Ani dramaturgiczna rama wykładu, ani pomysł rekonstrukcji, podczas których widzimy sceny z życia zamknięte w stopklatkach nie są w stanie zburzyć poczucia widzów, że wyłapując te wszystkie momenty, w których bohaterowie wyłamują się z narzuconego schematu, uczestniczą w czymś głęboko intymnym – w zaaranżowanej z artystycznym wyrafinowaniem randce wystawionej na widok publiczny.
Kiedy myślę o „Młodym mężczyźnie”, historii romansu francuskiej noblistki i młodszego od niej o trzydzieści lat A., z początku przychodzą mi do głowy wojenne metafory i pojęcia takie jak „pole bitwy”, „zapasy”, „próba sił”. Bo i w spektaklu Katarzyny Kalwat, i w jego literackim pierwowzorze, króciutkiej powieści Annie Ernaux niepublikowanej jeszcze w Polsce, a na potrzeby spektaklu przetłumaczonej przez Agatę Kozak, trudno dostrzec obraz partnerskiej relacji – jeśli ktoś wiąże z nią takie nadzieje, rozbraja je sama narratorka, określając swoją pozycję w tym związku jako dominującą. Taki jest punkt wyjścia – ostatecznie jednak w spektaklu Wrocławskiego Teatru Współczesnego ukryta jest furtka, która pozwala spojrzeć na związek bohaterów inaczej, niż przez pryzmat podległości i władzy.
Trudno się też dziwić, że taka perspektywa uruchamia się niejako automatycznie – pięćdziesięcioczteroletnia w momencie spotkania z A. Ernaux (Ewelina Paszke-Lowitzsch) ma wyrobioną pozycję w literackim świecie i to właśnie ze względu na nią staje się obiektem zainteresowania ze strony młodego A. (Dominik Smaruj). On jest przed debiutem i chciałby, żeby na jego próby spojrzał ktoś bardziej doświadczony. Chciałby też wiedzieć, jak przełamać twórczy impas – dlatego uparcie śle listy do pisarki, nie wiedząc, że z pisarskim zastojem zmaga się także ona. Kiedy dochodzi do spotkania, kolacja w restauracji kończy się wspólnie spędzoną nocą i to spotkanie staje się początkiem romansu. A. nie wie, że dla Ernaux właśnie to doświadczenie stanie się sposobem na kryzys twórczy, że zostaje w pewien sposób użyty, wykorzystany – kiedy blokada twórcza ustępuje i bohaterka zaczyna pisać, w miarę zaawansowania pracy nad książką oddala się od kochanka i staje się coraz bliższa decyzji o rozstaniu. A więc, jak zwykle, chodzi o seks?
Niekoniecznie. Bo nie tyle sam romans przynosi jej powrót do swobody w pisaniu, co perspektywa spotkania z sobą samą sprzed lat, którą umożliwia związek z A. Ernaux w pewnym momencie mówi, że mając przed oczami jego młodą twarz, sama staje się na powrót młoda. Z tytułowym młodym mężczyzną łączą ją społeczne pochodzenie, Rouen, w którym on studiuje, a ona studiowała przed laty, kompleks prowincji, literackie ambicje – dwudziestoczterolatek nieświadomie daje jej klucz do siebie samej. Ich ulotny związek o tyle – używając określenia z polskiej sceny literackiej – „przydaje się do prozy”, że otwiera szufladki w pamięci, które przez lata pozostawały zatrzaśnięte.
Ernaux relacjonuje tę miłosno-literacką przygodę z otwartością i uczciwością, nie rezygnując z tego, co jest cechą jej pisarstwa, sprawiającą, że jej książki odsłaniają warstwa po warstwie kolejne sensy, odnoszące się w tym wypadku do układu sił w związku, do społecznego tła, do zagadnień związanych z upływem czasu, procesem starzenia się, ze wspomnieniami, z pamięcią.
Tyle powieść, a inscenizacja Kalwat? Centralne miejsce na scenie zajmuje ogromne białe łóżko. Jednak tej przestrzeni bliżej jest do laboratorium czy sali wykładowej, niż do sypialni. Bo też jesteśmy uczestnikami wykładu – oto Annie Ernaux w ramach spotkania autorskiego pokonuje kolejną granicę dzielącą życie od literatury. Już nie tylko w swojej twórczości literackiej, ale i w bardziej bezpośrednim spotkaniu z publicznością dzieli się intymnym doświadczeniem i analizą jego wpływu na swoją twórczość. Pisarka wykonała zresztą podobny gest, współreżyserując w ubiegłym roku film dokumentalny „8 mm cudownych lat”, w którym fotograficzna i filmowa dokumentacja jej życia małżeńskiego została zderzona z narracją spoza kadru, w której pisarka mówi o rozpadzie związku. Autorem zdjęć i zapisów filmowych jest jej mąż, ona opowiadając historię ich relacji z własnej perspektywy, odzyskuje tę narrację – jej słowa pozostają w jaskrawym kontraście do tego, co oglądamy na ekranie.
