Bohaterka duodramu w bydgoskim Teatrze Polskim do CV, poza studiami, mogłaby wpisać właściwie jedynie wyliczankę życiowych porażek. I jeśli jest wciąż w stanie na codzienny gwizdek stawać do zapasów ze światem, to dzięki zbroi uszytej z cynizmu, szydery i autoironii. Najciekawiej robi się jednak, kiedy pancerz zaczyna pękać.
Z podwyższenia przypominającego gigantyczny nagrobek z lastryko trzy trójkąty światła wydobywają obły kształt – ni to monstrualny miś w żałobnym kolorze, ni worek treningowy, pozwalający odreagować codzienne upadki. A może tytułowa Buka, która tylko wydawała się odporna na wszystko, zrzuciła tu uszytą z codziennych frustracji wylinkę? Bo prawdziwe życie, które toczy się ekstremalnie daleko od Doliny Muminków, okazało się zbyt chujowe nawet dla niej? Albo poczuła się zmęczona rolą odpornej na odpieranie ciosów fajterki?
W każdym razie nie tylko scenografia, ale i kostiumy Wojciecha Farugi wprowadzają nas w mrok – Zhenię Doliak i Dagmarę Mrowiec-Matuszak nie bez powodu ucharakteryzowano na gnijące panny młode, z pociągniętymi czernią ustami i paznokciami, w małych czarnych, ukrytych początkowo pod bukowatymi w kształcie płaszczami we wzory w palecie ograniczonej do czerni, bieli i szarości. Jest, owszem, efektownie, ale okazji bliżej do stypy niż do wesela, za którym tak tęskni matka głównej bohaterki.
Bo choć Katarzyna Borkowska światłami nadaje tej stypie klimat błyszczącej brokatem sesji na katafalku, to stypa pozostaje stypą. W tym wypadku – z gatunku takich z przytupem, na przekór żałobie podszytych czarnym humorem i grubymi żartami, podlewanych litrami wina niewiadomej marki, gdzie smutek i żal zagłusza się stroboskopem i głośną muzyką. Kogo zatem chowamy? Najtrafniej powiedzieć: złudzenia, że będzie lepiej. Bo skoro po przekroczeniu czterdziestki wciąż nic na to nie wskazuje, trzeba odprawić rytuał, zatrzasnąć je w krypcie, pieprzyć to i iść dalej. Lepiej nie będzie, ale może przynajmniej choć odrobinę lżej.
Spektakl w Polskim reżyseruje Olga Turutia-Prasolova, związana z Charkowskim Akademickim Teatrem Dramatycznym i z niepaństwowym Teatrem „Nafta”, rezydentka bydgoskiej sceny. A choć jego bohaterkę z mroczną postacią z opowieści Tove Jansson łączy tylko imię, to trudno pominąć milczeniem ten ciąg skojarzeń, które uruchamia Buka. Kto nie pamięta ponurej, podobnej do skały, bezdomnej i spragnionej ciepła postaci, której pojawienie się wywoływało niepokój w Dolinie Muminków? Buka była w stanie zamrozić i wyjałowić glebę, na której usiadła. Pożerała nieostrożnych, którzy potem ze swoimi życiowymi planami kończyli na dnie jej żołądka. Buki można było się bać albo jej współczuć, a czasem obie te emocje łączyły się w ciasno splątany supeł. Można było pytać, jak Muminek: „Czy ktoś jej dokuczył i dlatego jest taka? – Tego nikt nie wie – odparła Mama, wyciągając ogonek z wody. Może dlatego jest taka, że nikt nic nie zrobił. To znaczy, nikt nie zainteresował się nią”. Nic dziwnego, że kiedy Muminek próbował sobie wyobrazić, że jest Buką, poczuł się najbardziej samotnym stworzeniem na świecie.
