Szczeciński Współczesny trzyma kurs teatru troski – po osobach w kryzysie psychicznym, tych z niepełnosprawnościami upominających się o prawo do miłości, po nieheteronormatywnych parach, jej przedmiotem stały się kobiety, którym decyzją polityczną odbiera się prawo do decydowania o sobie.
Trzydzieści lat od wprowadzenia w życie zakazującej aborcji ustawy, ze sceny teatralnej pada obietnica: „Nie będziesz sama w tej podróży”. Bo jeśli musisz lub po prostu chcesz przeprowadzić aborcję, z pomocą przyjdą ci sceniczne postaci ze spektaklu Gianiny Cărbunariu.
„Jeżeli jesteś ze Szczecina, moja postać wsiądzie za kierownicę i zawiezie cię te piętnaście km na zachód. Ale najpierw bardzo mocno cię przytulę i zostanę z tobą. Nawet jeśli moja postać będzie miała przez to problemy z prawem” – mówi ze sceny Beata Zygarlicka. Postać Magdaleny Myszkiewicz wskaże facebookowe profile Cioci Czesi i innych cioć, gdzie można szukać pomocy w przeprowadzeniu aborcji za granicą. I przypomni, że jeśli zadziałasz szybko, nie będziesz musiała nigdzie jeździć – do 10 tygodnia ciąży wystarczy zamówić tabletki. Postać Roberta Gondka podpowie, gdzie to zrobić, ile to będzie kosztowało i jak uniknąć pomyłki. Postaci Magdaleny Wrani-Stachowskiej, Barbary Biel i Marii Wójtowicz przedyktują numer Aborcyjnego Dream Teamu. A moja recenzencka postać go powtórzy: 22 29 22 597. Postać Michała Lewandowskiego zadeklaruje: „Zrobię co w mojej mocy. Jeśli potrzebujesz kierowcy, podwiozę cię. Jeśli potrzebujesz numeru telefonu, znajdę go dla ciebie. Jeśli potrzebujesz skontaktować się z lekarzem, któremu możesz zaufać, poszukam go”. A postać Adama Kuzycza-Berezowskiego doda: „To jest tylko twój wybór, i jakąkolwiek decyzję podejmiesz, ja chcę tylko, żebyś była bezpieczna. Powiedziałem to. Więc mogą pozwać moją postać”.
Po prawdzie, gdyby przeszedł kolejny projekt Ordo Iuris zacieśniający pętlę na szyjach kobiet i przewidujący kary nie tylko za pomoc w przeprowadzeniu aborcji, ale też za informowanie o dostępnych opcjach, można byłoby pozwać wszystkie dziewięć scenicznych postaci, które pojawiają się w finałowej scenie „Opowieści babć szeptanych córkom przez matki”. I gdyby do tego doszło, mielibyśmy kolejny ciekawy casus, po zapowiedzi pozwu sądowego wobec filmowej postaci granej przez Macieja Stuhra w „Zielonej granicy” Agnieszki Holland. To, że postaci sceniczne mogą czuć się bezpieczne (przynajmniej dopóki nikt z widowni nie ich poprosi o tabletki czy transport do kliniki), jest jednak wyłącznie kwestią zmieniającego się politycznego klimatu wokół aborcji. Klimatu, ale nie stanu prawnego – przepisy obowiązujące w Polsce są już obecnie – obok maltańskich – najbardziej restrykcyjne w Europie, a doświadczenie pokazuje, że nie są one trwałą konstrukcją, ale stopniowo pogłębiającym piekło kobiet procesem. To dlatego szczeciński spektakl jest między innymi tak boleśnie aktualnym i potrzebnym apelem o jego odwrócenie.
Na scenie Współczesnego Cărbunariu zderza ze sobą aborcyjne historie Rumunek z epoki Ceaușescu i Polek, w które uderzyły skutki sojuszu państwa z kościołem. Jednak dla rumuńskiej reżyserki dużo ważniejsze jest to, co rozgrywa się pod spodem tych narracji, osadzonych przecież w skrajnie odmiennych politycznych realiach – spektakl odsłania i rozkłada na części patriarchalny mechanizm pozwalający odbierać kobietom prawo do decydowania o sobie. A przy okazji odkrywa absurd, którym jest on podszyty – owszem, ponury, ale i momentami całkiem zabawny, zwłaszcza kiedy widzimy, na jak kruchych podstawach wspiera się ten system.