W swojej scenicznej wizji Kalwat podąża więc za metodą autorki literackiego pierwowzoru spektaklu. Oto trafiamy do laboratorium romansu – wykładowczyni, wyposażonej w plik kartek i rzutnik do wyświetlania slajdów, towarzyszy „pozorant”, który ma udawać A., choć od pierwszych scen nabieramy podejrzeń, że w istocie nim właśnie jest – bo choć ona próbuje zapanować nad sytuacją, narzucić chłodny dystans badaczki, jego zdradzają mowa ciała i gesty.
To właśnie z udziałem A. (lub chłopaka, który go reprezentuje) ma się dokonać rekonstrukcja scen z życia pozamałżeńskiego, tych nie zawsze czułych potyczek w jego łóżku ma strychu w Rouen, w hotelowych pokojach i miejskich kawiarniach. W tym procesie kluczową dla warstwy wizualnej rolę odgrywają zdjęcia Zbigniewa Libery – są jak sceny wywołane z twardego dysku pamięci, na którym zapisano kluczowe dla przebiegu tej relacji intymne sytuacje, które Ernaux i A. odtwarzają na żywo w trakcie wykładu. Nie są to jednak fotografie, które kochankowie mogliby robić sobie nawzajem – są jak rejestrowany z zewnątrz reportaż z miłości, dokumentacja romansu podrasowana w artystycznym wymiarze. Kolejny dowód na tezę, że cały ten romans miał być od początku projektem zatytułowanym „Młody mężczyzna”. Miał nim być, ale czy stał się nim ostatecznie? I czy możemy wierzyć fotografiom? Zdecydowanie łatwiej się nimi zachwycić – ich kompozycją, kolorem, portretami kochanków uchwyconych w momentach bliskości. Kiedy im się przyjrzeć, wydają się jednak bliższe sesji zdjęciowej do jakiegoś artystyczno-lajfstajlowego magazynu, który w ramach sprzeciwu wobec ejdżyzmu podjąłby temat związku łamiącego wiekową barierę, niż chwilom z życia uchwyconym bez póz i filtrów.
Kalwat w ten sposób inscenizuje sceniczną opowieść, że nakładają się na siebie dwie warstwy – przeszłość i teraźniejszość. Opowieść o zamkniętym rozdziale, zakończonym romansie przeplata się z miłosną historią, która wciąż trwa i między scenami „historycznymi” rozgrywa się na naszych oczach. Reżyserka wyrównuje zaburzone proporcje, które sprawiają, że w romansie Ernaux brakuje równowagi między kochankami – choć w spektaklu wciąż dominuje perspektywa pisarki, to i A. ma szansę zawalczyć o swój kawałek przestrzeni. To niejedyna próba sił, której jesteśmy tu świadkami: literatura rywalizuje o palmę pierwszeństwa z życiem, a widz zadaje sobie pytanie, gdzie leży prawda – czy ma wierzyć opowieści spisanej na pliku kartek czy gestom, które zdradzają oboje bohaterów?
Siła spektaklu Kalwat polega na niejednoznaczności. Bo jakkolwiek u Ernaux związek z A. rozpoczyna proces „odpamiętywania”, odzyskiwania wspomnień i swoistej rekonstrukcji pamięci, dzięki któremu pisarka odzyskuje twórczą siłę i jest w stanie stać się dla siebie źródłem kolejnych opowieści, zapisanych w ciele i z niego wyzwolonych, to niejako w opozycji do tego ruchu w stronę indywidualnej niepodległości pojawiają się sygnały ustępowania z pozycji władzy w relacji z młodym mężczyzną.
I jakkolwiek punkt wyjścia jasno określa, kto tu kogo wykorzystuje i używa, to w trakcie siedemdziesięciu minut (bo w ślad za literacką powstała teatralna miniatura) sytuacja coraz bardziej się komplikuje, amplituda uczuć i emocji pulsuje, a układ sił się zmienia. Pozycja w świecie literackim daje pisarce zaledwie poczucie władzy nad debiutantem, ale jej płynąca stąd siła jest słabą podpórką wobec jego młodości. Jej bohaterka na początku okazuje się surowa i apodyktyczna i kiedy wydaje nam się, że cóż, przyjdzie nam spędzić nieco ponad godzinę z osobą, którą trudno polubić, dostrzegamy, że ta pryncypialność to jedynie maska, pod którą jej rysy stopniowo łagodnieją. Paszke-Lowitzsch tę zachwianą w posadach pewność siebie znakomicie ogrywa, kiedy próbuje nagle odsłoniętą bezbronność swojej bohaterki ukryć w zestawie podręcznych lektur i gotowych diagnoz, które wypowiedziane na głos tracą tę bezlitosną bezkompromisowość, w którą zbroi je ekran czy plik kartek. To doskonale widać w serii rekonstrukcji scen zapisanych na zdjęciach – tego, co wymyka się zatrzymanym kadrom, nie udaje się wygumkować z tych żywych obrazów. Paszke-Lowitzsch w swojej zniuansowanej kreacji, rozpiętej między próbą chłodnego dystansu a zaangażowaniem potrafi w krótkich mgnieniach, sekundowych ułamkach pokazać to wszystko, czego miało tu nie być: lęk przed obnażeniem, zawstydzenie, czułość, wyzwalającą bliskość. Najpiękniejsze są te momenty, kiedy traci panowanie nad sytuacją, przestaje być jej panią, ustępuje z pozycji siły i władzy, żeby za chwilę próbować ją trochę niezręcznie i pospiesznie odbudować.
