedzieć słowa, na które – jak się jej wydaje – tamta daremnie czekała: „chcę ci powiedzieć, że to jest w porządku”. I usłyszeć w odpowiedzi, że hola, hola, nie tędy droga, i że to ona, Then, decyduje, co i kiedy jest w porządku.
Bo Daisy Now też ma problem – jak większość z nas, które na horror dorastania spoglądają przez lornetkę, sięgającą głęboko w pamięć. Nawet jeśli porządnie ustawimy ostrość i zmobilizujemy całą empatię, wciąż, z perspektywy lat 30, 40, 50 i tak dalej, będzie nam się wydawało, że te niegdysiejsze męki są zaledwie krótką i śmiechu wartą chwilką. Nawet chęć przytulenia siebie samej sprzed lat będzie miała w sobie element protekcjonalności. Dlatego w spektaklu tak ważny jest gest młodej Daisy, która broni się przed przyjęciem tego gestu, pod pozorem czystej akceptacji skrywającego wyższościową postawę. „To jest w porządku” – słyszała już przecież wiele razy, ale to tylko słowa, kiedy całe twoje ciało uświadamia ci, że nic w porządku nie jest. Leończyk i Sobik mówią o tym, że pamięć swojego własnego ciała jest krucha i ułomna, że wspominając, nie jesteśmy w stanie wejść w swoją dawną skórę. Możemy się tym wspomnieniom przyglądać, bez złudzeń, że nawet wobec możliwości podróży w czasie, byłyśmy w stanie cokolwiek naprawić. Daisy Now musi przełknąć tę lekcję – że dojrzalsza nie oznacza wcale automatycznie „mądrzejsza”, że mądrością jest nie ocenianie, wystrzeganie się tych wszystkich „ja wiem lepiej”, „ja już to przeżyłam”, „teraz wiem, że to było ok”. Że mądrością jest odpuścić. A choć postać grana przez Jolantę Jackowską jest starszą wersją młodej Daisy, to czasowy dystans między dwoma wcieleniami bohaterki sprawia, że mogłaby być równie dobrze jej nieobecną matką – zasada odpuszczania, rezygnacji z protekcjonalizmu, uważnego, pełnego empatii i wyczucia towarzyszenia wciąż pozostaje w mocy.
„Ciało dziewczyny” ma świetnie wyważone proporcje – między powagą a humorem, zaangażowaniem i dystansem. Aktorki i aktorzy z talentem utrzymują ten balans, łącząc różne języki – od teatru dramatycznego, przez muzyczny, aż po teatr formy, który pozwala budować w poszczególnych scenach pojemne metafory albo pomieścić cały wachlarz emocjonalnych napięć w jednej relacji (jak fenomenalna scena tenisowego pojedynku Daisy i Judy). A choć przez większość spektaklu to właśnie relacja tych dwóch nastolatek wydaje się pierwszoplanowa (i jej sinusoida, z wszystkimi wahaniami jest czytelnie zaznaczona przez Rusak i Lehman), to równie istotna jest postać starszej Daisy, której milcząca obecność na scenie wyznacza perspektywę spojrzenia na tę historię. Ten team wzmacnia dwóch aktorów, żonglujących postaciami z tła dziewczyńskiej historii – Kielar (ojciec Judy, wuefista, Seksapil) i Kobiela (Misoprostol, brat Daisy, Alex) i podkręcających jej tempo.