A teraz stop. Zróbmy to wszystko jeszcze raz tylko tym razem higienicznie. Bez zarwanych nocy, bez stresujących decyzji, bez kłótni, bez wielkich emocji, bez zakochania i bez nienawiści. Bez miłości i bez złości.
Gdy zaczyna się ostatni tydzień prób aktorzy się oddalają. Wspólnota, która wytworzyła się przez długie tygodnie wspólnego bycia w procesie rozluźnia się, wpada do niej powietrze przesycone zapachem nadchodzącej widowni. Tego trzeciego elementu, który uzupełni na premierze nasz teatralny mikrokosmos. Aktorzy czują to i zamykają się w sobie, bo to oni będą nieśli ten świat na plecach, stają się skupieni, zestresowani, drażliwi. Wszystko trwa w napięciu, by mogły wydarzyć się piękne rzeczy, ale też konflikty i kłótnie, gdy napięcie sięga zenitu, a aktorka na przykład spadnie w czasie próby ze skały. Ona leci, a za nią lawina wszystkiego, co nazbierało się przez czas prób, wszystkie niedopowiedzenia, lęki i kompleksy, wszystkie przeżycia wybuchają w jednej chwili i stajemy wobec siebie obcy, jakbyśmy się dopiero pierwszy raz zobaczyli.
Zdajemy sobie sprawę, że nadszedł moment krytyczny. Wraz z latami pracy w teatrze rośnie świadomość, że on musi zawsze nadejść. Że jest nieunikniony i że najpewniej przeminie. Jednak przez chwilę świat staje na granicy istnienia, a wszystkich, którzy w pocie czoła próbują go z niczego stwarzać ogarnia panika. Panika przedpremierowego kryzysu.
Czyja to wina? Czemu idzie tak wolno? Czemu finał nadal nietknięty, nie wymyślony? Wymyślcie ten finał w końcu! Krzyczy aktor i wybiega z papierosem w zębach. Wszyscy rozchodzą się i nawet ci, co nie palą wcale, nagle wyciągają ręce po papierosy. Palimy więc wspólnie, w ciszy, zagryzając wargi i zastanawiając się, jak wybrnąć z tego impasu, jak wrócić na właściwe tory. Ale z chwili na chwilę staje się coraz jaśniejsze, że ten wspólny nerwowy papieros jest fajką pokoju. Emocje opadają. Koniec przerwy, wracamy do pracy.
To był test na zaufanie do siebie nawzajem, na zaufanie do siebie samego, że się umie robić, to co się robi, że jest się w tym dobrym i że to, co zamierzyliśmy wyjdzie w końcu i nas zachwyci. Połączy nas w dobrej energii wspólnie wykonanego zadania.
Mimo całego ogromu pracy i stresu ostatniego tygodnia przed premierą przyglądam się z fascynacją tym oddalającym się w swoje wewnętrzne przeżycia artystom. Widzę ich skupienie w próbie poszerzania postaci o gesty i stany, w rozpychaniu się w ich emocjach, w przyzwyczajaniu się do scen i montażu, do muzyki i choreografii. Widzę tę gigantyczną pracę, która dokonuje się bezgłośnie i w pełnym skupieniu i myślę sobie, że mam szczęście być częścią tego, nadawać temu rytm i sensy.
Zaczyna przepełniać mnie wzruszenie, poruszenie, rozedrganie. Wzmocnione jeszcze deprywacją senną, brakiem regularnych posiłków, czy odpowiedniej dawki słońca i ruchu. Gorączkowo myślę w każdej wolnej chwili, co mogę jeszcze ulepszyć, jak sprawić, żeby coś „lepiej się przeniosło”, jak coś przemontować, by ubrać ten rodzący się świat w scenariusz, który poniesie całe przedstawienie. Chwilami dopadają mnie lęki i zwątpienie w swoje decyzje, coś wydaje się być bez sensu, coś niezrozumiałe. Wszystko to mieli się w głowie od ósmej rano, kiedy wstaję do drugiej w nocy, kiedy usiłuję zasnąć, a jak zwykle nie mogę.
