Portrety

Roman Gancarczyk. Pan każdy jest unikatem

| 10 minut czytania | 459 odsłon

James Tyrone, bohater „Pewnego długiego dnia” Eugene’a O’Neilla w reżyserii Luka Percevala w Narodowym Starym Teatrze im. Heleny Modrzejewskiej w Krakowie. Alkoholik, kłamca, autodestruktur. Roman Gancarczyk długo czekał na taką rolę. Rozkwita u Luka Percevala, a jego kreacja to, obok partnerującej mu Małgorzaty Zawadzkiej (Mary), jedna z najważniejszych aktorskich ról w tym sezonie teatralnym. O Gancarczyku trzeba jednak pamiętać nie tylko z tej okazji. Nawet się nie spostrzegliśmy, kiedy stał się jednym z niezastąpionych artystów swojego pokolenia. 


Tajemnica Romana G.

Krystyna Feldman nie mogła się pomylić. Nie umiałaby. Szczera, chwilami brutalnie szczera, o Romanie Gancarczyku wypowiadała się z największą atencją.

W „Moim Nikiforze” Krzysztofa Krauzego z 2004 roku zagrała rolę tytułową, i była to jej życiowa rola, Gancarczyk grał Mariana Włosińskiego, opiekuna i przyjaciela niepiśmiennego malarza-prymitywisty, i była to rola wybitna. 

Z Krystyną Feldman rozmawiałem kilka miesięcy po premierze. Komplementowałem, chwaliłem jej kreację, żachnęła się. „Proszę pana” – usłyszałem – „panie Łukaszu, ale nie byłoby mojego Nikiforka bez Romana. To jest taki aktor, który bardzo mocno jest, właśnie dlatego, że prawie go nie ma. Wygląda jak każdy. Ale to właśnie decyduje o jego sile. Pan »Każdy« jest unikatem.

Włosiński również taki był. I Romek. Jak on się mną opiekował, jaki był dobry i czuły, i uważny, jak pięknie oddawał mi pole. Nie znam wielu takich aktorów. Koniecznie chciałabym to panu powiedzieć”.

„(…) Kiedy spotkaliśmy się po raz pierwszy w Krynicy, Krzysiu Krauze poprosił, żebyśmy wszyscy mówili sobie na »ty«. Wtedy od razu zapanowało między nami pełne porozumienie. Z tego okresu pamiętam takie zdarzenie – Miałam jeszcze dwa czy trzy dni do nakręcenia, kiedy jeden łobuz w Jeleniej Górze mnie popchnął. Sześć dni byłam w szpitalu. Krzysiu bardzo płakał, bo bał się, że nie będzie filmu. Powiedziałam mu: »Nie martw się, na pewno na czas wydobrzeję i pojawię się na planie«. I słowa dotrzymałam. A pierwszą sceną, którą wtedy kręciliśmy, była sekwencja, kiedy Włosiński myje nogi Nikiforowi. Jak Romek te moje stare, biedne nogi przekładał z czułością, jaki był cudowny i taktowny. Mam dla Gancarczyka tyle sentymentu, tyle uznania. Żaden inny aktor tak by tej roli nie zagrał”. 

Feldman dotknęła sedna. Przydałaby się dzisiaj, kiedy – dla „Notatnika Teatralnego” – piszę esej o teatralnym Gancarczyku, o jego drodze teatralnej.

To jest bogata, rzekłbym bujna droga, żadnych pustych lat, pustych plam, przestojów i pauz. Pracuje, jest, gra, cierpliwie przeczekując gorsze momenty lepszej sceny, Narodowego Starego Teatru w Krakowie. Niby w tle, niby w cieniu, rzadko dostaje główniaki, chociaż i te się zdarzają – jak we wspomnianym spektaklu Percevala, a jednak – nie mam żadnych wątpliwości – jest dzisiaj czołowym rozgrywającym w tym zespole. Sportowa terminologia jest zresztą uzasadniona, Gancarczyk nie fauluje, nie oddaje pola walkowerem. On jest Każdym. I jest unikatem. Brak jakichś wybitnych warunków przekuł w wartość tychże. Nie ma drugiego takiego everymana w „Starym”. Lekko zgarbiony, pochylony, brodaty, ale to przecież żadne tam rarytasy prawosławnego popa, ot, mała bródka, niewielki wąsik, zaczes na prawą stronę.  