Bohaterka bydgoskiego spektaklu, jest, owszem, samotna, ale samotność nie jest już niczym wyjątkowym – to już powszechna choroba jej świata, który jest w jakiś sposób tożsamy z naszym. Tytułowy przydomek wskazuje raczej, że – mówiąc oględnie – do optymistek nie należy. Trudno jej się dziwić – przywołując klasyka, „przez pięć lat stron tysiące, młodość w bibliotekach, a potem bida, bida i rozczarowanie”, czyli przekładając na kijowskie realia: wspólny pokój z weganką Irką w bloczydłach na Berezniakach, sąsiedzi, którym przeszkadza nawet, jeśli głośniej kichnie i Żorik, chłopak, który ze strachu przed mamusią nie zaproponuje Buce wspólnego mieszkania. I jeszcze jej własna matka, która wydzwania dwa razy dziennie i będzie to robić, dopóki Buka nie wyjdzie za mąż. „Ponieważ teraz to ona za mnie odpowiada, a potem będzie za mnie odpowiadał mąż. To jej słowa. Dlaczego to tak nie działa z opłatami? Halo, nie przysyłajcie mi rachunków! Za mnie odpowiada mama!”. No i na deser gówniana robota w firmie specjalizującej się w organizacji imprez dla dzieci – w sam raz dla Buki, która za „gówniakami”, mówiąc delikatnie, nie przepada, ale co zrobić, kiedy sytuacja nie pozwala jej przebierać w ofertach pracy. Na pocieszenie zostaje tylko masturbacja do filmików o Teletubisiach (bo zawsze pociągali ją panowie z brzuszkiem), oglądanych na kradzionym od sąsiadów Internecie. Zakładam, że w opowieści Buki przejrzy się sporo kobiet, których aspiracji rozbudzonych studiami i lekturami realne życie nie było w stanie zaspokoić. I z których perspektywy ten artystyczny teatr sięgający głębin ludzkiej egzystencji, na którego scenę wdarła się ze swoją bezczelną wypowiedzią, wydawać się może ściemą, budzącą wściekłość i rozczarowanie – w przeciwieństwie do wina niewiadomej marki, zdolnego ukołysać do snu.
A choć główną bohaterką jest Buka, to przez jej opowieść przetacza się korowód nieudaczników. Bo w tej opowieści jeśli komuś udaje się wygrać na życiowej loterii, to tylko przez przypadek – tak jak koleżance z klasy, która zamiast wybierać kierunek studiów wybrała w porę męża, i teraz może piłować paznokcie i poprawiać makijaż, spędzając życie w willi z ogrodem, kiedy Buka zabawia jej dzieci podczas kinder party. Takie jak ona znajdują się jednak zazwyczaj gdzieś daleko od życiowej bańki Buki, którą uzupełniają Irka zasłaniająca się książkami o duchowym rozwoju, choć tak naprawdę myśli tylko o tym, żeby zakończyć z przytupem przydługą historię swojego dziewictwa; Żorik, który marzy o tym, żeby zagrać Hamleta, choć na co dzień grywa zwierzęta domowe w teatrze młodego widza; Dale z firmy dostarczającej animatorów na dziecięce imprezy urodzinowe, który w te klocki jest jeszcze gorszy od Buki, skoro zakłada na jedno z przyjęć mundur esesmana.
Autorki „Buki” – Lena Languszonkowa i Kateryna Penkova, współpracujące nie po raz pierwszy ukraińskie dramatopisarki, autorki „Opowieści w walizkach” oraz „Historii rodziny, która straciła próżne nadzieje, krnąbrnych kobiet i walczących kogutów”, napisały tekst tak gęsty, że stanowi wyzwanie dla realizatorów. Błyskotliwy, inteligentny, w którym skrzy się od dowcipu, i którego bohaterki mają w sobie tupet i bezczelność, w myśl zasady, że „grzeczne już byłyśmy i nic z tego nie mamy”. Dzieje się w nim mnóstwo, tempo jest zabójcze, a autorki nie patyczkują się ani ze swoją bohaterką, ani z rzeczywistością wokół niej, stawiając przed nimi krzywe zwierciadło. Takie monologi świetnie się czyta, nabierając nadziei na sceniczną ich wersję, a ta bywa rozczarowaniem, chyba że mamy do czynienia z formą stand-upu, pozwalającą wykonawcy, rzadko profesjonalnemu aktorowi, stworzyć iluzję znaku równości między płynącą ze sceny opowieścią a własnym życiem i złapać na tę wędkę sympatię widza. Współczesny teatr rzadko potrafi sobie poradzić z rysowaną tak grubą kreską karykaturą. Łatwo zgubić w niej balans, stracić to, co kryje się między wierszami – w tym wypadku gorzki smak porażki i smutek, którym podszyta jest postać bohaterki, wyćwiczonej w nieustannym błaznowaniu, także na własny temat i w zręczności, z jaką porusza się na cienkiej linie, za którą rozciąga się kraina obciachu. Można też zgubić bolesne ukłucie poczucia winy, które dopada Bukę – bo o ile odpowiedzialność za własne nieudane życie może zrzucić na podły świat, kiepski los i niesprawiedliwego boga, to już to, co przydarzyło się Irce, trudno odepchnąć od siebie jak gorący kartofel.