Wiem, że wszystkim, którym naprawdę zależy, wszystkim artystom, a nie rutyniarzom, dni przed premierą przebiegają podobnie. W lęku, podnieceniu, stresie, gonitwie myśli i ekscytacji.
W końcu wydarza się premiera, spektakl płynie sam, bez naszych ingerencji, jest już wolny i niezależny od nas. Przestał być naszą własnością, o której możemy decydować, stał się własnością aktorów i widzów. Wraz z oklaskami opadają nerwy. Ciało staje się bezwładne, jakby opuścił je stelaż stresu, który niósł je wbrew prawom przyrody głodne, niedospane, przez ostatnie dni. Stajemy zmęczeni i szczęśliwi, dziękujemy sobie i mamy poczucie, że znów po czasie oddalenia odzyskujemy siebie nawzajem. Odzyskujemy naszą małą temporalną wspólnotę. Jest to słodko-gorzkie doświadczenie. Tak jakby przyszło za późno? Bo to już koniec.
Wracam autem do domu, adrenalina jeszcze walczy ze zmęczeniem na tyle skutecznie, że nie zasypiam za kółkiem. Nucę piosenki ze spektaklu, a w głowie mielą mi się całe partie dialogów. Tańczy we mnie ten spektakl, jego fragmenty, jak błyski na szybie auta.
Jestem w domu. Och, jak długo czekałam na tę chwilę! Kot stęskniony nie chce się odkleić ode mnie. Kładzie się obok gdziekolwiek bym nie usiadła i opiera o moje udo tylną łapkę. Nie puszczę cię już na żadne wyjazdy! Zostaniesz tu ze mną. Na zawsze.
I mi też się nagle wydaje to prawdą. Że już na zawsze. Że to, co tak intensywnie przeżywałam, co tak czułam i pokochałam już jest bardzo, bardzo daleko ode mnie.
W żargonie środowiskowym nazywamy to żartobliwie „depresją poporodową”. Zdaję sobie sprawę, że jak to artyści, przesadzamy. Ale czuję się w jednej chwili strasznie smutna i samotna. Wiem z rozmów z ludźmi, że inni też tak mają. To trochę pociesza, bo zwalnia z oskarżania samej siebie o bycie wariatką. Ten smutek zawsze przychodzi.
A teraz stop.
Zróbmy to wszystko jeszcze raz tylko tym razem higienicznie.
Bez zarwanych nocy, bez stresujących decyzji, bez kłótni, bez wielkich emocji, bez zakochania i bez nienawiści. Bez miłości i bez złości.
To była bardzo dobra praca. Wszyscy odnosiliśmy się do siebie z cierpliwością i szacunkiem. W miarę możliwości ufaliśmy sobie i bez wątpliwości wkładaliśmy w nią całe swoje serce i umiejętności. Wspieraliśmy siebie nawzajem.
A jednak nie dało się uniknąć tego wszystkiego, co opisałam powyżej. Nie dało się zrobić tego higienicznie. Sterylnie. Bezkosztowo.
Wiem, że mnie osobiście praca w teatrze… boli. W czasach, gdy wykluczamy wszelki dyskomfort jako z zasady szkodliwy, a higieniczność staje się naszym credo, bycie artystą, który pracuje na własnych emocjach, rzeźbi we własnej skórze jest aberracją. Pojawiają się ruchy chcące tę pracę „ucywilizować”, wpisać w nasze nowe, wspaniałe życie fit, wellness i comfort. Wszyscy wiemy, że jest to reakcja na przemocowy i opresyjny sposób pracy kultywowany w niektórych miejscach, przez niektórych ludzi. Jednak posprzątanie sceny tak, że aż będzie błyszczeć jest po prostu niemożliwe. I w tym tkwi całe piękno tego zawodu. Tak, wymiećmy wielkie drzazgi, o które można naprawdę zrobić sobie krzywdę, ale zostawmy ten sceniczny drobny kurz, w którym odbija się światło.
Ja nie chcę, żeby nie bolało. Ja nie chcę, żeby było higienicznie.
Małgorzata Maciejewska