Bo też umówmy się – historie, które pojawiają się w spektaklu, znamy już dość dobrze, przynajmniej ze słyszenia. Te rumuńskie o ofiarach wprowadzonego przez Ceaușescu Dekretu 770, w imię którego karano nie tylko za pomocnictwo lekarzy i akuszerki, ale też kobiety, które dopuściły się aborcji – ich losy były nam w ostatnich dekadach przypominane w kinie („4 miesiące, 3 tygodnie, 2 dni” Cristiana Mungiu), powieściach (choćby w „Domu kata” Andrei Tompy), reporterskich książkach („Bukareszt. Kurz i krew” Małgorzaty Rejmer). Miały być przestrogą, jak się okazało, mało skuteczną, skoro w ślad za nimi pojawiły się polskie opowieści – o kobietach umierających w szpitalach, które nie doczekały się ratującego ich życie zabiegu czy o dyspozycji cedzenia zawartości szamba w poszukiwaniu szczątków płodu. Tym, co naprawdę uderza w tej inscenizacji, jest ta sama zasada, wokół której zbudowała swoją opowieść w „To jest wojna” Klementyna Suchanow – że to mężczyźni w obronie sypiącego się patriarchalnego porządku zgotowali kobietom ten los. I wciąż gotują, niezależnie od politycznych systemów, w ramach których wprowadza się restrykcyjne przepisy odbierające kobiecie władzę nad własnym ciałem i losem.
Trudno zresztą o bardziej jaskrawe zderzenie tych systemów od tego z „Opowieści”, gdzie na scenie spotykają się komunistyczny rumuński dyktator i polscy opozycjoniści zasiadający do Okrągłego Stołu. Jest początek 1989 roku, za kilka miesięcy Joanna Szczepkowska obwieści z telewizyjnego ekranu koniec komunizmu w Polsce, a ci sami mężczyźni, którzy za moment, wyłonieni w wolnych wyborach, będą tworzyć demokratyczny rząd, kładą na stole prawa kobiet, otwierając drogę do tak brzemiennego w skutki kompromisu. Smutny paradoks: nieludzki, zniewalający kobiety przepis uznający aborcję za nielegalną, został jako jeden z pierwszych zniesiony po upadku komunistycznego reżimu w Rumunii i niedługo potem wprowadzony w demokratycznej Polsce. Kobiecy głos był wówczas tłumiony, niemal niesłyszalny – trudno się dziwić, skoro przy Okrągłym Stole siedziały zaledwie dwie kobiety. W dokumentalnym zapisie są właściwie niewidoczne, zepchnięte przez mężczyzn na dalszy plan, w przeciwieństwie do sprzątaczek, które wycierają stół przed rozpoczęciem obrad – bo wówczas, w 1989, męską rzeczą było decydować o kształcie świata, a kobiecą usuwać z niego kurz i brud.
To napięcie między męską a kobiecą narracją jest w spektaklu Cărbunariu obecne na wielu poziomach – od inscenizacji kluczowych dla kobiet scen, w których to mężczyźni (Ceaușescu, polscy politycy, smutni panowie z Securitate, nasi policjanci) albo trzymają w rękach kobiecy los, swobodnie nim rozporządzając, albo, kiedy sytuacja robi się naprawdę beznadziejna, abdykują ze swoich pozycji, wychodzą, zostawiając swoje żony i partnerki z całym tym pasztetem, który im zgotowali. Bo przecież, jak pisze Tompa w „Domu kata” o Dekrecie 770: „więzienie groziło wszystkim: matce, lekarzowi i każdemu, kto przerwał ciążę. Nikt tylko nie postanowił nic o ojcach, surowa litera prawa zapomniała o nich, jakby w praktyce nie brali udziału w akcie stworzenia, w decyzji o życiu potencjalnego dziecka, w wyborze między tak i nie, były tylko te grzeszne matki, rozpustne matki, nienasycone matki, nieodpowiedzialne matki, które matkami stać się nie chcą i w końcu wszystkie zostają same ze swoim strasznym ciężarem, bowiem wedle dekretu ojcowie z założenia nie istnieją, nie można ich więc karać”.
U Cărbunariu kobieca i męska narracja ścierają się też na granicy między bohaterami tej opowieści a postaciami aktorek i aktorów, którzy występują w tych rolach. Temat ubezwłasnowolnienia kobiet z pomocą prawa wprowadzonego przez mężczyzn reżyserka zderza z tematem wolności twórczej osób zaangażowanych w powstawanie spektaklu. Kwestia klauzuli sumienia, którą zasłaniają się lekarze i farmaceuci w obu państwach, odmawiając kobietom prawa do aborcji, ale też sprzedaży leków, w tym tabletki „dzień po” zostaje doprowadzona do absurdu, kiedy Robert Gondek, grający aktora w roli lekarza, schodzi ze sceny, nie mogąc znieść milczenia i bierności swojej postaci. „Aktor, który powołuje się na klauzulę sumienia, bo nie chce grać lekarza bez sumienia” – tak ten gest komentuje jedna z aktorek. Bo czego jest tu więcej – głosu w obronie kobiet czy demonstracji własnego ego?