Roman Garncarczyk, rys. Michał Marek
Roman Garncarczyk, rys. Michał Marek

Pierwsza trzydziestka

Zafascynowany Olbrychskim, Kmicicem w „Potopie”, chłopiec z Rudnika, miejscowości koło Myślenic. Do Krakowa niedaleko, do PWST nie dostał się za pierwszym razem, spędził rok w Studiu Aktorskim Stanisława Banasia, ale za to już jako student grał w „Starym” – Joego w sztuce „Wracaj natychmiast Jimmy Dean, Jimmy Dean” w reżyserii Philipa Boehma. Po skończeniu studiów nie dostał jednak propozycji ze Starego Teatru. Pojechał zatem do Łodzi, do Teatru im. Stefana Jaracza. Prowadził go wówczas profesor Gancarczyka, Bohdan Hussakowski. To był intensywny aktorsko, chociaż krótki czas: odnalazł się w estetyce tetru Mikołaja Grabowskiego. Grał w głośnym „Obywatelu Pekosiewiczu”, w „Trans-Atlantyku”. Nie polubił się jednak z Łodzią, nie odnalazł w tym mieście. Po półtora roku wrócił do Krakowa, przez trzy i pół sezonu pracował w Teatrze Ludowym, w Nowej Hucie. Premiera goniła premierę. Grał w głośnych wówczas spektaklach w reżyserii Jerzego Stuhra: Grumia w „Poskromieniu złośnicy” Szekspira, Walentego w „Iwonie, księżniczce Burgunda” Gombrowicza, Covielle’a w „Mieszczaninie szlachcicem” Moliera, a także Merkucja w „Romeo i Julii” Szekspira i Filcha w „Operze żebraczej” Brechta – oba spektakle w  reżyserii Krzysztofa Orzechowskiego. Nową aktorską jakość w Teatrze Ludowym nadawali wówczas niedawni absolwenci krakowskiej PWST: Małgorzata Hajewska, Rafał Dziwisz, Małgorzata Kochan, Tomasz Schimscheiner. „Trzymaliśmy się razem” – wspominał Gancarczyk w jednym z wywiadów – „Kwitło życie towarzyskie w słynnej »garderobie 30«. Tam był stół pingpongowy. Wszystko działo się w ruchu: od stołu szliśmy na scenę i wracali do gry. Wówczas też sporo jeździliśmy po Polsce ze spektaklami Stuhra, co dodatkowo nas konsolidowało. Wiadomo – wspólne wódeczki, nocne rozmowy o najważniejszych sprawach tego świata”. 

W „Ludowym” czuł się świetnie, ale marzył o „Starym”. Do zespołu zaprosił go Tadeusz Bradecki. W Starym Teatrze jest od 1993 roku. Równo trzydzieści lat. 

Miękkość w przegubach

Jarocki, Wojtyszko, Bradecki, Zioło, Jarzyna, Perceval, Wajda, Rubin, Strzępka, Kutz, Klata, Brzyk, Miśkiewicz, Jarzyna, Lupa, Kalwat, Smolar, Borczuch, Garbaczewski. Najważniejsze role? Poza Tyrone’em w „Pewengo długie dnia”, może szekspirowski Hamlet i Leon w „Kosmosie” Gombrowicza, postać z „Nic” według Leśmiana, Puk w „Śnie nocy letniej” – wszystkie spektakle w reżyserii Krzysztofa Garbaczewskiego, jeden z bohaterów „Podopiecznych” Elfriede Jelinek i Florent w „Serotoninie” Houellebecqua – oba przedstawienia w reżyserii Pawła Miśkiewicza, postać z „Art of Living” Katarzyny Kalwat, Dziennikarz w głośnym „Weselu” Jana Klaty na podstawie dramatu Wyspiańskiego, Moesgaard w „Królestwie” Brzyka na kanwie serialu Larsa von Triera, postać z „Aktorów prowincjonalnych. Sobowtór” w reżyserii Michała Borczucha, Ksiądz w „Jeńczynie” Pawła Demirskiego w reżyserii Moniki Strzępki, Spadolini w „Wymazywaniu” Bernharda w reżyserii Klaudii Hartung-Wójciak, milioner w „Obywatelce Kane” Wiktora Rubina, a może Stolnik w „Halce” Anny Smolar?

Pracuje z mistrzami, pracuje z młodymi, ale ci młodzi, zapatrzeni są jak gdyby w dawnego Gancarczyka. Tego z apogeum działalności Gancarczyka w „Starym”.

Tytułowy Hugenau z kultowego spektaklu Lupy – z części drugiej „Lunatyków” – okazał się, chyba aż do dzisiaj, do spotkania z Percevalem, jego kluczową kreacją w teatrze. Hugenau postać z Brocha, z Lupy, z Gancarczyka najbardziej. Hugenau – papierek lakmusowy Romanów, Jean-Pierre’ów, Petrów i Jamesów. I dziewczyn też. W ogóle ludzi. Postać nieprzenikniona właśnie dlatego, że wydawała się do objęcia, do zmierzenia, narysowania. Odtąd dotąd. Tylko wziąć metr i zacząć pomiary. Dyscyplina życia, wyliczanie rytuałów, liczenie pieniędzy. Mieszczuch z Brocha, z Lupy, z Gancarczyka najbardziej.

Wybitność tej kreacji polegała na tym, że mieszczuch się wykoślawiał nie na temat. Że wyliczenia nie sumowały się wcale, a rachunek się nie zgadzał. Dwa i dwa to uparcie było siedem, albo osiem, albo pięć. Ale nigdy cztery.

