Felietony

Coś osobistego

| 6 minut czytania | 255 odsłon

Po emocjach premierowych przychodzi jakiś specyficzny smutek, nostalgia za tym, co właśnie się kończy. Jest wielowarstwowy. Dotyczy końca procesu, kresu poszukiwań twórczych, a z drugiej strony spotkania: ludzie uczestniczący w tym procesie, zapewne już nigdy nie spotkają się w pełnym składzie osobowym.

Są takie chwile, kiedy skończyłeś pisać ważny dla ciebie tekst. Jeszcze odczuwasz obecność postaci, które wykreowałeś, one jeszcze w tobie żyją. Choć już napisałeś ostatnie zdanie, ostatnią kwestię, którą wypowiada główna bohaterka dramatu, nie chcesz się rozstawać z tym światem. Postaci mówią, ich sprawy i myśli pulsują. Masz nadzieję, że za jakiś czas ożyją w ciałach i umysłach aktorów na scenie, ale na razie trzeba je zostawić w pliku wordowskim, jak ostatni rozdział książki, do której kiedyś się wróci. To specyficzny moment, kiedy coś istotnego dla nas zostało wydane na świat

Podobnie mówią aktorzy po premierze, to bardzo specyficzny moment. Po dwóch czy trzech miesiącach codziennych prób przychodzi chwila porodu. I po emocjach premierowych przychodzi jakiś specyficzny smutek, nostalgia za tym, co właśnie się kończy. Jest wieloarstwowy. Dotyczy końca procesu, kresu poszukiwań twórczych, a z drugiej strony spotkania: ludzie uczestniczący w tym procesie, zapewne już nigdy nie spotkają się w pełnym składzie osobowym. Realizatorzy wyjeżdżają od razu po premierze do swojego miasta, miejsca zamieszkania, na placu boju zostają tylko aktorzy. Często w trakcie pracy nad spektaklem zespoły twórcze tworzą grupy na WhatsAppie lub Messengerze. Po premierze piszą do siebie przez parę kolejnych tygodni, nie tylko pytając się nawzajem co słychać i jak poszedł ostatni spektakl, czy była pełna widownia i jakie komentarze pojawiły się z publiczności, ale też wrzucają do czatu rzeczy osobiste. Dają znać, jakiej muzyki słuchają, co ostatnio widzieli w kinie i teatrze, albo nagrywają selfie i pozdrawiają się z różnych miejsc w kraju. Jakby chcieli, żeby to spotkanie z innymi potrwało dłużej. Po intensywnej premierze często trudno się rozstać. Ludzie tęsknią za tą temperaturą spotkań, za tym że dzieje się tu i teraz, a wreszcie za sobą. Niektórzy nawet się zakochują. I czują się jak porzuceni kochankowie, którzy budzą się sami po upojnej nocy. 

Podobnie jest z procesem pisania. Tylko tu mamy do czynienia z postaciami fikcyjnymi, bytami obecnymi w wyobraźni, stworzonymi ze słów i notatek. I tu w pewnym momencie kończy się pisać, i wszystko momentalnie zwalnia, świat zewnętrzny porusza się jakby w slow motion, jak w surrealistycznym filmie, klatka po klatce. To, co napisane, ten świat, w którym jeszcze przed chwilą było się całkowicie zanurzonym, nagle odjeżdża jak peron widziany z okna ostatniego wagonu pociągu. Chce się celebrować ten moment. Z kimś bliskim albo samotnie. 

Wybiera się na spacer do parku albo do kawiarni, na przykład do kawiarni literackiej Czytelnik w Warszawie, legendarnego miejsca, w którym kiedyś przy stolikach nie tylko z kawą siedzieli Konwicki, Holoubek, Tyrmand, czy założycielka tego miejsca Maria Iwaszkiewicz, by wymienić tylko pierwszych z brzegu. To tu gromadzili się wszyscy, którzy potrzebowali oddechu myśli, bez cenzury i państwowego nadzoru. Można tam w spokoju medytować nad skończonym utworem. Dziś, kiedy tu się przychodzi, odnosi się dziwne wrażenie, że jest się z ich duchami. Które patrzą na ciebie przyjaźnie, jakby się uśmiechały. I kawa smakuje inaczej, a sernik do kawy nie jest zwykłym sernikiem. 

Bywa też tak, że zaczętego tekstu się nie kończy. Podobnie bywa z premierami. Czasem z różnych powodów premiera nie może się odbyć. Z utworem jest o tyle prościej, że zawsze można do niego wrócić. Jest się jednoosobową machiną twórczą. Nie trzeba do tego całego zespołu. Nie trzeba nikogo przepraszać, że się przerwało, można odłożyć pisanie na później bez większych konsekwencji. Czasem się porzuca bezpowrotnie, bo przychodzi coś nowego. 

I bywa na odwrót, pisze się coś bez przekonania, tak bardziej dla siebie, ma się wrażenie, że to przenika przez palce i nic z tego nie będzie. A później rozwija się nagle samo, pogłębia i zyskuje niewiarygodną energię. Daje się to jednak bez przekonania aktorom i reżyserce do czytania a oni chórem mówią, że tekst jest absolutnie do pracy i to natychmiast. Nie dowierzasz i myślisz, że czegoś się wspólnie najedli i gadają od rzeczy, albo robią cię w konia i to się skończy za chwilę jakąś przykrością albo krzywdą. Później podczas prób nagle są w jakimś entuzjazmie pracując nad tym, ale nadal nie wierzysz w to, co się dzieje. I za jakiś czas jest premiera, i okazuje się, że wszyscy w skowronkach gratulują, że to ważny tekst i w ogóle. Dopiero wówczas coś do ciebie dociera, że jednak było o czymś, że się udało przeprowadzić. I znów medytujesz na przykład w kawiarni. Może wolałbyś medytować tym razem gdzieś indziej, na przykład w Nowym Jorku przy MoMa, ale jeszcze przelew z teatru nie przyszedł, więc cieszysz się tym, co masz. Znów jesteś zahipnotyzowany miastem stołecznym Warszawa i jego szarymi ulicami, które nagle wydają się niewiarygodnie niepospolite i pełne cudownie pachnących kwietnych wysepek obok zupełnie niezdartych płyt chodnikowych, spod których odurza cię dochodzący spod powierzchni wewnętrzny puls miasta. 

A bywa i tak, że skończyłeś pisać, cieszysz się w duchu, że to już koniec tej męki i idziesz świętować gdzie bądź i już się śmiało zastanawiasz, co następnego będziesz pisał, aż tu nagle zjawia się mrożący krew w żyłach dreszcz i myśl złowroga, że mogłeś przez przypadek skasować tekst i nie zachowałeś żadnej kopii. W te pędy biegniesz do swojej szumnie zwanej pracowni, która jest też twoim mieszkaniem, otwierasz laptopa, drżącymi palcami wpisujesz hasło i okazuje się, że jednak plik jakimś cudem sam się zapisał. O, dzięki wam, wszyscy aniołowie i święci razem wzięci! Jednak znów udało się uciec spod topora, obeszło się bez kary. Tekst ocalony a jego autor może bez przeszkód pójść do kawiarni i uśmiechnąć się do duchów Tyrmanda i Konwickiego, którzy nadal siedzą w suterenie przy ulicy Wiejskiej. Przynajmniej tak się zdawało. 

Albo możesz po prostu iść przed siebie, założyć ciemne okulary i patrzeć na ludzi, jak wystawiają swoje twarze na pierwsze wiosenne promienie słoneczne. 

Krzysztof Szekalski

Krzysztof Szekalski