Felietony

Przyczynek do odpoczynku
Część 2. Fatalne myśli

| 6 minut czytania | 456 odsłon

Czy my prekariusze, projektariusze, artyści w ogóle potrafimy odpoczywać? Marzy mi się ankieta: „Jak oni odpoczywają? Czy odpoczywają? Sprawdźmy to!”, w której różni skazani na niestabilne zatrudnienie, ale równocześnie trudniący się zbawianiem świata artyści opisują, jak radzą sobie z tym wymaganym przez self-care, wellness, feng-shui, a nawet katolicyzm odpoczynkiem. 

„Nie myśl o nowym felietonie, nie myśl o tym naszkicowanym dramacie, nie myśl o tym spektaklu, do którego próby zaczynasz niedługo, nie myśl, nie myśl do cholery!”. Taki, mniej lub bardziej dramatyczny / ostry / zasadniczy monolog prowadzę ze sobą dosłownie każdej nocy. Gdy już leżąc spokojnie na wznak i staram się skoncentrować, by zaprosić do siebie te mityczne barany, które akurat zawsze właśnie obrabiają pańszczyznę na czyjejś innej łące i nigdy nie chcą przyjść na moją. Czasem z łaski zjawią się dwa, wylęknione i przejęte, czasem trzy, ale nie są chętne by skakać przez wyobrażony płotek tylko gapią się i gapią coraz intensywniej, aż w ich oczach zamajaczy pytanie: „A ty? Czy napisałaś już zaległy felieton?” „Beee… Nieee”. Odpowiadam, ale zaraz go wymyślę!

Nie myśl! Krzyczy wyćwiczony głos self-care we mnie. I koło się powtarza. 

Kiedyś zorientowałam się, wstając po szklankę wody, że rozmowa z baranami potrafi trwać nawet dobre dwie godziny. Ale co tam! W miłym towarzystwie czas tak szybko płynie!

Drugą stroną medalu pracy są więc ludzie, którzy nie złuszczają naskórka myśli pracą fizyczną, ale wręcz hodują je by zarosły bujnie, jak trawa na łące (tej od baranów), by ją ciąć na żniwa, na pokarm, na zarobek. Myśli rosną szybciej lub wolniej, toteż wytrawny „myśliciel” podlewa je i pielęgnuje jak może, by jak najczęściej uzyskiwać dobry zbiór. Podlewa je lekturami, czytaniem newsów, branżowej prasy, raportów, reportażami i tweetami, słowem wszystkim, co ma literki. Nawozi je też doświadczeniami, po które wybiera się często na dalekie wyprawy poza wszelkie granice, które to wyprawy kosztują niemało i czasem się ich potem żałuje. Ale czego się nie zrobi dla dobrego nawozu! Są tacy wprawieni „myśliwi-myśliciele” w historii literatury, co mogliby teraz zza grobu mrugnąć porozumiewawczo okiem, „oj, gdzie ja nie wszedłem po to moje… g… genialne pisanie”.

Są więc ludzie, którzy nie przestają pracować nigdy. Wszystko im się kojarzy, wszędzie noszą notes do notowania, każdą przeżytą chwilę analizują pod kątem użyteczności twórczej. Kręci się ten kołowrotek myśli bezustannie, męcząco i często za szybko aż człowiek padnie, by już nie wstać, wtedy wstają anioły z hosanną i następuje zasłużony „wieczny odpoczynek”. Nigdy wcześniej. Niech pierwszy rzuci kamieniem wątpliwości ten, który nigdy nie wstał o trzeciej w nocy, żeby coś dopisać, domalować, zanotować. Każdy z nas, artystów tam był, w miejscu, gdzie wstaje ranek, obojętne na wszystko słońce zaczyna przyświecać radośnie, a my nad klawiaturą w szale twórczym zapisujemy te nocne kalejdoskopy, które potem w dzień i tak trzeba zawsze poprawiać. Lub przełykając gorzką łzę rozczarowania sobą – wyrzucić do kosza. 

Przeczytałam ostatnio wywiad przeprowadzony przez Aleksandrę Boćkowską między innymi z Jakubem Skrzywankiem i dowiedziałam się z niego, że młody reżyser i dyrektor jest tak wyczerpany, że zemdlał w nowojorskim metrze i wylądował na amerykańskim sorze. Ale nawet tam nie oddał się beztrosko temu, co podpowiadało chore ciało, czyli tępemu stuporowi człowieka omdlałego, ale zastanawiał się nad leżącymi wokół niego ludźmi pozbawionymi ubezpieczenia. 

Tak wygląda praca artysty, społecznika, człowieka myślącego i odpowiedzialnego za świat. Nigdy się nie kończy, a czasem dochodzi do absurdu. 

Czy my prekariusze, projektariusze, artyści w ogóle potrafimy odpoczywać? Marzy mi się ankieta: „Jak oni odpoczywają? Czy odpoczywają? Sprawdźmy to!”, w której różni skazani na niestabilne zatrudnienie, ale równocześnie trudniący się zbawianiem świata artyści opisują, jak radzą sobie z tym wymaganym przez self-care, wellness, feng-shui, a nawet katolicyzm odpoczynkiem. 

Nie wspominam celowo o ciele domagającym się go najbardziej, bo ciało w naszej umysłowej pracy pędzi żywot uciążliwego dodatku do mózgu. Jakiejś smyczącej się narośli poniżej czaszki, mało kto z „myślicieli” pamięta, że go ma, mało kto o niego dba, mało kto go leczy, również przez symptomatyczny dla sprawy brak ubezpieczenia. Tu władza się zgadza z artystą: nie ma ciała, nie ma ubezpieczenia. 

A więc nie pozostaje mi nic innego, jak myśleć, myśleć i myśleć aż do upadłego, licząc, że coś co wymyślę okaże się w końcu receptą na ten świat, coś poprawi, coś zmieni. I myślę, nomen omen, że taki to los, takie powołanie, niektórzy rodzą się widocznie skazani na myślenie i są tego myślenia dożywotnimi niewolnikami. Nawet we śnie. 

Chciałabym jednak, żebyśmy wszyscy pomyśleli choć przez chwilę o odpoczynku. Może samo myślenie o nim już go trochę nam zastąpi?

Cdn.

Małgorzata Maciejewska

Małgorzata Maciejewska