Taki był Hugenau w spektaklu Lupy, taki był Gancarczyk w tym przedstawieniu. Oto człowiek, któremu wydawało się, że ma swój los pod kontrolą. Że dyscyplina wewnętrzna sprawia, że on wie: co dobre jest, co złe, co przeszkadza, a co pomaga. A nie wiedział nic, albo bardzo niewiele. Opisany przez Brocha w „Lunatykach” kryzys świata wartości, to był właśnie kryzys mentalnych mieszczuchów, którzy z pierwszej wojny światowej, wyszli psychicznie poturbowani, niespokojni i niepewni tego, co się wydarzy. Mieli rację, wyczuli to dobrze, nie było już więcej spokoju. Nigdy więcej spokoju. I Hugenau Gancarczyka ów niepokój wnosił. Ten cynik, zły człowiek, oszust i gracz, okazał się poetą bardziej niż kunktatorem. Biały wiersz, ani rymów, ani sensu. Plan gry okazał się porażką na całej linii. Człowiek bez właściwości, Hugenau, okazał się człowiekiem niewłaściwym. 

Z Lupą spotkał się także w „Mistrzu i Małgorzacie” Bułhakowa. Zagrał Wolanda. W tym pękniętym, nieudanym przedstawieniu, był chyba najbardziej bułhakowską postacią przeniesioną do świata Lupy. Pojawiał się nieoczekiwanie, zbyt wyniosły na to, żeby narzucać swoją wolę – czarną robotę wykonywali inni, świta Wolanda. On patrzył i milczał. Czasami się uśmiechał. Krystian Lupa postawił przed Gancarczykiem zadanie: „Woland ma być miękki w swoich przegubach psychicznych”. Nie wie, co się stanie, nie wie, co zrobi. Diabeł Gancarczyka nie był diaboliczny w dosłownym rozumieniu tego słowa, był bułhakowski – przewrotny, chwilami zagubiony, chwilami zdziwiony, może przestraszony tym, co zrobił – co się zrobiło. „Miękkość w przegubach”. 

Solista w zespole

Jest dowcipny. I na scenie, i w życiu. Aktorzy o tym wiedzą, koledzy, wiedzą reżyserzy. I tak bywa obsadzony. Dowcipnie, przez dowcipnych. W „Halce” Anny Smolar, jako Stolnik wzrusza i śmieszy, podobnie w „Jeńczynie” Demirskiego i Strzępki (jako osobliwy ksiądz), wreszcie wirtualno wyabstrahowany Puk w „Śnie nocy letniej” Szekspira w oryginalnym widowisku Garbaczewskiego. W jego Dziennikarzu w głośnym „Weselu” Klaty więcej było z desperacji niż z popisu. Dowcip i błyskotliwość mężczyzny, który stracił nadzieję na najlepsze kąski, zadowala się tym, co zostało jeszcze. Może ktoś się załapie, posłucha, wysłucha, może też nim zauroczy (choć w to ostatnie wierzy najmniej). W „Nic” Garbaczewskiego stanowi wykładnię tradycji w tym sensie, że najmocniej może z całej obsady oddaje ducha Leśmiana, czuje poezję, a „Aktorach prowincjonalnych” Borczucha staje się niejako przewodnikiem po malowidle Edwarda Hoppera. A jeszcze kino (wspomniany „Mój Nikifor” Krauzego, „Zajęcia rekreacyjne” i „Nie ten człowiek” Wendorffa, „33 sceny z życia” Szumowskiej, „Nie zgubiliśmy drogi” Sasnali), jeszcze telewizja (seriale „Boża podszewka”, „Wielka woda”, „Stulecie Winnych”).

Gancarczyk solista, i jest Gancarczyk – członek zespołu zbudowanego z solistów, ale wciąż jednak zespołu. Multiorkiestra,  orkiestra na wiele głosów i instrumentów, a każdy osobny, a wszystkim udaje się czasami zagrać wspólnie. I nie czuje się dysonansu. O tym koniecznie chciałbym napisać: Roman Gancarczyk – członek orkiestry, członek zespołu „Starego”. W tym najpiękniejszym, najszlachetniejszym wydaniu. Zespołu, który tworzył się dekadami. Najstarsi odchodzą, niektórzy wyjeżdżają, ciągle pojawiają się młodzi, i ci młodzi też z reguły są wspaniali – to zresztą często studenci profesora Romana Gancarczyka. Sztafeta pokoleń. I w tym zespole, w tym – jak to ładnie brzmi! – ensemble’u, pełni rolę wyjątkową i wyjątkowo ważną.  Jest jednym z członków zespołu Starego Teatru, który nie mając temperamentu lidera, takim liderem pozostają. Postać, od której emanuje siła.

Gancarczyk jest i trwa. Stoją za nim nazwiska i role, stoi etos aktora będącego częścią grupy, częścią zespołu. To przynależność i świadoma rezygnacja z  egocentryzmu aktorskiego, tak w końcu ważnego w tej profesji.  Praca w „Starym” to dla niego wspólnota, partnerstwo i uważność.

Łukasz Maciejewski