Bo pod powierzchnią tej błazenady, pełnej grubych żartów, prowokującej przekraczaniem granic, mającej głęboko gdzieś to, co dojrzałej kobiecie wypada i przystoi, pokazującej środkowy palec wszystkim, którzy chcieliby Bukę przywołać do porządku, rozgrywa się dramat. Ponieważ w grę wchodzi prawdziwie filmowy suspens, z obaw przed spojlerem, powiem tylko, że pewien przyjemnie zapowiadający się wieczór dla Irki kończy się źle, a Buka ma w tym swój udział. Kiedy się orientuje, jest już za późno – nie jest w stanie odwrócić toku wydarzeń, nie może pomóc przyjaciółce, nie umie stłumić wyrzutu sumienia swoim odwiecznym „pieprzyć to”. I jeśli zatrzymać się na powierzchni, nie zmienia się w niej nic. Ale gdzieś tam, od spodu, skalista powłoka zaczyna topnieć. Pęka maska, a Buka zdobywa się na czuły gest. Nie wobec Irki, ale wobec jednej ze swoich podopiecznych na kinder party, boleśnie osamotnionej w momencie, w którym jej organizm wysyła pierwszy sygnał, że zbliża się granica dzieląca dzieciństwo od kobiecości. Ta zmiana dokonuje się właściwie niepostrzeżenie, między słowami. Nie ma w sobie nic ze spektakularnego przełomu, a jednak ta sama Buka, którą świat nigdy nie zainteresował się dostatecznie, zaczyna przyglądać mu się odrobinę uważniej. Przynajmniej na tyle, żeby czyjeś życie przez jej przeoczenie nie stało się znów bardziej chujowe.
To, że te niuanse udaje się czytelnie wpleść w kabaretową konwencję opowieści, jest zasługą aktorek. Zhenia Doliak i Dagmara Mrowiec-Matuszak żonglują w nim rolą Buki, ale też postaciami z jej codziennego, średnio udanego życia, i robią to z większą finezją, niż główna bohaterka, animatorka imprez dziecięcych, tortem na urodzinach pewnego sześciolatka. Obsadzono je na zasadzie przeciwieństw (brunetka Mrowiec-Matuszak – blondynka Doljak, krucha-mocna, stonowana-tupeciara), co sprawia, że rysunek Buki staje się migotliwy i nabiera wielowymiarowości. A choć obie budują swoje postaci zgodnie z formułą stand-upu – na dystansie i prowokacji wobec nich samych, opowieści, publiczności, choć na scenie zdecydowanie dominuje konwencja błazenady (zastanawiające, że ostatnio sięgają po nią w teatrze właśnie kobiety – jak Dominika Knapik i Patrycja Kowańska w „Very Funny”), to znajdują w tej przestrzeni ekwiwalent dla szczeliny, która rozsadza dramaturgicznie tę opowieść. Znajdziemy ją w drobnych gestach, jakimi obdarzają się nawzajem, w uważnym scenicznym partnerstwie, w tym, jak w tym emocjonalnym rollercoasterze asekurują się nawzajem, i jak są dla siebie wsparciem i ukojeniem w finale.