Z kolei Dominik Smaruj w roli A., młodego kochanka, nie daje się zaprogramować, sprowadzić do jednego wymiaru – bywa na przemian czuły i okrutny, kiedy game boyem zagłusza opowieść partnerki o aborcji, jakiej poddała się jako młoda dziewczyna. Nie poddaje się, walczy o swoją podmiotowość. Jest niedojrzały, niekiedy dziecinny, zbuntowany, a kiedy indziej – zaskakująco przenikliwy, w mig chwytający te komunikaty, których znaczenie partnerka chciałaby przed nim ukryć. Ten sceniczny duet dwojga byłych/obecnych kochanków wypada w wykonaniu aktorów Współczesnego, pracujących ze wsparciem koordynatorki scen intymnych Krystyny Lamy Szydłowskiej, wiarygodnie i świeżo zarazem. Ani dramaturgiczna rama wykładu, ani pomysł rekonstrukcji, podczas których widzimy sceny z ich życia zamknięte w stopklatkach nie są w stanie zburzyć poczucia widzów, że wyłapując te wszystkie momenty, w których bohaterowie wyłamują się z narzuconego schematu, uczestniczą w czymś głęboko intymnym – w zaaranżowanej z artystycznym wyrafinowaniem randce wystawionej na widok publiczny.
Tekst przedstawienia został zbudowany z fragmentów powieści Ernaux, zaadaptowanych przez Sandrę Szwarc i zapisu scen wyimprowizowanych przez dwójkę aktorów, dramaturgicznie włączonych w tę opowieść przez Krzysztofa Szekalskiego, autora wersji scenicznej tekstu. Ale współautorką tego, co pojawia się w spektaklu jest sztuczna inteligencja – transkryptor tekstu, który zamienia słowa wypowiadane przez grającą Ernaux Paszke-Lowitzsch w zapisane na ekranie zdania. Jeśli im się przyjrzeć, zauważymy podredagowaną, niekiedy skróconą przez AI wersję tekstu – kolejną warstwę opowieści. Sens zostaje zachowany, ale wykastrowany z drobnych niuansów – w zapisie na ekranach brakuje części słów. Podobnie dzieje się ze zdjęciami Libery – choć za obiektywem stoi artysta, a nie AI, jest w stanie w swoich kompozycjach zarejestrować moment poza kontekstem, jaki stanowią dla niego słowa i poruszenia ciał wydarzające się tuż przed i tuż po naciśnięciu spustu migawki.
W ten sposób Kalwat zadaje jedno z najstarszych pytań – gdzie leży prawda? Czy mając do dyspozycji bogatą dokumentację i cały arsenał nowoczesnych narzędzi, jaki dostarcza nam współczesność, jesteśmy w stanie powiedzieć: „Było właśnie tak” i zakończyć to stwierdzenie mocną, nie budzącą sprzeciwu i wątpliwości kropką? Czy zawsze pozostanie nam kolaż potrzeb, palimpsest nakładających się na siebie perspektyw, a momenty tej niebudzącej wątpliwości prawdy będą migotać jedynie na stykach między nimi?
A wspomniana na początku furtka? Jeśli punktem wyjścia dla powieści miało być to, jak doświadczenie romansu z młodym mężczyzną „przydaje się do prozy” (albo do teatru czy do kina), dostarczając twórczego paliwa, trzeba było je jakoś domknąć, zastosować dramaturgiczne cięcie. U Ernaux bohaterka traci zainteresowanie A. w miarę pracy nad swoją powieścią. Ale twórcy spektaklu zostawiają tu furtkę – to co w relacji dwojga bohaterów pojawia się między słowami wydaje się dobitnie świadczyć o tym, że ten związek miał/ma swoją dalszą historię, niekoniecznie przeznaczoną dla naszych oczu. Sama wolę wierzyć, że spóźnieni kochankowie całują się jak na kadrach Libery w Kalaczakrze albo w jednym z wrocławskich beach barów i są trochę jak Harold i Maude z jednego z moich ukochanych filmów – pokazują fucka światu, któremu wydaje się, że wie wszystko o relacji dojrzałej kobiety z młodym mężczyzną.