To napięcie między kobiecą i męską narracją jest zresztą widoczne od pierwszej sceny, kiedy opowieść snutą przez graną przez Beatę Zygarlicką przerywają kolejno męskie postacie – aktorzy, którym nie w smak jest rozdanie ról w spektaklu, którego zasadą mają rządzić kobiety. Próbują więc przejąć, zawłaszczyć narrację, odebrać aktorkom głos – przerywają im, wcinają się w wątki, a przywołani do porządku unoszą się honorem i ewakuują swoją urażoną godność w kulisy. Na scenie zostaje jeden z nich (Gondek) – w bonusie dostaje porzuconą przez jednego z kolegów rolę rumuńskiego dyktatora. Do wyrównania energii dochodzi w finale, w którym można zrzucić uwierający kostium podtrzymującego fundament patriarchatu, uprawiającego mansplaining egotyka i wejść w role postaci solidaryzujących się z kobiecym buntem.
W scenografii Anny Marii Karczmarskiej i Mikołaja Małka jak refren powtarza się wzór z ceratowych obrusów: soczyste owoce na tle błękitnego nieba, kwiaty i biało-czerwona kratka. Miszmasz wzorów i kolorów, nieco kiczowaty, a jednak pogodny, pokrywa podłogę sceny pod warstwą kory z drzew i wraca jako jeden z kostiumów, nieco bezkształtnych kuchennych fartuchów bohaterek. Cerata jest łatwa w utrzymaniu, wygodna w stosowaniu, praktyczna i tania – łatwo i szybko można z niej zmyć każdy ślad, także krew, zatrzeć z jej pomocą ślady, no a jak się zniszczy, wyrzucić bez żalu.
A jednocześnie kojarzy się z tym wszystkim, co przez lata było uznawane za „kobiece sprawy” – traktowane z przymrużeniem oka, należące do sfery domowego gospodarstwa, łatwe do unieważnienia, niby jakoś tam potrzebne do ogarnięcia codzienności, ale niespecjalnie wartościowe. „Kobiecą sprawą” było dbać o czystość i porządek, o zakupy i ciepłą zupę na stole, o dzieci i wyprasowane mężowskie koszule. Aborcja jest jeszcze jedną pozycją na liście sprawunków do odhaczenia, jeszcze jedną sprawą, którą trzeba jakoś tam załatwić, nie robiąc wokół niej za dużo szumu i – w miarę możliwości – nie angażując w nią mężczyzn.
Więc z jednej strony, zaradność i konieczność liczenia tylko na siebie, z drugiej zaś – prowizorka. Proste, drewniane zydelki z metalową ramą, jakby wyjęte ze szkolnej sali, sąsiadują z fotelami wymontowanymi z samochodów. Jak ustawić je w rząd, bokiem do publiczności, będą udawały tramwaj, autobus, samochód – środek transportu jest niezbędny, jeśli chcemy wyrwać dla siebie margines wolności, zwłaszcza jeśli działamy w podziemiu. Aborcyjne historie są przecież w znacznej mierze historiami o podróży – o wyprawach na odległe osiedla w poszukiwaniu pomocy w komunistycznej Rumunii i o pokonywaniu szczęśliwie otwartych dla Polek granic we współczesnym świecie. Za przemieszczającymi się kobietami podążają śledczy i policjanci, ale próbuje je dogonić także samo prawo – przepisy przecież się zmieniają i nikt nie daje gwarancji, że to, co dozwolone dziś, będzie legalne jutro.
„Opowieści” na pozór wydają się performatywnie mało efektowne – aktorzy pojawiają się tu niejako „w zastępstwie” postaci, jako ich reprezentanci, nie próbując budować pogłębionych psychologicznie kreacji. Jednocześnie świadomość, że spektakl został uszyty zarówno z efektów historycznego i dokumentalnego researchu, jak i z rodzinnych historii, doświadczeń i osobistych deklaracji aktorów i aktorek wystarczy, żeby wyobrazić sobie, jakim wyzwaniem mogło być zainstalowanie się w tej opowieści. Polega ono na uważnym balansowaniu między dystansem, empatią a zaangażowaniem, na stawianiu niewidocznych dla widza, a jednocześnie czytelnych dla aktora granic między licznymi bohaterami tej historii, postaciami aktorów, którzy się w nich wcielają, wreszcie – rzeczywistymi aktorami Współczesnego. To właśnie zamazanie tych granic w perspektywie widza w dużej mierze stanowi o wyjątkowości tej pracy. Jej efektem jest nasza, publiczności, niepewność, gdzie się zaczyna i gdzie kończy grana przez Zygarlicką babcia czy lekarz Gondka, w jakich ramach mieści się skonstruowana na potrzeby spektaklu postać aktora, ale też w których momentach przez te warstwy przebija się człowiek, dla którego wyjście na scenę tego wieczora staje się manifestem w sprawie, której waga wykracza poza ramy tej konkretnej sceny, tego teatru, Szczecina, Polski, Europy. W sprawie, bez załatwienia której każda narracja o odzyskanej wolności będzie niepełna, skoro nie obejmie połowy społeczeństwa, czyli kobiet, którym – jak mówi ze sceny Beata Zygarlicka – „obieca się wolność, równość i solidarność. Ale będzie się im zarzucać, że są zbyt wolne. Zbyt równe niż to potrzebne”.